OPOWIADANIE – ŚMIERTELNE ZMĘCZENIE – Jakub Zieliński
Otworzyłem oczy o poranku, kolejnego jałowego dnia.
W zasadzie nawet dobrze nie wiem – po co? Będę miał kilkanaście godzin, akurat do zmierzchu, aby poznać odpowiedź na to pytanie. Położę się spać wiedząc, jaki był cel mojej dzisiejszej egzystencji… albo nadal będę rozproszony i sfrustrowany.
Stawiam na tę drugą opcję.
Niespiesznie piję kawę. Mogę do woli delektować jej ulotnym ciepłem, aromatem, czernią…
A raczej: mógłbym, gdybym potrafił.
To jedna z wielu rzeczy których nie poznałem na uniwersytecie, a jakie oczekuje ode mnie tak zwany ogół społeczeństwa. Przynajmniej jego wrażliwsza część.
Znać. Czuć. Doświadczać. Kochać. Delektować się. Rozumieć.
Sram na to, dokładnie tak samo mocno, jak na brak zrozumienia dla mojej indywidualności.
Zaparzę następny kubek, albo wrócę w sen. Zamiast działania napoju czuję bowiem dalej znużenie.
Niech motyle za oknem zaczną metaforyczną walkę ze świtem, ja odpadam.
Zazwyczaj śpię po kilkanaście godzin na dobę. Chyba że dopadają mnie koszmary. Na przykład ten dotyczący bycia pogrzebanym żywcem i konsumowanym przez dziesiątki robaków. Wtedy zrywam się z łóżka krzycząc, zmęczony dwa razy bardziej niż zwykle. Na szczęście mam też zapas proszków na bezsenność…
Kiedyś wyglądało to nieco inaczej. Poranek rozpoczynałem bowiem lekturą gazety, po której przechodziłem do śledzenia wybranych pozycji programu telewizyjnego. Koncentrowałem się na detalach, tropach, jakimś schemacie…
Porządek świata. Ukryty kod, przeznaczony tylko dla mnie. Zestaw wskazówek co do tego, jak wykorzystać resztę życia. Objawiający się znienacka moim oczom, niczym sylwetka zatopiona we wnętrzu obrazu trójwymiarowego.
Tarłem papier i nerwowo wciskałem przyciski pilota, lecz wszystko na próżno. Kod nie istniał. Przynajmniej nie w tych częściach codziennego chaosu, jakie nieustannie badałem. Widocznie nie dane było mi być wybranym przez opatrzność dla zrozumienia losów planety Ziemi.
Ktoś inny musiał być bardziej godnym.
Albo dać wystarczająco dużą łapówkę… jak to się zwykle zdarza.
Przypomniał mi się dzięki temu stary horror, który oglądałem będąc dzieckiem. Nagi mężczyzna, siedzący na poddaszu w otoczeniu świec, posługuje się metalową kostką aby przejść do innego wymiaru, gdzie spodziewa się zyskać ostateczną rozkosz, nieosiągalne inną drogą doznania. Zamiast tego jednak, wielkie metalowe haki wbijają się w jego skórę i rozrywają ciało na strzępy. Krew, krzyk i latające w powietrzu flaki. Jeśli takie są efekty uboczne rozszyfrowania Kodu, wolę zrezygnować. Nie szukam przecież Ostatecznej Przyjemności – jedynie odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.
A śmierć, w dodatku na drodze takiego okrucieństwa, jest wysoką ceną, jaką przyszłoby mi za to zapłacić.
Lód. Skała.
Moje serce.
Już dawno zaniechałem jego wskrzeszenia. Uznałem, że jest mi całkowicie zbędne i do niczego niepotrzebne, powodując tylko zamieszanie na ścieżkach komunikacyjnych umysłu.
Jeśli ktoś mdleje na ulicy, albo potyka o wystający korzeń, to tylko jego sprawa. Nawet gdy stoję raptem dwa kroki od nieszczęśnika…
Kiedy w akcie złości, jedynego zaślepiającego mnie i przeważającego szalę rozsądku uczucia, obrażę wrażliwą dziewczynę lub emocjonalnego młodzieńca, mam to po prostu w dupie. Niech uczą się, że życie jest trudne, a z bólem trzeba umieć koegzystować.
Jestem perfekcyjnie znieczulony na emocje tego świata.
Są mi one zupełnie obojętne. Nie chcę się w nie angażować, nawet przez krótką chwilę.
Brud… zamknięte okiennice… znowu zmęczenie.
Staję przy ścianie i opieram dłonie na parapecie. Z tej pozycji przyglądam się często ludziom. Czynię to o różnych porach dnia i nocy, dlatego jestem świadkiem ciekawych scen… Nie obchodzi mnie jednak ich los. Są tylko powłokami, pozbawionymi imion i nazwisk. Nie potrafię i nie chcę się o nich w żaden sposób zatroszczyć.
Jestem obserwatorem, niemym i biernym ludzkim posągiem. Studiuję los świata i jego mieszkańców w chwilach ostatecznego, nieuchronnego upadku tej planety.
Nie rozumiem większości rzeczy, jakie dotyczą pozostałych. Na przykład cholernego kultu ciała i urody. Dlaczego łatwiej zwracamy uwagę na ludzi pięknych i młodych, dbających o siebie, niż o doświadczonych i naznaczonych piętnem bólu i cierpienia starców? Czemu nie moglibyśmy im ulżyć i złagodzić męki?
Nic nie ma znaczenia. Nic nie ma sensu. Wszystko jest marnością…
Babcia powtarzała mi wielokrotnie, że jeśli będę za bardzo narzekał, to pewnego dnia przyjdzie po mnie Kostucha. Ponura, chuda dama o długich palcach. Wydrze ostatnie tchnienie z mej piersi i sprawi, że nie będę już nic czuł…
Nadal czekam na spełnienie tej przepowiedni. Jak na razie, tylko w jednym przypadku omal nie doszło do sytuacji, w której rozjechałby mnie pędzący na oślep samochód ciężarowy.
Nie udało mi się zobaczyć oblicza kierowcy, jednak zakładam, że musiał być szalenie rozczarowanym.
Następny poranek. Daleki jednak od zwykłości…
Doświadczyłem dziś czegoś nowego i dziwnego zarazem. Jestem odrobinę zdenerwowany, chociaż ten stan emocjonalny omijał mnie skutecznie przez długie tygodnie…
Spoglądałem, jak to mam w zwyczaju, przez brudne okno na życie innych. W sąsiednim mieszkaniu zasłony są najczęściej szczelnie zasunięte, tak że mogę spokojnie kontemplować ich zielonkawy kolor. Ot, stara dobra nuda.
Teraz jednak sytuacja miała się inaczej. Doznałem zaszczytu wglądu do wnętrza domu. Co więcej, ujrzałem nawet jego gospodarza.
Był całkiem nagi. Tkwił w bezruchu i wpatrywał prosto we mnie, niczym zimny marmurowy posąg. Sądziłem, że po sekundzie zreflektuje się i zasunie kotary, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego, wycelował palcem wskazującym prosto w przestrzeń gdzieś w pobliżu mojej głowy i wymówił słowa, które oczywiście nie mogłem usłyszeć. Z ruchu warg odczytałem jednak ich znaczenie. Najwyraźniej ów jegomość starał się mnie przed czymś ostrzec… albo tylko stwierdzał oczywisty dla niego fakt. Nie wiedzieć czemu, ujrzałem teraz w myślach obraz babci, bełkoczącej o Kostusze…
– Będziesz następny!
Wyrok czy żart? A może próba zgadnięcia? Niektórzy szaleńcy potrafią wszak całymi godzinami wpatrywać się w cudze okna i wyczekiwać na wzrokowy kontakt z „ofiarą”, następnie obnażając się lub podrzynając własne gardła, gdy już do niego dochodzi. Lecz akurat ja doświadczyłem nawet więcej, niż bym chciał…
– Będziesz następny!!!
Tej nocy spałem niespokojnie. Wierciłem się, co chwilę przewracając z boku na bok i nerwowo mamrocząc. W końcu krzyknąłem na tyle głośno, że aż przebudziłem z tego neurotycznego koszmaru.
Cień. Wydawało mi się, że jeden z cieni w pokoju przybrał ludzką postać, czyhając teraz na moje życie. Wyraźnie oddzielony od przymglonego światła latarni w tle, zdawał się pulsować i falować niczym wzburzona woda. Zamrugałem kilkakrotnie oczami, starając się dłonią wymacać przycisk lampki nocnej. Zanim tego dokonałem, w różnych częściach pokoju usłyszałem dziwne, ponure szepty…
Nastanie jasności niczego nie wyjaśniło. Owszem, cień zniknął, za to na parapecie okna pojawił się wielki czarny kruk, w dziobie trzymający odciętą różę. Gdy tylko odwrócił ku mnie swe oblicze, usłyszałem gwałtowne łomotanie do drzwi wejściowych.
Całe dotychczasowe apatia i znużenie, dwie dręczące mnie od wielu miesięcy podłe siostry, ukryły się teraz w odległym krańcu świadomości, przyczajone w oczekiwaniu na dalszy rozwój zdarzeń.
Wciąż nie mogłem pojąć, kto chce mnie ujrzeć w samym środku zimowej nocy. Przytykając zaspane oko do „judasza”, w jednym momencie zmartwiałem.
Za drzwiami mojego azylu stała Śmierć. Koścista, przerażająco blada kobieta w czarnej pelerynie. Wbrew sceptykom, nie zrezygnowała ze swego standardowego wizerunku, ani z atrybutu w postaci zardzewiałej kosy. Na jej lewym ramieniu siedział znajomy kruk, już bez róży, badający teraz drzwi ciekawskim spojrzeniem.
Nigdy nie wpisywałem się w poczet tych wszystkich płaczliwych nieudaczników, powtarzających że „tylko ona na mnie czeka” i podobne bzdety. Szczerze mówiąc, liczyłem nawet przekornie na to, iż w moim przypadku los uczyni wyjątek i podeśle mi jakąś seksowną egzystencjalistkę. Najlepiej samotną brunetkę, nie mieszkającą przesadnie daleko ode mnie.
Zadziwiłem sam siebie: nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, oderwałem wzrok od drzwi i szybko otworzyłem okno. Mieszkałem na drugim piętrze, ale postanowiłem podjąć ryzyko i uciec na balkon sąsiada. W końcu, co miałem do stracenia?
Babcia miała rację… Śmierć już tutaj była i chciała mnie ukarać.
Ukarać… Ale dlaczego? Może i faktycznie byłem w ostatnim czasie w dołku, ale żeby od razu tak radykalnie? Wyższa Istota, która nas obserwuje gdzieś z góry, nie ma za grosz wyczucia!
Stanąłem ostrożnie na zlodowaciałej poręczy, z trudem utrzymując równowagę. Nie przewidywałem takiego rozwoju sytuacji, toteż uciekałem odziany tylko w pospiesznie założone trampki. Oczywiście mało użyteczne przy tej pogodzie.
Teraz była to już poważna rozgrywka. Pomiędzy mną a Nią. Jak przeczuwałem, zaprzestała bezskutecznego łomotania w grube drzwi apartamentu i skierowała przed wejście do budynku, siejąc zapewne popłoch wśród moich sąsiadów. Gdy nareszcie odważyłem się na skok na balkon znajdujący się tuż ponad obskurną speluną, omal nie przypłaciłem tego złamaniem nogi.
Dało w ten sposób o sobie znać ciągłe wylegiwanie w łóżku i dni spędzone na gapieniu w sufit, albo czytaniu w kółko jednej i tej samej strony w książce…
Jajogłowi określają to dekadencją, ja – sposobem na przetrwanie.
Wytężyłem resztkę sił i podciągnąłem się do góry, z trudem wdrapując po śliskich prętach. Zapukałem w szybę i krzyknąłem o pomoc, jednak bez odzewu. Postanowiłem więc rozbić ciężką cegłą szybę i wtargnąłem do środka.
W staroświecko umeblowanym i przepełnionym zapachem stęchlizny mieszkaniu nie było nikogo – ciszę mąciło tylko miarowe tykanie hebanowego zegara. Pomyślałem, że to lokum należało do kogoś, kto jakiś czas temu poddał się walce z losem… Może nawet znalazłbym z tym człowiekiem wspólny język?
Nie miałem jednak w tym momencie czasu ani ochoty na dalszą refleksję. Przebiegłem obok wyłożonego białymi płytkami pieca kaflowego i szarpnąłem za miedzianą zasuwkę.
Ocierając pot z czoła, zacząłem kroczyć po schodach w stronę wyjścia, znajdującego się w brudnej bramie. Omal nie staranowałem zdumionego dozorcy, wywijającego w ślad za mną pięścią i przeklinającego wniebogłosy. Na progu było ślisko, toteż musiałem nieco zwolnić tempa, wbijając równocześnie wzrok w wyłączony o tej porze neon knajpy.
Poczułem nieodpartą pokusę wstąpienia tam na drinka. Albo – nawet bardziej – w celu schronienia się przed ścigająca mnie kreaturą. Liczyłem na to, że demoniczna istota nie wpadnie na pomysł, aby wejść do tego specyficznego przybytku.
Całe niebo w jednej chwili pociemniało. Mięśnie karku drżały i próbowały stawić opór, jednak zmusiłem je do uległości i spojrzałem w górę. Z góry, niczym stado kruczoczarnych ptaków, podążali w stronę budynków jeźdźcy Apokalipsy, na czele których dumnie galopowała znajoma już Śmierć. Niemalże bezszelestni, jednak zabójczo skuteczni w swej perswazji, o czym przekonywały mnie legendarne opowieści i historyczne fakty. Poczułem, że od tego spotkania nie będzie ucieczki, ani żadnej racjonalnej wymówki do przyjęcia. Zewsząd dochodził do mych uszu dziwny szum, zwiastujący nadciągającą plagę szarańczy…
Niewiele się zastanawiając, wbiegłem do baru. O dziwo, moja obecność tam nikogo specjalnie nie wzruszyła. Trwali dalej posępni nad swymi kieliszkami i kuflami, z rzadka – i lakonicznie – komentując nowości z kraju i ze świata, dobiegające ze starego odbiornika radiowego. Najwyraźniej apokalipsa miała dorwać w swój zimny uścisk tylko mnie, oszczędzając innych. A może to tylko cisza przed przysłowiową burzą? I naiwna ignorancja wobec nadciągającego zagrożenia?
Przerażony i rozdygotany, zająłem miejsce w głębi lokalu. Drżąc z przerażenia, przysięgałem teraz zarazem, że nie zmarnuję już więcej choćby dnia swej egzystencji – jeśli tylko uda mi się przeżyć to starcie. Zamówiłem cichym głosem dwie setki wódki i wypiłem je duszkiem, kuląc się jednocześnie za plecami masywnego łysielca z krzesełka obok. Zauważył moje nerwowe ruchy i marszcząc czoło, zapytał wprost:
– Pardon że przeszkadzam, ale… chowasz się tu przed kimś?
– Nie tyle przed kimś, co przed czymś. Zresztą, nieważne. I tak nie możesz mi pomóc.
– Tak tylko zapytałem – żachnął się nieco, wyraźnie urażony neurotycznym tonem mojej odpowiedzi, podszytej ogromnym lękiem przed konfrontacją z Kostuchą. – Mógłbyś być jednak nieco milszy, gdy komuś odpowiadasz, prawda?
– Po prostu, nie ma dla mnie ratunku…
– Doprawdy? No to, koleżko, wyobraź sobie, że ja też się tu przed kimś chowam.
– Taa, pewnie przed żoną – zażartował chudzielec ze stolika obok, z palcami niemal brązowymi od wieloletniego palenia tanich papierosów.
– Jak, kurde, my wszyscy – zawtórował mu barman, po czym całe towarzystwo wybuchnęło salwą gromkiego śmiechu. Najwyraźniej nikt mi nie wierzył…
Ucichli jednak niczym trusie w chwili, gdy drzwi do lokalu otworzyły się z ogromnym impetem, a na progu stanęła znana mi, metafizyczna postać. Rozpostarła swe poszarzałe skrzydła, powodując tym samym poruszenie kilku wiszących u pułapu żyrandoli, po czym wycelowała kościstym palcem prosto w miejsce, na którym siedziałem. Temperatura powietrza w lokalu raptownie spadła o kilka stopni, a wszystkiemu towarzyszyły odgłosy krzyków i szamotaniny, dochodzące z zewnątrz. Najwyraźniej towarzysze Śmierci wykorzystywali swą wizytę tutaj dla celów bardziej przyziemnych, niż nawracanie zagubionych owieczek…
– TY!!! – wrzasnęło monstrum, po czym – zanim ktokolwiek zdołał choćby mrugnąć– gigantycznym susem przemierzyło dzielącą nas odległość i zamachnęło swą ostrą bronią.
Kolejnej sceny nie dane mi było ujrzeć, gdyż w akcie desperacji upadłem na kolana i skuliłem pod blatem, modląc w duchu, by to zdarzenie okazało się jedynie kolejnym idiotycznym koszmarem, wynikiem przejedzenia czy też…
Po krótkiej chwili, gdy nadal nie czułem fizycznego cierpienia i bólu ze strony Śmierci, odważyłem się unieść głowę i spojrzeć dyskretnie na sąsiada z krzesła obok.
Niespodzianka.
Drżał niczym liść osiki, pocąc się i niezrozumiale bełkocząc, podczas gdy mityczna istota trzymała na jego szyi ostrze kosy, cedząc przez zęby gniewnym głosem:
– Znalazłam cię nareszcie, ty łotrze. Myślałeś że przede mną uciekniesz? Że uda ci się uniknąć naszego spotkania?
– Proszę… jestem niewinny… zostaw mnie!
– Nic z tych rzeczy. Ściąłeś włosy i przytyłeś, ale i tak cię rozpoznaję. Gdy przyszłam po ciebie pierwszy raz, zachowałeś się jak szczeniak i uciekłeś. Nadal nie wiem, skąd mogłeś mieć aż dwa litry kwasu solnego, jednak przez miesiąc nie byłam w stanie ujrzeć czegokolwiek… Gnojek !!!
Przycisnęła kosę jeszcze mocniej do jego grdyki i powoli zaczęła iść w stronę drzwi, mijając po drodze ukrytych we wszystkich możliwych zakamarkach klientów. Grubas, mając do wyboru niechybną dekapitację lub pójście w ślad za demonem, postanowił jeszcze pozostać w świecie żywych.
Na zewnątrz pojawiła się gęsta mgła, szczelnie zasłaniająca i otaczająca resztę ulicy. Z rzadka tylko przecinały ją sylwetki poruszających się w jej wnętrzu postaci – towarzyszy Śmierci, oczekujących niecierpliwie na powrót w zaświaty. Nastąpił on w chwili, w której wciągnęła ona w sam środek zjawiska atmosferycznego przerażonego mężczyznę. Tuż przed zniknięciem odwróciła się raz jeszcze w stronę lokalu i wraz z gestem palca wskazującego, przesłała mi ostrzeżenie:
– A ty, marudo, lepiej uważaj… bo nie znasz dnia, ni godziny…
I tak oto, moje życie nabrało jakże paradoksalnego sensu. Wspaniale. Po prostu – wspaniale.
Do końca mych dni, zanim ponownie się z nią nie spotkam, będę miał przed oczyma te sceny i upiorne oblicze.
Będę hołdował temu wydarzeniu z przeszłości i czekał cierpliwie na powrót Śmierci.
Jednak, do chwili ponownego spotkania, muszę być czujnym. I w odpowiedniej formie. Zatem – żadne nadmierne zmęczenie czy chwilowa senność nie wchodzą w rachubę. Tak, jak i spotkania z nadmiernie zrzędzącymi i smutnymi znajomymi. Wystarczy mi już zmartwień, w perspektywie jej powrotu…