Site icon KOSTNICA – POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – Z KIJEM W DUPIE – Michał P. Lipka

 

I choćby minęły i osiemdziesiąt cztery lata, ty wciąż będziesz czuł zapach świeżej farby!!!, krzyknął do mnie transparent, kiedy pod nim przechodziłem, uderzył po oczach jaskrawymi barwami i zaraz dał mi spokój, a ja wszedłem do hallu, który zamiast z kinem spod szyldu RE kojarzył się z niedoświetlonym mauzoleum. Szare, zimne ściany z kamienia wykonanego przez robotników Chińskiej Demokratycznej Republiki Ludowej z plastiku, mała ilość okien, skąpe oświetlenie wyłączone z powodu wczesnej pory dnia i mnóstwo ograniczających przestrzeń kolumn tworzyło pocztówkę jakby z czasów istnienia VHS. Z czasów konfliktu wideo kontra Beta, którego Sony wygrać nie zdołało.

Na lewo, w przedsionku, czekała kasa upchnięta za antywłamaniową szybę ze szparą na wymianę banknot – bilet. Wyłuskałem z kieszeni portfel i podszedłem. W szparę w szybie, w ten prostokąt, jak na poczcie z widokówek z minionej epoki, wcisnąłem oszczędzany długo nominał z wizerunkiem Zygmunta Krzywoustego.

– Na „Titanica”? – zapytała kasjerka o twarzy suszonej śliwki wypełnionej kolagenem i biosilikonem, jakby dzisiaj można było wybrać się na cokolwiek innego.

Chciałem odpowiedzieć:

Nie no, co pani? Na prom Estonia.

Żartuje sobie pani? Ja chce na Gustloffa.

Oczywiście, że na rejs M.S. Costa Concordia.

Nie, dziś wolę wycieczkę HMS Seamstresses.

Ale tylko kiwnąłem głową. Byłem zbyt zadowolony, żeby użerać się z durną babą, której doktorat z rachunku prawdopodobieństwa multiwymiarowego umożliwił pracę kasjerki w marnym kinie w jakimś niewielkim miasteczku na Podlasiu.

Kasjerka podała mi bilet z paskiem magnetycznym, którego nie sposób było podrobić, chyba że zadało się sobie trud  i przeczytało artykuł na Wikipedii, i chwilę potem byłem już  w hallu. Szyld kino RE wskazywał salę strzałką skierowana w prawo, na metalowe drzwi pilnowane przez ubranego na czarno wpuszczającego – faceta w dżinsach i golfie, z zarostem kilkudniowego maratonu gorzały. Obok czekał niewielki tłumek widzów, głównie nastolatków uzbrojonych w papierowe relikty książek w stylu „James Cameron’s Titanic” czy „Full Script of Titanic by James Cameron”, teczki i aparaty 3D. Ktoś, jakaś dziewczyna o rudych kręconych włosach, ściskała w pomazanych na paznokciach lakierem palcach kamerę.

Wpuszczający spojrzał na zegarek. Kilka minut dzielące nas od siedemnastej bezwzględnie musiało upłynąć, choćby nie wiadomo co. Regulamin dla służbistów nie dopuszczał żadnych ustępstw. Można mu było dać łapówkę, wziąć by wziął, ale niczego i tak by nie przyspieszył.

– Kurwa! – jęknął jeden z nastolatków, brodaty grubas w T-Shircie z żółtą uśmiechniętą buźką. Na krzywym nosie zatknął okularki tonące we włosach niemodnych od paru dekad.  – Mogliby się pospieszyć. Kasują za to pięć stów, więc przestaliby się opierdalać!

– Spokój, Bodzio – rozkazał mu blondyn z włosami na żel i oczami niebieskimi od soczewek, które na starość tak spieprzą mu wzrok, że nawet własnego penisa nie dojrzy, lejąc krzywo do zlewu zamiast sedesu.

Ich głosy niosły się echem po popielatym mauzoleum Miejskiego Domu Kultury i Systemów Experience’ owych. Budowli wystawionej w czasach, gdy ludzie sądzili, że wielka płyta to szczyt osiągnięć konstrukcyjnych, remontowanej chyba co dekadę od podstaw. Od fundamentów oplecionych azjatyckimi rurami z plastiku, które po roku zaczynały rdzewieć.

W hallu rozległo się tup-tup-tup czyichś butów wartości rocznej pensji doktora habilitowanego zajmującego stanowisko ciecia, i obok wpuszczającego stanął facet w średnim wieku. Wbity w garnitur grafitowej barwy, zakuty w zegarek marki bardziej znanej na świecie niż nazwisko obecnej głowy Kościoła Katolickiego, mógł być tylko kierownikiem projektu. Do jego boku dołączyła kobieta w bieli oznaczona medycznym krzyżykiem na drogę. Włosy ściągnięte miała w koński ogon, twarz miłą jak seryjna zabójczyni, a ciało żylaste i tak chude, że anorektyczki konające na nieżyt żołądka wpadały na jej widok w depresję.

– Czy wszyscy mają dokumentację medyczna? – upewnił się kierownik.

Jakiś pomruk tłumu uznał za potwierdzenie, więc ciągnął dalej:

– Złóżcie zatem zaświadczenia o stanie zdrowia u naszej pani doktor – wskazał stojącą obok siebie mumię – i zapraszam na salę.

I odszedł, jakby miał gdzieś wszystko, poza królem patrzącym na niego profilem z banknotów. Kobieta, która zrobiłaby karierę kościotrupa w jakimś parku tematycznym grozy, przyjęła od nas zapewnienia od naszych lekarzy, że się nie przekręcimy, zapewnienia, których nikt zbyt dokładnie nie sprawdzał, bo odpadła by połowa klienteli zdolna do dania łapówki profesjonaliście od chorób, i podesłała do wpuszczającego. Wpuszczający podarł to, za co zapłaciliśmy pięćsetzłotowymi banknotami, upewnił się jeszcze, co do ich oryginalności i pa pa. Sala wchłonęła nas w siebie. Przytuliła sterylnym oświetleniem i metalowymi krzesłami pełnymi drutów i kabli, fotelem á la „to-może-miliard-woltowy-masaż-panie-skazańcze?”, pocałowała wilgotnym powietrzem śmierdzącym smarem…

… i wszystko się zaczęło.

 

 

Ekran w kinach typu RE był rzeczą zbędną, ale był, bo wymagały tego przepisy. Bo paragraf 117, ustęp 3 Kodeksu o korzystaniu z usług Experience’owych nakazywał wyświetlanie filmów informacyjnych w celu zapewnienia kompleksowego dostępu do wiadomości na temat funkcjonowania RE.

Przypięci do foteli, rozebrani i przebrani w stroje z początków XX wieku –  z tym słodkim chwilowym widokiem dwóch nastolatek w skąpych staniczkach i obcisłych majteczkach, kiedy zmienialiśmy ubrania na odzienie – patrzyliśmy na film instruktażowy dla uczestników. Użytkowników. Skoczków, jak mówili niektórzy. Travelersów, jak określali to inni. Pojebów, według coraz bardziej dogorywającej mniejszości. Pojebów nie szanujących ludzkiego życia,  tragedii, świętości.

– Jeśli ktoś jeszcze tego nie wie – powiedziała wyświetlona na ekranie postać biuściastej  blondynki ubranej w czerń. Ustami wilgotnymi i różowymi, jak z katalogu marzeń chirurgii plastycznej, poruszała nierówno do źle dopasowanego dubbingu. – Kino RE oznacza Real Experience i przenosi widzów w sam środek zdarzeń. To nie jest przeżycie w stylu modnych do niedawna obrazów 7D czy wciąż święcących triumfy 9…

– Nie można przewinąć tego pieprzenia?! – krzyknął blondas wciśnięty w brązowe spodnie na szelkach. Niebieskooki dzieciak, który na co dzień miał chyba wszystko na poziomie okrężnicy. – Przecież nikt tu nie przyszedł przekonany, że puścicie niemy film!

-… To, co przeżyjecie – ciągnęła blondynka – to najprawdziwsza podróż w czasie. Przeskok wstecz do roku 1912, gdzie traficie na pokład…

– Bodziek? – blondyn zwrócił się do swojego kumpla wyglądającego, jak podstarzały dzieciak, albo niedorozwinięty dorosły, z brodą, która wyrosła mu, jak chciała, kępkami kłaków niczym na wyłysiałym po chemoterapii tyłku.

– Czego?

– Wysrałeś się dobrze przed wyjściem z domu? Lepiej wytrzymać te cztery dni rejsu, bo wiadomo co w tamtych czasach hodowali w kiblach.

– … jednak nie musicie obawiać się o swoje bezpieczeństwo. Zgodnie z ustaleniami Trybunału do spraw Bezpieczeństwa Podróży Wstecznych, wasze ubrania wyposażone zostały w nada…

– Hej? – usłyszałem głosik jednej z nastolatek dobiegający w moją stronę. Spojrzałem więc na nią.

-… powrócicie, gdyby pojawiło się zagrożenie dla zdrow…

– Tak? – zapytałem.

Siedziała obok. Jedna z dwóch, Brunetka o kręconych włosach, uroczych oczach stanowiących czarne dziury dla marzeń o jej ciele, i ślicznej buzi. Może z pięć lat młodsza ode mnie, może cztery.

– … w ekstremalnych przypadkach…

– Oglądałeś „Potrącenie Stephena Kinga”?

Pokręciłem głową. I wmówiłem sobie, że to dlatego, iż byłem skupiony na instruktażu. Skupiony i wierny swojej siedzącej w domu dziewczynie, a nie tak napalony, że obawiałem się odezwać, żeby nie zapluć się i nie zaślinić.

– Do dupy było! – roześmiał się siedzący za nią Blondas. – Ledwie pół godziny. Ale przynajmniej tanio.

– … Zasada Klempera o niezmienialności pozwala nam na dowolne zacho…

– Ale przynajmniej sobie jaja porobiliśmy udając…

– … Kasowacze wymazują cofając się w czasie tuż po powrocie ucze…

– Roland, Eddie i Jake! – Bodziek parsknął, jak małpa z katarem. – Musisz skończyć „Mroczną Wieżę”! He, he, He…

– … choć niektórzy uczeni uważają, że tworzy się w ten sposób nieskończone rozgałęzienia linearnej przestrzeni czasowej, to…

– A byłeś na „Katastrofie Smoleńskiej”? – ciągnęła Brunetka głosem ociekającym słodyczą.

– Nie byłem – odpowiedziałem, bo podejrzanie i głupio byłoby się nie odzywać. – To mój pierwszy raz.

– O! Prawiczek! – ucieszyła się siedząca obok Blondasa Ruda w białej sukience.

– Tylko nie kończ za szybko! – dorzucił jakiś ich towarzysz.

– … w każdej chwili można również powrócić wciskając…

Brunetka milczała wciśnięta w bordową suknię porośniętą wzorkami, jak winoroślą koloru żółci z flagi Etiopii. Barwą pseudo złota. Pirytu dla naiwnych. Zaczynałem lubić ją coraz bardziej. Moja dziewczyna z pewnością ucieszyłaby się tak bardzo, że przytuliłaby rękami moją szyję… z całych sił.

Film dobiegł końca, żylaste coś zwane panią doktor rozdało nam torebki i gdy mówiło, że to

– Na wymioty poprzeskokowe

na scenę wyszedł kierownik.

– Gotowi? – zapytał, jakby go to w ogóle obchodziło i jakby starał się ukryć to zaangażowanie. – A więc zaczynamy.

Poczułem pod sobą mrowienie, gdy pod fotelem rozległo się buczenie promieniowania rozkładającego nasze ciała na cząsteczki. Mrowienie nóg, brzucha, piersi, rąk, a wreszcie głowy. Pulsowanie w czaszce, mdlący ból w skroniach. I drętwienie. Cząsteczki rozpadały się, tonęły w cieczy sztucznej antygrawitacji, próżni czarnej materii krążącej w kablach, orbitowały wokół, w pobliżu, niemalże w miniaturowych czarnych dziurach, pędziły coraz szybciej i…

 

 

W jednej chwili była tylko czerń , gęsta ciemność ssąca jak wir tornada, przysysająca do siebie twoją duszę…

… a w drugiej rzygałem w jakimś magazynie. W ciemności śmierdzącej kurzem i rdzą, rozedrganej od zapomnianego już rodzaju oświetlenia z marnych bulwiastych żarówek, zgięty w pół, nie zdążyłem nawet wyjąć torebki. A obok mnie grupa nastolatków, szóstka „moich-starych-stać-na-kolejne-wycieczki-dla-mnie” wymiotowała równie mocno co ja, choć powinni być już przyzwyczajeni.

– Jak ja tego nienawidzę – jęknęła Brunetka, zgięta w pół, z rękami na udach, próbując opanować mdłości. Z ust zwisała jej biaława nitka pozostałości śniadania. Glutowata i ciągnąca. Brunetka odkaszlnęła, wypluwając więcej zawartości przełyku.

Wciąż tocząc bój „papier-nożyce-kamień” z własnym żołądkiem spojrzałem na Rudą. Materiał sukienki ochlapany miała tym, co ostatnio jadła. W plamie rozpoznałem resztki koktajlowych pomidorków i jakiejś wędliny.

– Spokojnie, to tylko efekt poprzeskokowy – zapewnił nas czekający na nas Odbieracz. W wełnianych spodniach barwy zgniłych liści, w kremowej koszuli w czerwoną kratę i tej idiotycznej czapce niby szpitalny basen z daszkiem, wyglądał jak złomiarz przyozdobiony wąsikami. – Wytrzyjcie się, przepłuczcie gardła i ruszajcie.

Wcisnął nam ręczniki, wcisnął butelki z wodą i bilety pierwszej klasy. Bilety jakichś mniej znaczących miliarderów w stylu Franka Carltona, który poszedł na dno, albo  Roberta W. Daniela, który jakoś zdołał się wykaraskać z katastrofy. Głównie wybierano oczywiście tych drugich. Ludzie cofali się przecież żeby to przeżyć, poczuć i popatrzeć na śmierć. Zobaczyć bogaczy i biednych tonących, zamarzających, miażdżonych, a więc zajęcie na statku miejsca kogoś, kto zginął nocą z 14 na 15 kwietnia, równało się zmniejszeniu możliwych zdarzeń do podziwiania. A nóż umarłby na naszych oczach? Po co ryzykować. Nikogo jednak uśmiercać nie było wolno. Nie ważne, że Kasowacze cofali się potem na krótką chwilę do momentu tuż sprzed przybycia widzów, tylko na chwilę, na ledwie kilka sekund, i po wycieczce czasowych podróżników nie pozostawał najmniejszy ślad. Bo w końcu skąd można być pewnym, że czas jednak się nie rozszczepia. Ludzie chcieliby zabić kogoś bezkarnie, bez wyrzutów, że zrobili to naprawdę i bez przekonania, że jednak nie było to realne. Tak po prostu. Kula w łeb. Nóż w żebra. Palce na gardle. Ale nie było to takie proste. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce nikt nie mógł tego sprawdzić, a nawet jeśli, karę za to prawo miało jedną. Ten cyrk zwany Systemem Sądowniczym. Burdel spod znaku ślepej wagi. Grzywną. Pieprzoną  równowartość dwóch biletów. Miesięczną pensję czarnych niewolników z Samozwańczego Imperium Johannesburga. Minimum socjalne.

– Pospieszcie się – ponaglał odbieracz, gdy nasze organizmy powoli przyzwyczajały się do ponownej fuzji samoistnie łączących się ze cząsteczek sobą i sprzężenia w mózgu. Time’owego jetlagu. – Jest 11:46. Titanic odpływa za czternaście minut.

Wyprostowałem się. Stojąca obok Brunetka chwyciła się mnie, miękko przytulając do mojego ramienia, przywierając rękoma do pasa, i uśmiechnęła niemrawo.

– Miłej zabawy! – pożyczył nam mężczyzna, pomachał, jakby dodatkowo mu za to płacono i patrzył przez chwilę, jak wychodzimy. Jak mijamy drzwi, banda pijanych od przeskoku, porzyganych od choroby potelportacyjnej, z Brunetką traktującą mnie, jak kulę, po czym poszedł na zaplecze wrócić do rzeczywistości, teraźniejszości.

Splunąłem, prawie jak savoir vivre nakazywał w towarzystwie dam, resztkami zawartości żołądka – bon ton jak się patrzy – i wyszliśmy wprost na port w Southampton.

 

 

Pierwszym, co się nie zgadzało, pierwszym, co drażniło i irytowało dysonansem z reklamą, był zapach. Cuchnęło tu czymś, co w roku 1912 uważano za perfumy, kwiatami wymaczanymi w tanim alkoholu, i niemytą biedotą, której wszy w wiadomych czterech literach nakazywały co raz drapać przedziałek pomiędzy pośladkami. Śmierdziało smarem sprzed generacji nieśmiertelnego WD – 41  i podpalonym węglem przemienionym w tani domowy gaz trujący. Cuchnęło morzem i potem, i padłymi na brzegu rybami cuchnęło także. Mieszkańcami wód ubitymi proekologicznymi wyciekami z Titanica.

Ale nie farbą. Może trochę, ale na pewno nie tak, bym zapamiętał to na osiem i pół dekady.

Nie tylko ja to zauważyłem, bo Blondas złapał Rudą w pasie, przyciągnął do siebie  i krzyknął:

– No, Różyczka, i gdzie ta Twój świeża farba? Ty mała, kłamliwa…

– Kochliwa – weszła mu w słowo Ruda. – Kochliwa.

I wybuchnęli śmiechem.

Brunetka puściła moje ramię, niestety, szkoda, a ja popatrzyłem na Titanica. Kolos w czarno-białych barwach, z czterema kominami, z których tylko trzy zatruwały atmosferę, bo ich towarzysz był jedynie atrapą, musiałem to przyznać, robił duże wrażenie. Skryty po części w oparach mieszanki dymu, mgły i wody w gazowym stanie skupienia materii, upchnięty w ramkę zasnutego chmurami nieba, gryzł się z wersją Jamesa Camerona. Z wersjami Roya Bakera, Jeana Negulesco, Herberta Selipina czy Jane Droolin. Nie tonął w słonecznym blasku, a na wodzie nie tańczyły refleksy złotego światła. Wszystko było szare i pochmurne, brudne, jak po wytaczaniu w popiele, pochlapane betonem, przysłonięte pogrzebowym filtrem filmowym. Monotonne i nierealne, jakby ze snu o nadciągającym pochówku.

Tłumy ludzi tłoczyły się i przepychały, a co biedniejsi, bez grosza przy sobie, alkoholicy szukający taniej wódki gdzieś za oceanem, w  wielkiej, cudownej Ameryce, próbowali wepchnąć się na pokład bez biletu. Większość pierwszej klasy stała już na pokładzie, wyprowadzała psy, by ulżyły sobie na pokładzie klasy trzeciej zanim jej pasażerowie go zanieczyszczą i strach będzie ryzykować, że pupil się czymś zarazi, i nie machała do nikogo. W końcu płynęli całymi rodzinami, nawet jeśli nie było ich na to stać, bo tak nakazywały konwenanse. Inni nie mogą być przecież lepsi od nas, najwyżej się nie doje, ale status pokaże. A na brzegu stała tylko ta warstwa społeczna, która udawała, że ktoś bliski płynie Titanicem, żeby chociaż pogapić się na wielgachną łódkę i może przeczyścić w tłumie kilka kieszeni.

– Tu jest super! – westchnęła Brunetka, a ja pomyślałem, że powinna kupić sobie okulary a nie bilet na podróż w czasie. Na to, co media nazywały filmem experience’owym. Soczewki, albo w ogóle nowe oczy. Syntetyczne, według opisu na opakowani, choć producent oznaczony jako Demokratyczna Chińska Republika Ludowa (wcześniej Demokratyczna Chińska Republika Cesarsko – Ludowa), zapewne podciągał pod to gałki oczne syntetycznie pobrane na żywca od protestującego jeszcze przypadkowego dawcy złapanego na ulicy.

Ruda pstryknęła zdjęcie i nic poza tym, żałując pamięci kamery na coś, co i tak po odtworzeniu wyglądałoby mniej realistycznie niż film sprzed paru dekad. W końcu rzeczywistość nigdy nie prezentuje się na ekranie prawdziwie.

Ruszyliśmy do trapu wejścia dla pasażerów klasy pierwszej i trumna  w kształcie statku przyjęła nas chłodnym wnętrzem.

 

 

Nie rozumiałem dlaczego, nie miałem pojęcia czemu, ale posiadałem jedno czy drugie marzenie, fantazję, za którą dłonie mojej dziewczyny ukręciłyby mi jaja przy samej brodzie, wyjaśniające dlaczego Brunetka więcej czasu spędzała ze mną, niż z kumplami. Dlaczego to mi towarzyszyła, a nie bandzie biegającej po pokładzie z książkami o filmie Camerona, który nie popadł w zapomnienie tylko dlatego, że telewizja regularnie, rok w rok, zapychała nim ramówkę, porównując ich treść z rzeczywistością.

– Cholera, no! – jęknął Bodzio, a przynajmniej ten, którego tak nazywali. T-Shirt z uśmieszkiem założył na koszulę z epoki, gdzieś mając przyciągane spojrzenia. – Leżaki w filmie miały inny kolor!

Jakiś jego kumpel, jak mówiła na niego Brunetka, Lovellas, przyozdobiony kolczykami w uszach, jak przez polityczną poprawność nie powiem kto, oraz fryzurą barwy słomy i kształtu, jakby ktoś obciął ją wzdłuż nasadzonego na głowę garnka, ignorując tył i strzępiąc to, co pozostało długie, notował wszystko na palmtopie. Tekścik i pstryk – zdjęcie dla potomności.

– What they are talkin’ about? – zapytał małżonkę jeden z sirów siedzących na wpół leżąco na leżakach. Głos miał jak typowy brytyjski flegmatyk siorbiący herbatkę z filiżaneczki, prostując przy tym mały palec.

– I don’t know, William.

– Do you think I should ask?

Kobieta obok niego, lady w sukience, jak wzdymany wiatrem worek ufarbowany na złoto, w kapelusiku, jak miska z cieniutkim rondem i makijażu zmieniającym twarz w nieszczególnie udany portret olejny, zastanowiła się.

– Well, mayby…

Ale nie dokończyła, bo Bodzio i Lovellas pobiegli dalej. Popędzili po pokładzie z desek, jak wcześniej stwierdzili, barwy innej niż u Camerona, a już na pewno nie podobnej ani trochę do ekspresji obrazu pani Droolin.

Sir William wzruszył ramionami obleczonymi w czarny garnitur, zafalował białym szalikiem okręconym na chudej szyi i poprawił cylinder.

– Ahh… young people…

– Remember…?

– Co oni właściwie robią? – zapytałem Brunetkę, gdy spacerowaliśmy po pokładzie. Minęła ponad doba od wodowania, ledwie dwadzieścia pięć godzin odkąd w porcie Titanic niemal nie wciągnął pod siebie New Yorka, przymocowanego niedaleko małego parowca, odrywając go od lądu i ciskając nim po powierzchni. Poznałem w tym czasie nieco lepiej resztę podróżników, bo nic innego nie było do roboty. Chyba, że patrzenie na sztywnych miliarderów z małżonkami z kijem w dupie i ich dzieciakami nawet z zabawką w stylu bąka, w tych skarpetkach dla staruszków naciągniętych na spodnie, zachowujących rozrywkowość pensjonariuszy zakładu pogrzebowego.

– Szukają rozbieżności film–rzeczywistość – wytłumaczyła ta, która pierwszej nocy spania na tym pływającym cmentarzu śniła mi się taka, jak ją Pan Bóg stworzył.

– To widzę, ale po co?

–  Żeby wrzucić potem na film.pl, zebrać punkty za aktywność i uzbierać z nich bilet na kolejny skok.

I uśmiechnęła się tak, jak ta, która nazywałem „Ty-kochanie-moje-przenajsłodsze” nie uśmiechała się do mnie. Słodko, świeżo i seksownie, z białym uzębieniem, jak u niemal już zapomnianej aktorki Patricii Arquette, za kotarą wilgotnie pełnych ust.

– A jak się czujesz? – zapytałem ją.

– Lepiej.

Choroba morska, trwające ponad dobę wymiotowanie do spółki z brakiem apetytu i biegunką trzymającą ją w ekskluzywnej łazience wyposażonej w perfumowane wody, mięciutkie papierki i masę rzeczy zapomnianego przeznaczenia, minęła jej dopiero co. Przyzwyczaiła ją do kołysania i mdlącej woni wody, do jedzenie rostbefów w białym winie, z truflami i ziemniakami pieczonymi z masłem, zupy ryżowej ze smażonymi grzybami i szwedzkim chlebem posmarowanym duńskim masłem pokrytym dwuletnią szynką parmeńską, czy puddingu śliwkowego. Przyzwyczaiła się do całonocnego szumu i bulgotu w rurach i do woni na szybko zaimpregnowanej boazerii. Ale blada była nadal.

Dotarliśmy do barierki na rufie, gdzie Blondas starał się namówić Rudą na zawiśnięcie za burtą, żeby mógł ją trochę poratować, i spojrzeliśmy na morze. Spienione, poszarpane przez śruby. Na taflę oceanu barwy rtęci zlewającą się na horyzoncie z kłębiastym niebem w jednolitą masę. Poszarzałą brudną kartką złożoną na pół, gotową w każdej chwili zetknąć się na całej długości, miażdżąc wszystko. Czasem przebijało nieco słońca, ale były to chwile rozwlekłe, jak pierwszy raz prawiczka – pfft i po wszystkim, jak mawiała moja dziewczyna – i dlatego spacerowicze w większości kroczyli od jadalni do palarni, nie wychodząc nawet na pokład.

– No przejdź za tą barierkę – błagał Blondas, ale Ruda twardo obstawała przy swoim.

– A wal się idioto! – Ręce splotła pod pełną piersią uwypuklając biust i zrobiła minę powtarzającą jej wypowiedź, tylko w ostrzejszych słowach.

– No kochanie, cholera, nudno tu przecież! Przynajmniej się rozerwiemy odgrywając film Camerona, no!

– To znajdź sobie jakąś lepszą scenę, w scenariuszu jest ich 310, jakbyś nie zauważył. Mógłbyś wymyślić coś lepszego, niż kazać mi wisieć dupą ileś tam metrów nad wodą!

Fuknęła jak chodzący PMS, lady a-wkurzaj-mnie-dalej-to-rozbiję-ci-łeb-o-twoje-własne-kolano, i odeszła. Machnęła rudymi jak ogień włosami i poszła kręcąc pupcią tak, że nawet obszerna suknia sprzed kilkunastu dekad nie mogła ukryć wahadłowego ruchu osprzętu hipnotyzera. A Blondas ruszył za nią  z tekstem:

– To może scena w samochodzie, psiaczku…

na ustach nie wolnych chyba od błyszczyku Real Men: Fruits of the World.

– Zachuchamy szyby w jakimś automobilu i…

Gwizd ulgi spuszczonej z komina pary zagłuszył resztę jego wypowiedzi. Głośne falliczne Fiuuuuuuuut! Fiuuuuuuuuuuuut! gwizdka na metalowej rurze zwiastujące, że oto przyczyniamy się do efektu cieplarnianego o istnieniu którego nie mamy jeszcze większego pojęcia niż o załogowych bezpowrotnych lotach na Marsa.

– Dlaczego się tu przeniosłeś? – zapytała mnie Brunetka rysując tradycyjnym ołówkiem na tradycyjnej kartce swoje wizje rejsu Titanica. Hobby, którym zajmowała się w wolnych chwilach zabijało dłużącą się nudę rejsu.

– Co? – z moich ust dało mi chwile do namysłu.

– Nie wyglądasz na fana RE, więc się zastanawiam co tu właściwie robisz?

– A nie sądzisz, że może zaciekawiło mnie takie przeżycie? Wzięcie udziału w czymś, co znało się dotąd tylko z książek i filmów? Emocje pozbawione większego ryzyka? Coś niezwykłego w tym naszym życiu sztywnym, jak kij w tyłku?

Zaśmiała się, jak śmiałyby się perły, gdyby któryś z naukowców pracujących nad Programem Stworzenia Sztucznej Duszy, nie starał się tylko zapewnić klucza do nieśmiertelnych bram raju chomikom laboratoryjnym. Tchnąć życie z powrotem wyekstraktowane mózgi nieobumarłe, a wciąż wykazujące brak funkcji, pomimo elektrowstrząsów i rozruszników przysadek.

Uśmiechnąłem się, bo nie mogłem inaczej. Nie w jej towarzystwie.

– To pewnie też – powiedziała z kącikami ust uniesionymi tak, by czynić w jej policzkach plączące facetom język dołeczki – ale mam wrażenia, że chodzi o coś jeszcze. Wydajesz się jakbyś był… ja wiem?… ponad to?

– Ciekawe…

– Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Po prostu…

– Kobieca intuicja.

Znów się roześmiała. Milutko, odgłosem szelestu jedwabnych majteczek zsuwających się leniwie po gładkich udach.

– A więc? – zapytała. – Mylę się?

Pokręciłem głową.

– Zawsze fascynował mnie Titanic, ale to też nie wszystko – powiedziałem. Zacząłem opowiadać jej prawdę, która rozmijała się z najważniejszymi faktami, jak to każda obiektywna prawda.

Brunetka patrzyła mi w oczy dwiema brązowymi studniami wołającymi „Skacz, do jasnej cholery!”, a ja stwierdziłem, że trzeba się pilnować. W jej towarzystwie, w aurze jej dziewczęcego zapachu świeżych hormonów, rozsądek ewakuował się z człowieka i można było powiedzieć trochę więcej prawdy niż się chciało.

– Po części to też wina mojej dziewczyny – powiedziałem, odsłaniając w końcu istnienie tej, której w tym towarzystwie, w tym momencie, w tych brązowych oczach, odsłaniać nie chciałem.

– Pokłóciliście się? – zapytała brunetka, a atmosfera jaką roztaczała, pozostała jakimś cudem na miejscu. Nie spłoszyła się i nie uciekła.

Ménage à trois to pierwsze, co przyszło mi do głowy.

– Nawet dość mocno – uzupełniłem.

– Bardzo?

– Tak jakby.

– Ale nie zerwaliście ze sobą?

– Nie – jęknąłem.

Jakimś cudem, nie wiadomo po co i dlaczego, po jaką cholerę, nie dodałem „Jeszcze”. Nie dodałem: „Póki co”, „Na razie”. Nie powiedziałem: „Rozstaliśmy się”.

Brunetka pokiwała głową. Tak po prostu.

– O co poszło? – zapytała po chwili, gdy wzmógł się wiatr, szarpiąc kartkami i niosąc ze sobą coraz silniejszą woń mrozu. Zapach góry lodowej na horyzoncie, o której jeszcze przez trzy i pół dnia nikt pomimo meldunków nie będzie nic wiedział. To było dziwne uczucie znać przyszłość. Wiedzieć, co będzie za zakrętem. Jakby można było jeszcze to powstrzymać. Uratować choć jedną osobę więcej, choćby tylko dziewczynę, na której nagą wdzięczność skrycie się liczyło.

Już chciałem odpowiedzieć, przedstawić prawdziwą wersję zdarzeń pokazującą jednoznacznie, że to ja jestem tym jedynym dobrym – tylko i wyłącznie ja. Wspaniałym facetem skrzywdzonym przez panią „bo-to-zła-kobieta-była” – kiedy przybiegł ostatni z towarzyszy Brunetki, czarnowłosy, upchnięty w garnitur Karol, Hokej, jak go wołali, i śmiejąc się zawołał:

– Chodźcie, musicie to zobaczyć!

– Co? – zapytałem jakbyśmy znali się nie wiadomo ile. Jakbym w ogóle go znał.

– Chodźcie, to trzeba zobaczyć!

Spojrzałem na Brunetkę, na jej buzię jak przykład fresku z raju urody, pyszczek o słodko pełnych policzkach, lekko zadartym nosku i roziskrzonych oczach, i ruszyliśmy za Hokejem.

 

 

Jadalnia dla pasażerów pierwszej klasy znajdowała się na piątym piętrze, cztery kondygnacje pod pokładem, równo w linii prostej pod kominem numer dwa. Upchnięta obok recepcji i wind, tuż przy kuchni dla niższych klas, wyglądała naprawdę jak na filmie Camerona. Z tymi samymi drzwiami pilnowanymi przez dwóch mężczyzn w smokingach, z tymi samymi stolikami i krzesłami i talerzami, ale bez muzyki Jamesa Hornera.

Osób było niewiele, głównie kobiety, których mężowie tkwili w palarni z kieliszkami brandy droższej niż połowa biletów pasażerów trzeciej klasy razem wzięta, a orkiestry nikt by nie słuchał, gdyby z ich rzępolenia nie płynęło coś, czego nigdy wcześniej nie słyszeli. Jakieś nowe stadium zarzynania smyczkiem strun.

Może to był Blondas, może Bodzio, a może ktokolwiek z reszty ich ekipy, ale wręczył orkiestrze nuty z „My Heart Will Go On” w  wersji smyczkowej. Tandetną szmirę, której miejsce powinno być na dnie. A tych ośmiu facetów we frakach, ośmiu sztywnych gości po czterdziestce, których w filmie Cameron przemienił w kwartet, grało, podczas gdy sztywny motłoch duszony pętlą uplecioną z konwenansów, podrygiwał rytmicznie. Nawet z zadowoleniem. I komentował coś między sobą. Dyskutował z ożywieniem, które w ich przypadku oznaczało siedzenie jak tyczka i czynienie ochów za pomocą szeroko otwartych oczu. Czasem nawet gestykulacji dłonią smukłą, jak u zawodowej anorektyczki.

A Ruda wyszła na środek, na podium obok ekipy szarpidrutów Henry’ego Wallace’a Hartleya, w tej sukience pozbawionej plam wymiocin, z rozwianymi włosami i codziennie rano uparcie nakładanym makijażem wprost z XXI wieku, i śpiewała:

– On true time I holds You

In my life you’ll always go on…

Głos miała całkiem niezły i nawet szczególnie nie fałszowała, ale nie był to występ na miarę któregoś z show w stylu „I Gotta Sing a Song” czy „Get Sing or Die Trying”. „Rock Star”. „Pop Poop”. Z tą barwą, jak tłuczone szkło wykrzykiwała:

– Near, far

Wherever you are…

a olbrzymi dekolt sukienki, jakiego nikt nigdy nie widział w tych czasach, dekolt powiększony jeszcze nożyczkami, odwracał uwagę od rozmijania się z muzyką. Od słabego akcentu i pomyłek w tekście brzmiących czasami w stylu „So what when I left You”. Dwa bliźniacze wierzchołki łańcucha górskiego biustu. Zwieńczenia Araratu, na którym osiąść chciałaby każda falliczna Arka.

– I believe that my heart will go on! – smęciła Ruda, smęciła Różyczka, a nieliczni faceci gapili się na jej D – miseczki udając flegmatyczną kontemplację występu.

– On, small, you open the door – myliła słowa dziewczyna Blondasa, a kobiety gapiły się na okolice jej dekoltu i zastanawiały się jak to możliwe. Wszystkie te brzydkie baby o biuście jak u faceta z lekką nadwagą, o sutkach, przez które ich dzieci umarłyby z głodu, gdyby tylko na nich spoczywała żywieniowa odpowiedzialność. Gapiły się i zazdrościły, udając że w życiu nie chciałyby mieć czegoś takiego przytwierdzonego po obu stronach mostka.

A mnie uderzył fakt, jak przez lata zmieniła się uroda. Jak przez dekady i wieki kobiety tylko ładniały, zostawiając w tyle swoje prababki o twarzach jak nieudolne odlewy woskowe. O rysach pozbawionych tego, co w obecnych czasach wzwodziło u facetów to i owo. Wielkookie o grubych brwiach i nosach podobnych do ziemniaka. W hełmach zwanych fryzurami i strojach, które nim byś je z nich zdjął, ostudziłyby cię zupełnie, jak zimny kubeł myśli o matce.

Hokej starał się zachować powagę, ale nie wytrzymał i w dystyngowany prawie sposób wypadł z jadalni.

– Ale głos ma całkiem niezły – pochwaliłem Rudowłosą do Brunetki.

– Tylko trochę jej się słowa mylą – uśmiechnęła się do mnie uśmiechem, który wystarczyłoby wystawić na dziobie, żeby roztopił zbliżający się pogrzeb półtora tysiąca ludzi. Pogrzeb 38% procent bogaczy, 67% klasy drugiej i 75% biedoty roznoszącej wszy, pchły i inne choroby.

– Wiesz, co – powiedziałem po chwili milczenia zanudzanego przez ”Moje serce będzie biło wciąż”. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak miło spędzało mi się z kimś czas.

Jej pyszczek rozpromienił uśmiech.

– Słodki jesteś. – Wyszczerzyła ząbki wilgotne od śliny, której smak chciałem poczuć. – Mi też jest z tobą miło.

Tekst jak z tandetnego teensowego romansidła. Jak z kiczowatej powieści dla niedorobionych nastolatek oczekujących na dwudziesty siódmy tom „Och-Edziu-Och-Belcio” o tytule „W ciemnej dupie nocy”. Jak z filmów i książek Jane Droolin, ślepo wierzącej, ze dzieciak w wieku nastu lat myśli tylko o miłości a pornosa nie widział w życiu na oczy, więc nie marzy o tym, co mógłby tam zobaczyć.

Ale, cholera, miło to brzmiało.

 

 

Nocą zrobiło się zimniej, potem zimno, a gdzieś około dwudziestej drugiej prawie zimno jak jasna cholera. Ale niebo się przetarło, pozbawiło chmur i stało czarną płachtą pochlapaną plamami gwiazd, kiedy wyszedłem na pokład rozświetlony niestety lampami, których zielonkawy blask ciągnął się i rozmazywał jak podgrzewana na patelni guma do żucia. Przeszedłem na rufę i popatrzyłem na widok, jak ze snu. Jak z jakiegoś obrazu Van Gogha

Statek błyszczał niczym choinka, łuną odcinając się na tle czerni. Po nocnym niebie z księżycem jak łysa głowa – księżycem, jakiego w życiu nie widziałem – sunęły rozmazane pasma skłębionego dymem dwutlenku węgla z kominów, a w tle szumiał ocean. Pofalowana tafla, czarna jak ropa naftowa, spieniona przez śruby, kojarzyła się z obrazem olejnym, zaimpregnowanym i poczernionym, kilkoma szybkimi pociągnięciami pędzla przemienionym w prosty obrazek o sugestywnej wymowie.

Reszta była tylko mrokiem. Samotnością braku cywilizacji. Gdyby ktoś miał tak płynąć więcej niż miesiąc, zwariowałby. Tak po prostu. W jednym momencie pasażer, w drugim pokarm dla rybek. Bul… bul…

Chłodny wiatr wiał z lewej strony, pojęcia nie miałem, czy ze wschodu, zachodu czy z jakiegoś innego kierunku, i choć ciuchy z epoki, które dostaliśmy, miały dodatkowe warstwy izolacyjne chroniące przed przegrzaniem i wychłodzeniem, skóra zapiekła w kontakcie z nim. Zacisnęły się przestraszone pory.

Ale nie chciało mi się wracać. Chciałem pomyśleć – musiałem pomyśleć – a najlepiej mój mózg pracował na świeżym powietrzu. W takcie samotnych przechadzek po miejscach, w które ludzie nie zaglądali.

Nie powiedziałem Brunetce dwóch trzecich prawdy i teraz uważałem, że dobrze się stało. Pierwsze 30% faktów obiektywnych, to że lubiłem historię Titanica od zawsze, że fascynują mnie katastrofy morskie, nadawało się do zwerbalizowania. Ale część druga? Przyczyna kłótni stron ja – moja dziewczyna? Przemyślałem to, przeanalizowałem – stek przyczyn, obraz nabazgrany pędzlem zwojów mózgowych  – i niech to cholera. Cieszyłem się, że Hokej przerwał nam wtedy na rufie. W tym samym miejscu, do którego zbliżałem się teraz, tylko młodszym o kilka godzin.

Titanic, Titanicem. Największa katastrofa morska w dziejach, największe bul bul łodzi w czasach pokoju… Kogo by nie fascynowała walka o przetrwania na kawale tonącego żelastwa? Nie przerażała perspektywa prawie czterokilometrowej otchłani gdzieś pod tobą? W środku nocy, bez nadziei na pomoc, w lodowatej atmosferze i  w towarzystwie ludzi gotowych ukręcić ci łeb i sklecić z ciebie szalupę byle tylko przeżyć?

Ale kogo przekonałyby ubranie, cholerny makijaż i pieprzona fryzura, jako wytłumaczenie początku kłótni? Moja irytacja, że blondynka podpisana w każdym moim możliwym sprzęcie, w każdym kalendarzu i notesie per „Kochanie”, kiedy spotyka się ze mną jest zwyczajna. Prosta. Ubrany w dżinsy i T-shirt, jakąś bluzkę i czasem może kolczyki, pozbawiona makijażu, nie staranna z włosami rozpuszczonymi jakby na niczym jej nie zależało. Ale gdy spotykana jest przeze mnie na mieście, przypadkiem, ot tak, ma na sobie strój w jakim nigdy jej nie widziałem. Śliczne ubranie, jakie chciałbym widzieć na niej, chociaż gdy gdzieś razem wychodzimy. Taką sukienkę, jakiej twierdziła, że nie chciałaby nosić.  Że to nie w jej stylu. W sukience, za jaką oglądają się za nią na ulicy.

Kogo przekonałoby moje nie przekonanie jej tłumaczeniem, że po prostu miała ochotę ładnie się ubrać, bo ponieważ? Tylko dlaczego dla mnie się tak nie stroiła? Czemu dla mnie nie odrestaurowywała twarzy szminką i tuszami, jakie nakładała na zwykłe wyjście do pieprzonego miasta? Dlaczego, do jasnej cholery, ani razu nie ułożyła włosów chodźmy na naszą rocznicę, kombinując jednocześnie, co z nimi zrobić, kiedy szła na wesele przyjaciółki?

Kogo przekonałoby, że z tych powodów trafiał mnie szlag? Że nie potrafiłem zaakceptować braku starania się dla mojej osoby, choć dla niej wbijałem się w ciuchy, żeby ładnie wyglądać w jej oczach?

Wiatr powiał jeszcze silniej.

Westchnąłem. W tym momencie, w tej mojej teraźniejszości, toczącej się w przeszłości, której nawet mój pra pra ktoś tam nie mógł pamiętać, te drugie trzydzieści trzy i trzy procenta prawdy wydało mi się zbyt głupie, by komukolwiek o nich mówić. Odpoczynek od dziewczyny i tyle. Po co komu powody.

I im bardziej o tym myślałem, tym bardziej powiedzenie tego, czego wcześniej w ogóle bym nie pomyślał by powiedzieć, wydało mi się logiczne. Bardziej adekwatne od czegokolwiek.

Bo i dlaczego miałbym to ukrywać? Czemu przed Brunetką? Przed tą dziewczyną w jakiś sposób inną, niż jej towarzystwo.

Mój cel.

Jeśli ładnie poprosi…

Dotarłem do barierki i popatrzyłem na ocean. Na widok sprowadzający dreszcze i wrażenie, że żadnego świata nigdzie już nie ma. Że rejs nigdy się nie skończy. Metal był zimny w dotyku i zbyt realny, by nie poczuć smutku. Przyozdobiona flagą lampa wyrastająca na końcu tańczyła po lśniącej powierzchni barierki rzucanym przez siebie blaskiem. Bawiła się cieniami. W tej chwili ten statek nie był tylko sztywnym kijem połkniętym przez kogoś niewłaściwą stroną przewodu pokarmowego. Nie był tylko puszką sardynek. Był reliktem wszystkiego, co pieprzy nam się w życiu, w każdej chwili, której musimy dać dupy, a ja właśnie wtedy w pełni zrozumiałem dlaczego nigdy ludzkość o nim nie zapomni.

 

 

Moja kajuta była całkiem niezła. I cicha. Na siedemset pięćdziesiąt miejsc w pierwszej klasie, wykupiono trzysta dwadzieścia pięć, mogłem więc cieszyć się ciszą braku sąsiadów. Spokojem dystansu od reszty. Wśród pomalowanych na biało korytarzy, przejść poukładanych w labirynty: pokład A, pokład B… Deck C, Deck D, E Deck, czułem się jedynym pasażerem. Samotnym zwiedzającym mauzoleum.

Ale kajuta sprawiała nieco przyjemniejsze wrażenie. Obita boazerią, wypełniona meblami, które musiały kosztować więcej niż całe wyżywienie dla klasy trzeciej, przyozdobiona obrazami artystów nigdy nie mających stać się sławnymi, nadawała się, by zaprosić do niej gości. Przyprowadzić dziewczynę, zdjąć z niej wszystko i…

Przysypiałem w swoim łóżku z kolumienkami i baldachimem koloru buraka z frędzelkami barwy zmodyfikowanego genetycznie hiacyntu. Chryzantema spod szyldu „wieczne-odpoczywanie”, kiedy zjawiła się Brunetka.

– Hej, co tu robisz? – zapytałem.

– Pomyślałam, że… – zaczęła i zrzuciła z siebie sukienkę. Pod spodem nie miała nic.

Uzbrojona w to nagie, idealne ciało, ciało pozbawione skazy, wskoczyła do mnie do łóżka, pod kołdrę, i zaczęła ściągać wszystko, co miałem na sobie. Każdą część ubrania. Odsłaniać każdy fragment mnie. Pieścić, całować, dotykać, poznawać…

Wskoczyła na mnie, przyjemnie ciężka.

I szeptała, że mnie kocha.

Że mnie pragnie.

A ja powtarzałem sobie, że nie mogę przecie zdradzić mojej dziewczyny na więcej lat przed jej narodzinami, niż miała jej babka w chwili śmierci. Skoro w rzeczywistości, w teraźniejszości, nie minie nawet sekunda, kiedy miałbym się tego dopuścić?

Przyspieszyła, to mrużąc to otwierając szeroko oczy, świat zaczął wirować, temperatura wzrosła. Wariowałem. To była chwila, wielki moment. Raj. Eden. Cud.

I oczywiście się obudziłem, wyrywając gwałtownie z wyobrażonych objęć Brunetki. Takie już moje szczęście. Cały ja.

A Titanic płynął leniwie dalej.

 

 

O moich powodach pojawiania się tutaj, przeskoku do tych czasów, opowiedziałem Brunetce następnego pochmurnego jak wszystkie dnia. 12 kwietnia 1912 roku. W czwartek. W kalendarzowy międzynarodowy dzień lotnictwa i kosmonautyki. W dzień czekolady. W dzień świąt nieznanych w tamtych czasach. W tych czasach.

Szliśmy pokładem, prawą stroną, jeśli patrzeć od dziobu, pod zadaszeniem, mijając wejście do głównej sali z tymi wielkimi schodami i zegarem, szklaną kopułą i drewnianymi rzeźbami, gdzie Cameron zakończył swój film, kiedy moja towarzyszka zapytała:

– To o co pokłóciłeś się ze swoją dziewczyną?

W nocy nie spałem najlepiej. Po śnie z nią w roli głównej nie spałby chyba nikt, więc wymyśliłem jak odpowiedzieć tak, jak chciałem.

– O to, że się nie stara – odparłem i – oczywiście – zabrzmiało to dużo gorzej niż w moich myślach.

– A dokładniej?

– Wybacz, ale naprawdę nie chce mi się o tym rozmawiać. Wybrałem się tutaj, żeby od niej odpocząć, więc nie obraź się, ale…

– Nie ma sprawy. Rozumiem.

I uśmiechnęła się słodziutko. Uśmiechnęła nie pozwalając oderwać od siebie wzroku.

Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem w tej chwili, jak ten rejs skróci moje życie, o fakcie, że w teraźniejszości, w przyszłości mojej obecnej teraźniejszości, dożyję na przykład 16 czerwca zamiast 20. Dożyję Dnia Zwierzęcych Ofiar Przemocy Ludzkiej, zamiast urodzin. Doczekam tylko Dnia Bez Laptopa, kopiąc w kalendarz na dobę przed imieninami. 31 grudnia zamiast nowego roku. I jakoś mnie zemdliło.

Można by było umrzeć w ten sposób w dniu narodzin przeżywszy pieprzone 84 lata. Becikowe i Pogrzebowe w jednym. Pępkowe i stypa na raz.

– A ty dlaczego się to wybrałaś? – zapytałem Brunetkę.

Przysiedliśmy na leżakach ustawionych nie wiadomo po co przy takiej pogodzie, i popatrzyliśmy na szare niebo.

– Nie wyglądasz jak ci twoi znajomi – zauważyłem.

Ta piątka, która pewnie odgrywała teraz scenę u Camerona nakręconą jako pierwszą. Scenę rysowania przez Jacka nagiej Rose. Różyczki o wielkim dekolcie i słodkim V na skrzyżowaniu ud z biodrami. Znakiem zwycięstwa.

– Ja po prostu to lubię – powiedziała. – Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Fascynuje mnie możliwość zobaczenie na własne oczy tego, co było kiedyś.

A ja poczułem rozczarowanie. Swoistą irytacje, że nikt poza mną nie ma poczucia misji. Nie chce czegoś dokonać. Czegokolwiek, by ktoś to zapamiętał.

– Myślałaś kiedyś, co by było, gdyby cały ten sprzęt się popsuł, a my zostalibyśmy tu na resztę życia? – zapytałem. Chodziło mi to po głowie chyba od zawsze. Jeszcze zanim pomyślałem, że  w ogóle sam mógłbym cofnąć się w czasie przy użyciu sprzętu, którego nikt nie chciał nazywać wellsowskim wehikułem czasu, bo głupio to brzmiało.

Chodziło mi to po głowie, jak możliwość katastrofy lotniczej temu, kto zaraz wsiądzie po raz pierwszy na pokład samolotu.

– Nie strasz. – Szturchnęła mnie w bok. – Podobno nie ma takiego ryzyka.

Podobno, pomyślałem.

Podobno też nie można zmienić strumienia czasu. Nie ma zdarzenia, które zmieniłoby przyszłość. Nic, czego nie można by odwrócić.

– A co, gdybyśmy dokonali tu czegoś, co w rezultacie doprowadziłoby do takiego zacofania, że w przyszłości nie wynaleziono by teleporterów? Jak byśmy wrócili, skoro nie istniałyby podróże w czasie?

– Podobno to niemożliwe – odparła niepewnie Brunetka. – Twórcy…

– Wiem, sprawdzali to zabijając różnych wynalazców. Edisona, Teslę, Hicksa, Midlara… niczego to nie zmieniło, ktoś inny dokonał ich odkryć i teraźniejszość pozostała taka sama, tyle że ze zmienionymi datami śmierci tych osób.

– No właśnie.

– Ale skąd możemy być pewni, co? Skoro cofali się w czasie raz jeszcze i wymazywali zdarzenia, co jeszcze mogli przed nami ukryć?

– Daj spokój. Gdyby tak było, nikt nie robiłby tych wycieczek.

– Nawet dla zysków, jakie one generują?

– Nawet. Nie uwierzę, że dla pieniędzy ktoś ryzykowałyby… właściwie nawet nie wiadomo co.

– W porządku. Ale nawet jeśli kasowanie usuwa wszystkie pozostałości po naszej wizycie, wszystkie zmiany, jakich dokonaliśmy, pomyśl, co to robi z naszymi głowami.

– Co masz na myśli?

– Wyobraź sobie, że ratujemy tu kogoś, kto w przyszłości stanie się sławny. Wracamy i nagle wszyscy mają go w głowach, znają z podręczników i dokumentów. A potem Bum!, Kasowacz cofa się na chwilę i wraca. Resetuje ten fakt i nikt o tamtym człowieku już nie pamięta. W umysłach nie zostaje nawet ślad wspomnienia, ale co na to mózg? Jak to może na niego wpłynąć?

Brunetka patrzyła na mnie jakby wystraszona. Oczami wielkimi, jak wtedy, w moim śnie.

– Ale to nie wszystko. Przecież my pamiętamy, co zrobiliśmy i pamięta też Kasowacz. Jego umysłu przeskok nie wymazuje, tak jak i nam. Przecież od tego można zwariować.

Skończyłem, a oczy Brunetki świdrowały mnie dalej. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Zapewne z zimna.

Wiatr powiał od tyłu, przynosząc na pokład dym z kominów. Smród piekł w oczy i gryzł w gardło.

Brunetka pokręciła głową, ale nic się nie odezwała. Ja też. I gdy tak milczeliśmy, zrozumiałem jedno. Jedną, jedyną rzecz, która nie przyszła mi do głowy wcześniej. Że samotność nie jest najlepszym sposobem na osiągnięcie celu.

I że Brunetka jakoś – niestety – rymowała się z samotnością.

– A co tam porabiają twoi kumple? – zapytałem.

– Pewnie tańczą break dance’a do szkockiej muzyki, żeby pokazać, co to prawdziwa zabawa, a dlaczego pytasz?

– Chciałem z nimi o czymś porozmawiać.

 

 

– Jesteś zdrowo pojebany – zauważył Blondas, kiedy siedzieliśmy w jego kajucie.

Brunetka się nie odzywała. Ruda w T-shircie, który zawsze nosiła pod sukienką, rozpiętym na jej kształtach, jak płótno na sztalugach,  i majtkach, i niczym poza tym, siedziała obok mnie, po prawo. Z nogami ułożonymi w pozycję po turecku wyglądała lepiej, niż wcześniej sądziłem, że wygląda. Śliczniej nawet niż Brunetka.

Blondas stał na wprost mnie, obok, po lewo, na kolejnym fragmencie podłogi siedział Hokej, a przy nim Lovellas. Bodzio stał przy Brunetce. Znudzeni marną pogodą i rozrywkowością bogaczy, którzy za szczyt szaleństwa uznawali słuchanie orkiestry pokładowej z lekkim podrygiwaniem nie do taktu, po części graliśmy w rozbieranego pokera. Bez tej, z którą dotychczas było mi tak dobrze, i  bez tego, który nosił bluzkę z uśmiechniętą żółtą buźką. Póki co przegrywała Ruda.

– Ale masz rację – stwierdził do mnie Hokej – Prawo chyba o czymś takim w ogóle nie wspomina. Heh… Debile nie pomyśleli o tej możliwości.

I zatarł ręce jak stary zboczeniec przed otwarciem nowego numeru ukochanego pornosa. Przed zanurzeniem się w burdelu pełnym nastoletnich dziewic.

– Full – Lovellas rzucił karty.

Pozbyłem się skarpet. Blondas zrzucił koszulę. Wszyscy czekaliśmy co zrobi Ruda: bluzka, ten T-Shirt barwy nieba nad Titanicem za dnia, czy majteczki. Dwa razy D, czy raz V.

A Ruda zrzuciła kolczyki.

Nikt nie zaprotestował, że to nie fair. Przy jej chłopaku, przy Blondasie, z którym była od dwóch lat, jakoś nie wypadało.

– A do czego to może doprowadzić? – zapytała w końcu Brunetka.

Bodzio, jako bezstronny, przetasował karty i rozdał.

– Do przekonania się, jak to jest z tymi podróżami w czasie – odpowiedziałem tak wymijająco, że musiało zabrzmieć to, jakbym faktycznie tak uważał. Jakbym uważał tylko to.

Hokej wymienił dwie karty.

– Może z czymś byśmy weszli? – zaproponował.

– Stawiamy bluzki – zadecydowała Ruda wczepiona wzrokiem w swoje karty.

– A co jeszcze? – zapytała mnie Brunetka.

– Koniec świata – powiedział do niej ze śmiechem Blondas. – Rozszczepienie czasu. Implozja wszechświata. Nic oryginalnego. Widziałaś takie rzeczy w kinie.

– Sprawdzam! – krzyknęła Ruda. – Kareta Królów!

Wszyscy poza nią, Bodziem i Brunetką, pozbyliśmy się bluzek. Ruda wygrała. Bodzio potasował zebrane karty i znowu rozdał.

– Teraz stawiamy gacie – zastrzegł Lovellas.

– Przecież przez to mogą zniknąć kina RE – zauważyła Brunetka. – To was nie obchodzi?

– Jak to zrobimy, będziemy na tyle sławni, że kupimy sobie naukowca, który zrobi nam kino domowe RE – stwierdziła Ruda. – Wymieniam jedną.

Dociągnęła kartę.

– O ile będzie świat, na którym będziemy mogli być sławni – fuknęła Brunetka.

– Daj dwie – poprosił Bodzia Hokej.

Blondas złożył talię, swoją rękę sześciu kart, i czekał.

– Warto zaryzykować – powiedział. – A ty dlaczego nie chcesz przekonać się, co z tego będzie?

– Nie mówię, że nie chcę, ale… – westchnęła ta słodka istotka o ciemnych włosach.

– No to postanowione! – krzyknęła Ruda.

– Sprawdzamy – rzucił Lovellas.

– Strit – zatriumfował Hokej.

Spuściliśmy spodnie, przegrana Ruda jednak zamiast ściągnąć majtki, uśmiechnęła się.

– No co? – zapytał Hokej. – Umowa ot umowa.

– Nie ma sprawy. Ale mam okres. Kto chce zobaczyć?

I znów wygrała.

 

 

Piątek na Titanicu był piątkiem trzynastego. I jeśli ktoś nie wierzył w przesądy, za kilkadziesiąt godzin miał raczej zmienić swoje przekonania.

Ale przynajmniej pogoda się poprawiał. O ile ktoś więcej słońca i więcej mrozu potrafi docenić inaczej niż przez okno, popijając herbatkę bez cienia obawy, że kelner mógł do niej napluć. Oby tylko napluć.

Blondas i Ruda potrafili.

Gdy Brunetka pytała mnie:

– Czy ty naprawdę uważasz to za dobry pomysł?

kiedy szliśmy po pokładzie, oni weszli na dziób statku .

Gdy ja odpowiadałem:

– Inaczej bym tego nie robił.

Ruda rozkładała ręce i udawała, że lata. A wtedy Blondas chwytał ja za piersi i krzyczał:

– I am King of World! Juhuuu!

– A nie sądzisz, że może się to źle skończyć? – dociekała Brunetka.

– Skoro eksperymentatorzy zabijali ludzi i cholera wie, co jeszcze robili, i jakoś żyjemy, wątpię by implikacje tego, co chcę zrobić były poważne. Nie uważasz?

– Ale sam mówiłeś o tych paradoksach, o rzeczach, których może nie wiemy…

Jak na nastolatkę niedaleko osiemnastki była dociekliwa, jak jasna cholera. Irytująco, wkurzająco, wnerwiając dociekliwa. Tak samo, jak ja.

– Wiem, co mówiłem – odpowiedziałem. – Ale nie sądzisz, że to, co oni robili w ramach przetestowania zasady o nienaruszalności przeszłości było gorsze? Jeśli to nie rozpieprzyło świata, to mój pomysł na pewno tego nie zrobi. A może odpowie na parę pytań.

– Czy strumień czasu naprawdę jest tylko jeden – domyśliła się.

– Coś  w tym stylu – przyznałem.

Pokręciła głową i w tym momencie znów zapragnąłem ją przelecieć.

Ale bardziej zaczęła kręcić mnie Ruda.

Z tym, że Brunetka też nie chciała opuścić mojej głowy.

I oczywiście ta, która jeszcze się nie narodziła. Moja dziewczyna tkwiąca teraz w przyszłości, zamrożona w czasie, który dla mnie w  mej teraźniejszości nie miał prawa płynąć dopóki nie wrócę. Wredna cholera, która uważała, że dla mnie nie trzeba ładnie wyglądać, skoro już jestem jej. A potem zdziwienie, że zły facet poleciał na inną. Że zdradził.

Blondas i Ruda zeszli z dziobu, pomachali do nas i pobiegli gdzieś. Może odgrywać scenę z charchaniem przez Różyczkę na twarz Hokeja, a może dublować dubel zdublowanego dubla ósmej wersji sceny seksu w samochodzie. Ale na pewno coś ciekawszego niż pasażerowie na statku.

– To jutro nasz wielki dzień, co? – zauważyła Brunetka.

Jutro, pojutrze… zależy jak na to spojrzeć.

Przytaknąłem.

– A co zamierzasz robić do tego czasu? – zapytała.

A ja pomyślałem, że byłem głupi nie zabierając ze sobą jakiegoś e-booka albo filmu.

 

 

Rejs Titanicem, statkiem marzeń, współczesną Wież Babel, Sodomą i Gomorą ze stali, powinien być rajską przygodą. Wielkim wydarzeniem pobudzającym zmysły. A był tylko tym, czym był w rzeczywistości, czyli podróżą z jednego punktu do drugiego. Długą, nudną podróżą, którą można by było przespać albo spędzić na męczeniu innych litanią daleko-jeszcze-no-daleko?

I fakt, że wiedziało się czym rejs ten się skończy, jak wielka góra lodowa pozbawi łódkę cnoty nachalną penetracją, nie wiele tu zmieniał. Chyba tylko tyle, że oczekiwanie na bul – bul dłużyło się jeszcze bardziej.

Piątek trzynastego spędziłem z Brunetką, bez reszty jej wesołej kompaniji , bez Blondasa, Rudej, Lovellasa, Bodzia i Hokeja, włócząc się po pokładach. Od góry do dołu, od dołu do góry. Hop do windy, pokład D, pokład E. Ciągle identyczny labirynt białych korytarzy i czerwono–czarno-żółtych dywanów. Widok monotonny i fascynujący zarazem. Klaustrofobicznie wyalienowany, z mdłym żółtym oświetleniem.

I kiedy tak chodziliśmy, błądząc czasem, czasem przysiadając na ławkach, znowu czułem się jak dzieciak skradający się przez sięgające mu pach krzaki.

– A oglądałeś „Piątek 13 XVII: Hellbound”? – zapytała mnie Brunetka, gdy w jednym z pustych korytarzy pokładu B przysiedliśmy na drewnianej ławce.

– Ten, w którym Jason odkrywa, jak zło wcieliło się w jego ciało, mordując cheerleaderki w nawiedzonym domu? – upewniłem się.

Temat feralnego dnia wypłynął ot tak sobie.

– Nie – uśmiechnęła się koleżanka Rudej. – To było w dwudziestym Piątku, „Haunted”, czy jakoś tak.

– No to co było w tym „Hellboundzie”?

– Jak Jason zamienił się na ciała z jedną z niedoszłych ofiar i na regatach topił łodzie.

– Musiałem jakim cudem przegapić ten wybitny film.

Roześmialiśmy się. Ktoś wyjrzał z kajuty i zaraz schował się jak szczur. Jak gryzoń, które przepędzał celnymi rzutami butem trafiającym w lustro dwa metry na prawo od celu, a za którym będzie gonił, gdy Titanic zacznie nabierać wody w usta.

– A „Wielką masakrą na plaży nudystek” oglądałaś? – zapytałem wcale nie myśląc o tym, jak chciałbym żeby siedziała na  mnie, a nie na ławce.

– Już sam tytuł mnie odstraszył.

– A żałuj. W trzeciej części psychopata Psycho Pat…

– Psycho Pat?

Wzruszyłem ramionami.

– Psycho Pat. No i ten psychopata zabija telepatkę i dochodzi do zawirowań czasowych. Nie dość, że zjawiają się inne jego wcielenia z różnych epok, to jeszcze Titanic przypływa.

Kolejna porcja śmiechu sprawdziła, jak daleko niesie się echo.

A gdzieś na horyzoncie, patetycznie i dystyngowanie, wręcz w angielskim stylu sunęła ku nam góra. Zimna, jak pewna osoba uważająca, że jestem jej, więc po cholerę się starać.

 

 

Katastrofa zaczęła się dokładanie o 23:42, 14 kwietnia. Zaczęła się zgrzytem słyszalnym na pokładzie dość wyraźnie, mokrym chrupnięciem, i niczym poza tym. Titanicem nie szarpnęło, nie zadygotał i nikt oprócz pary facetów na samym dnie, tam gdzie kotłownia zmuszała ich do chęci wysadzenia wszystkiego w powietrze, byle tylko przestać harować i móc się ochłodzić, nie miał nawet pojęcia, że coś się stało.

– Pomyślcie, ile ludzi teraz śpi – powiedział Bodzio, stając przy burcie, tej prawej, uszkodzonej, patrząc jak niemal na wysokości jego oczu przesuwa się kanciasta bryła lodu. Płaska i prostokątna, jak pogięta lodówka.

– Albo leży pijanych – dodałem myśląc o gentelmanach, sztywnych sir-kij-w-dupie, w Cafe Parisien i palarniach.

Lód wydawał się szary, momentami żółty. Światła z pływającej jeszcze trumny odbijały się w nim żółtawymi plamami.

Serce waliło mi tak, że mój kardiolog, gdybym go miał, dostałby zawału. Tłukło podnieceniem i strachem. Cały dzień nudzenia się, siedemnaście godzin czekania, odkąd otworzyłem oczy, zaczynał się opłacać.

Wokół zaległa cisza. Nagle, jakby popsuły się głośniki, albo w trakcie filmu szlag trafił dostawę prądu. Jak twierdzili historycy, to właśnie ona w tym momencie obudziła większość przyszłych topielców.

– Jeszcze dwie i pół godziny – głos Brunetki drżał.

Na pokładzie byliśmy tylko my. Nasza szczęśliwa siódemka, która na pewno nie zginie. Pięciu facetów i dwie dziewczyny zajmujący miejsca pasażerów, którzy pierwotnie mieli dopiero wstawać z łóżek. Pasażerów, których ktoś z przebywającej  w tych czasach obsługi kina RE przetrzymywał gdzieś, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć, tylko po to, byśmy mogli tu być.  Tak przynajmniej pisały gazety pokroju „Oszołomy News”, albo „Zobacz niedotykalne”.

Titanic sunął powoli, zwalniając coraz bardziej. Stawał, bo kapitan Smith, ten staruszek o siwej brodzie pana Santa Claus, mający gdzieś motłoch i praktycznie nie schodzący z mostka, mężczyzna o twarzy pomarszczonego mopsa, nie przypominający z charakteru cameronowskiego późniejszego króla Théodena, spał, a Murdoch nie pomyślał, żeby płynąć dalej, w kierunku najbliższej nas Carpathii. Tak na wszelki wypadek, póki się jeszcze da. Póki choć część kotłowni nie gotowała jeszcze słonej wody pełnej ryb.

– Cholera, stanął mi – stwierdził Hokej.

A stewardzi biegali gdzieś pod pokładem i uspokajali zrzędzący tłum wypełzający z kajut.

Kilka osób wyszło na zewnątrz i rozejrzało się wkoło. Jakieś flegmatyczne angielskie dzieciaki, które zimę kojarzyły tylko z chłodem i większą ilością deszczu, dorwały się do bryłek lodu walających się tu i ówdzie, i zaczęły kopać. Grać, jak w piłkę. Mścić się za to, że lód kopnął statek. I chichotać, śmiać się, ku zgorszeniu wielce szanownych sir rodziców.

Nie było jeszcze tego widać, nie było jeszcze tego czuć, ale stateczek zaczynał przypominać wrzuconą do wody gąbkę. Śmiercią tragiczną ginęły właśnie setki tysięcy zapaczkowanych listów upchniętych w ładowni na samym dziobie. Pasażerowie trzeciej klasy, ulokowani na dolnych pokładach zaczynali już pewnie narzekać, że tworzą im się kałuże. Coś słone i mokre, co ścierało z nich warstwy ochronne brudu. Zimne, jak jasna cholera.

– Żesz kurwa, co to?! – krzyknął Bodzio,  kiedy cała reszta zaczęła zatykać uszy.

Musiała być 23:50, musiało trwać gwałtowne wygaszanie palenisk, bo z komina zaczął buchać dym. Gęsty i szary, głośny jak krzyk wściekłej na ciebie kobiety. Z zaworów bezpieczeństwa wytrysnęła para.

Nieliczni, którzy wyszli spod pokładu skrzywili się czyniąc zaskoczone, sztywne och! i czym prędzej pośpiesznym krokiem zdecydowali się wrócić do kajut.

A my wzięliśmy leżaki, usiedliśmy i czekaliśmy. Z Rudą uczepioną Blondasa, z Brunetką uczepioną mnie, z Bodziem przegryzającym jakąś kanapkę, i resztą, czekaliśmy na ciąg dalszy. Na ucichnięcie rozsadzającego uszy hałasy, jakby puszczonego w 10 000 watowych głośnikach od Sunasonnixona.

I na naszą okazję.

– Teraz chyba kapitan będzie łaził po dolnych pokładach i sprawdzał ile się rozpieprzyło – wyczytał w jednej z trzymanych książek Hokej.

– To może zaniesiesz mu pełny raport. Oszczędzi sobie truchtania – podsunął Lovellas.

Pierwsi ludzie w korkowych kamizelkach ratunkowych, pasach, jak to w tamtych czasach nazywano, biało-kremowych, i nadających się chyba tylko po to, by późniejsze ekipy nie musiały szukać ciał, bo te będą unosić się na wodzie, zaczęli wychodzić jakieś dziesięć minut po północy. Stewardzi biegali już wówczas, wyciągali ludzi z łóżek, przerywali sen i bzykanie, i pijaństwo, i wtykali ten korkowy stanik, a kapitan zaczynał pewnie nadawać to swoje wołanie o pomoc. CQD – MGY. Alfabetem Morse’a. CQD – Seek You There – i trzyliterowy kod naszej łodzi.

Pięć minut po wpół do pierwszej, gdy dziób Titanica coraz bardziej uczył się nurkować, a przechylenie stawało widoczne, przechylenie, które przerażało wszystkich poza nami, marynarze w końcu zaczęli szykować szalupy.

– Women and children first! – krzyczeli, a tłum, który zebrał się na pokładzie, pchał się w panice i wrzeszczał.

Orkiestra wyszła i grała. Skrzypiała tym, co ktoś nazwał mianem instrumentów skrzypcowych, choć chyba nikt ich nie słuchał. Skrzypiała to, czego nauczyła ich Ruda.

– Co za dno – westchnął Blondas. – Umierać przy dźwiękach „My Heart Will Go On”.

Wstaliśmy, bo przy takim tłumie z pozycji leżaków widzieliśmy tylko tyłki i krocza wbite w niemodne ubrania. Kilku złodziei szukających ratunku, ale nie widzących przeszkody w sprawdzeniu innym kieszeni. Business is business.

Pierwsza szalupa popłynęła z ponad połową wolnych miejsc. Zjawił się nasz pan kapitan Smith, król Théoden, tonący razem ze swoim pogrzebowym stosem, i kazał kobietom i dzieciom, najważniejszemu kwiatu ludzkości, przyszłym pokoleniom, które będą rujnować ten świat, udać się na bakburtę. Tłum osób, które urodziły się z płcią piękną miedzy udami, i cieszących się na widok wystrzeliwanych w niebo rac podrostków o rozdziawionych ustach i wybałuszonych oczach, popędził więc tam, gdzie im kazano. A faceci zostali. I zostały puste szalupy na ster burcie, czekające nie wiadomo na jaką cholerę, do których mężczyzn nikt nie chciał wpuścić, bo kobiety-i-dzieci, rozkaz to rozkaz. O słowie „najpierw” zapomnieli wszyscy, którzy je wykrzykiwali. „Women and Children”. I faceci pokroju Ismaya, jednej z najbogatszych męt na tej trumnie, którzy wskoczyli do szalup i udawali, że nie widzą jak marynarze i stewardzi, i wszyscy ci ubrani na czarno oficerowie udają, ze nie widzą ich.

A biedni kisili się pogubieni gdzieś w korytarzach, zamknięci, bo właściciele biletów ostemplowanych „First Class” nie życzyli sobie motłochu siedzącego obok nich w szalupach. Szalupach puszczanych z trzydziestoma wolnymi miejscami, trzydziestoma pięcioma, dwudziestoma, bo miliarderzy nie chcieli ratować się w ścisku. A już na pewno nie bez bagaży. Co tam kilka żyć w te, czy we w te, skoro można było ocalić nieubezpieczone kosztowności, cenne przedmioty ukryte przed łapskami Urzędu Skarbowego. Nie podane na odprawie celnej dla zaoszczędzenia na podatku, bo kto odważyłby się sprawdzać sir Johna Zkijemwdupie? Pana Williama DeFlegmatika. Jacoba Smokingzamilion.

– Hej – krzyknął Blondas, choć nikt go nie słuchał. – Czy wam się czasem nie powodzi?! A może przelewa się wam?!

– Kto dziś polewa?! – wtórował mu jak skończony idiota Bodzio.

Ruda się śmiała, Brunetka dygotała, a ja wypatrywałem celu. Liczyłem upływający czas, walące serce, krople potu na dłoniach i wzorkiem szukałem tego, po co się tu zjawiłem.

– Nigdzie cholera nie widać – jęknął Hokej.

– Czego? – zapytałem.

– Zobacz tam. – Wskazał na ledwie widoczny blask na horyzoncie, światła pozycyjne na nieruchomej tafli oceanu. – Carpathia, nie?

– Raczej tak.

– No to tam powinien być widoczny tajemniczy statek, który rzekomo nie przypłynął na ratunek, bo kłusował, nie?

Pomachał ręką tak, że wskazywał jakieś sto kilometrów pustej przestrzeni.

Nawet nie chciało mi się tego komentować.

– Powinien być pięć pieprzonych mil stąd – ciągnął Hokej. – O tam.

Tym razem palec wskazał gdzieś na odbite w wodzie gwiazdy. Na tańczące światła, które może z innego kąta wyglądały całkiem inaczej. Fatamorgana na pustyni, gdzie trudno było o oparzenia słoneczne. Jedna szalupa płynęła już w tamtą stronę. Tak, jak kazali im naćpani adrenaliną marynarze.

Chciałem powiedzieć Hokejowi, że gdyby to naprawdę był Statek X – nawet abstrahując od faktu, że kłusownicy nie zapaliliby świateł polując na to, na co oficjalnie wcale nie polowali – szalupy przecież by do nich dotarły. Albo zobaczyliby jak statek odpływa. Ale dałem sobie spokój.

A Titanic wpychał się powoli dziobem w ocean coraz głębiej i głębiej.

 

 

Wpół do drugiej nad ranem, niecałą godzinę od zimnego pocałunku z bryłą lodu, padły strzały. Gdzieś daleko od nas piąty oficer Harald Lowe strzelał o biegnących Włochów. Faszerował ich ołowiem, bo być może chcieli wsiąść do szalup. Bo biegli w jego kierunku. Bo chcieli ocalić życie.

I tłum od razu zrobił się spokojniejszy, a Lowe mógł popłynąć szalupą razem z kobietami. Płodzić utracone na statku życia i zatruwać świat. Czuć się zajebiście.

O 01:35 Murdoch posłał parę kulek nad stłoczony, pchający się, tratujący siebie nawzajem motłoch. I powiedziałbym o nim parę dobrych słów, powiedziałbym, że nie było jak w Titanicu, nie zabił nikogo, nie strzelił sobie w głowę ani nic. Że wpuścił Ismaya na łódkę dopiero, kiedy zabrakło kobiet. Ismaya udającego, że wcale go tam nie ma. Ale znielubiłem go za bardzo na filmie. Po filmie. Więc sobie daruję.

Gdzieś indziej John Jacob Astor, pułkownik Astor, najbogatszy z przyszłych trupów, wsadzał właśnie swoją drugą żonę do jednej z czterech niespuszczonych jeszcze szalup. Do szalupy pod wodzą Lighthollera, młodego drugiego oficera, który nawet nie chciał słyszeć, by wpuścić i jego. Lighhollera, który nastoletnich chłopców uważał za zbyt dorosłych, by się mogli ratować. A Astor, jak to Astor, typowy wąsaty, ulizany flegmatyk made in england, nie naciskał. Nie wypadało. Gentelman ma błagać o życie?

Kiedy odchodził, znalazł damski kapelusik i znalazł też chłopca. Małe dziecko nie wpuszczone na łódkę ratunkową. Kapelusik pasował. Dragquueenowa metamorfoza była chyba ostatnim czynem w życiu Astora. Zmienił chłopaka w dziewczynkę, ocalił go, a sam poszedł na dno.

Ale jeśli istnieje życie gdzieś potem, jeśli religie się nie mylą, przekonał się, że dobrze wybrał swoją Madleine. Madleine, która ocaliła w tym samym czasie innego chłopaka ukrywając go pod szalem, przerabiając na dziewczynę. Biedaka, zapłakanego Daniela Buckleya, którego we wcześniejszym życiu nie obrzuciłaby nawet spojrzeniem.

A gdzieś pod pokładem Benjamin Gugenheim, milioner, bogacz i szaleniec, chudy i łysawy człowieczek wiecznie dodający sobie postawy cylindrem, nigdy niewidziany bez smokingu, upijał się w towarzystwie lokaja. Chlał ukradzionego szampana, nie jak u Camerona siedząc na głównych schodach, a w kajucie obczepionej przywiezioną przez siebie sztuką i nawet nie dał lokajowi zgody na założenie kamizelki. W końcu prawdziwy sir, bogacz nad bogacze, król i władca, nie może umierać dając służbie żyć.

Chlał, tak samo jak pewien kucharz, tylko że w odróżnieniu od niego, kucharz miał przeżyć. Stracił przytomność ku chwale Wielkiego Whiskacza i ocknął się dopiero na Carpathii, nie mając pojęcia skąd się tam wziął.

Ech…

A ja, ja i oni, my, nasza szczęśliwa siódemka, staliśmy na pokładzie, na rufie, przy samej barierce, i czekaliśmy. Patrzyliśmy nie musząc się martwić, nie musząc walczyć. Jedyni pewni nieśmiertelni. Ci, którzy dożyją czasów nawet dla Julka Verne’a, dla Herba Wellsa i jemu podobnych, niewyobrażalnie  odległych. Dożyją wieku nie rozpatrywanego w ogóle w realnych obliczeniach.

Nie wiem dlaczego, ale zachciało mi się płakać.

 

 

Kiedy pięć po drugiej światła zaczęły migotać i czerwienieć, umierać razem z pogrążonym niemal do pierwszego komina Titanicem, zacząłem wdrażać plan. Zacząłem wabić cukierkami trzy, może czteroletnią dziewczynkę. Zapłakaną istotkę z wyliniałym brązowym miśkiem w umorusanej dłoni.

– Pojebany pedofil – roześmiał się Blondas.

Nie zareagowałem. Odwinąłem cukierka, a dziewczynka przestała wyć i poczłapała do mnie. Wybrałem dziecko płci pasującej do sukienek i lalek, bo głupio bym się czuł wabiąc na słodycze chłopaka.

– Mogłeś wybrać starszą – rechotał Bodzio. – Przynajmniej dałbyś radę…

Wzrok Brunetki nie pozwolił mu dokończyć zdania.

Dziewczynka wepchnęła brudnymi placami cukierka do ust pełnych zaniedbanych ząbków i uczepiła się mojej nogi. Cel prawie został osiągnięty.

O 2:12, jakieś trzy minuty po tym fakcie, Titanic zaczął dygotać, jak kobieta przeżywająca orgazm swojego życia. Kobieta ujeżdżająca ciebie bez opamiętania, to mrużąc to otwierając szeroko oczy. Stymulowana bawolim okiem o napędzie atomowym.

Przed nami, otoczony tłumem owieczek, ksiądz Thomas Byles, duchowny płynący drugą klasą, modlił się i pouczał pasażerów. Kazał żałować za grzechy, spokoju szukać w rozmowie z Bogiem, ale fragmentów z Apokalipsy Świętego Jana o nowej Ziemi nie recytował.

Ruda od jakiegoś czasu kręciła wszystko na swoją kamerkę.

Blondas na komórkę nagrywał różnice, których zapisywać mu się nie chciało.

A orkiestra grała. „Autumn”. Chorał episkopalny. I nikt już nie liczył na ratunek, bo Titanic nurkował teraz z prędkością staczającego się ze wzgórza samochodu. Bul – bul – bul…

I BUM!

Czub zanurkował, a płetwa sterowa po raz pierwszy poszła w górę, wyskakując na powierzchnię. Płetwa i trzy siedmiometrowe śruby.

30°.

40°.

Złapaliśmy się przypominających drabinki barierek, przeszliśmy za nie, patrząc jak równia pochyła ciska po pokładzie ponad siedmioma setkami pasażerów, z których nie ocaleje nawet dziesięciu. Gdzieś w kajutach, w korytarzach i wodzie zimnej, jak kurwa mać, identyczna ilość pasażerów wylatywała właśnie łóżek, skręcała karki o ściany, ginęła od rzuconych w nich siłą ciążenia przymiotów. Doniczek z pieprzonymi palmami, poustawianych, gdzie tylko się dało. Ławek, stolików…

– Cameron miał rację! – krzyknął mi w ucho Bodzio. – Historycy twierdzili, że oświetlenie dupnęło dopiero po przełamaniu, a tu proszę! Heh!
Uczepiona mnie dziewczynka skuliła się.

A Titanic nurkował dalej. Sunął jakby się spieszył, pochłaniając ludzi. Niemrawe sylwetki tonęły w kipieli, niewyraźne zarysy odrywały się od kadłuba i spadały. Sześćdziesiąt metrów w dół. Woda tuliła ich jak beton. Plask. Z takiej wysokości z wnętrzności zostawało tyle, co z kota wsadzonego do maszynki do mielenia mięsa. Odrywały się kończyny, zęby wbijały w gardło. Wypadały oczy, zawisając na żyłkach nerwów wzrokowych. Krew bryzgała wszystkimi naturalnymi otworami ciała.

Nie wiem dlaczego, ale rzygać zachciało mi się dopiero, kiedy usłyszałem, że orkiestra przestała grać.

 

 

Titanic unosił się i unosił, rósł wręcz – największy wzwód wszechczasów – dużo szybciej niż na jakimkolwiek filmie, by wreszcie o 2:19 huknąć ze środka, stojąc już niemal w pionie, i przełamać się. Kiedy rufa opadła z powrotem na wodę, wznosząc falę tsunami, miażdżąc ludzi i pozwalając atrapie komina odpaść w cholerę i dobić kilku kolejnych, pomyślałem, że albo urwie się barierka, albo wszystkie moje flaki.

To było jak finał skoku samobójcy, ale jakimś cudem przeżyłem. Ja, my, nawet dzieciak. I żadne z nas nie wpadło do wody. Nie oderwało się od Titanica i nie dołączyło do reszty. Wstrząśnięta głowa bolała i namawiała do rzygania, palce krwawiły, brzuch dygotał, a nogi drętwiały.

Zawalony komin sypał iskrami dogorywając.

Przez chwilę nic się nie działo. Cisza utkana z krzyków marznących w wodzie ludzi komponowała się z rozgwieżdżonym mrokiem nocy. Nieruchome powietrze śmierdziało dymem węglowym i solą. A przełamany na pół Titanic, jego rufa, stał na powierzchni oceanu, jakby miał nigdy nie zatonąć.

I kiedy pomyślałem, że to już koniec, po wszystkim, bye bye, i wracamy, wciąż uczepiony rufy dziób, jak uczepiona na skórze tkwi oderżnięta ręka, noga czy członek, zaczął ciągnąć nas w dół. Unosić. Stawiać w pionie.

Znowu.

Ale nie był to pełen pion, może najwyżej 70°, i nie było już hałasów. Atlantyk połykał nas ciszej niż alkoholik skrzętnie skrywaną wódkę. Na pokładzie nie został już nikt. Zjechali wszyscy oprócz nas. Siedem plus jeden.

Spojrzałem na towarzyszy, na pieprzoną szóstkę walniętych nastolatków, ale potem nie pamiętałem ich min, ich twarzy i sylwetek. Wszystko było tak wyostrzone, tak wyraźne, tak realne, że od razu zacierało się w pamięci. Pozostawały nieistotne, drobne szczegóły, które nie łączyły się w żadną większą całość.

– Wynośmy się stąd – jęknęła słabo Brunetka.

Od wody dzieliło nas tylko kilkadziesiąt metrów. Od trupów i plam tłustych wydzielin tonącego okrętu.

– Ruda, weź ją pod sukienkę! – krzyknąłem – Nikt nie może jej zobaczyć, jak wrócimy!

– A co ja, lesba jestem? – zapytała, ale odczepiła ode mnie dziewczynkę, wcisnęła pod kieckę i objęła udami. O dziwo, skupiona na cukierku mała, nie kwiliła.

– No to robimy pa, pa! – dorzucił Blondas.

Wcisnęliśmy przyciski powrotu, guziki przy ubraniach reagujące tylko na konkretny ucisk palca, żeby nie cofnąć nas przypadkiem, i zniknęliśmy z roku 1912. Pyk, i już nas nie było. Skoczyliśmy ku końcu świata. A ja zdarzyłem jeszcze pomyśleć, co by było gdyby ktoś z nas wrócił wcześniej a potem cofnął się z powrotem. Czy to by nas zresetowało? Wymazało? Przecież cofnąłby się do czasów, w których albo by nas nie było, albo byśmy byli i spotkałby samego siebie. Zupełnie jakby się powielił.

Ale była to moja ostatnia myśl na tym świecie.

 

 

 

To czego bałem się, rzygając w kinie, już po powrocie, to tego, że trzy, może czterolatka, nie przeniosła się razem z nami. Skoro nie dzierżyliśmy w rękach relingu, uda dziewczyny Blondasa mogły nie dzierżyć i jej. Ale kiedy Ruda powiedziała, że:

– Chyba narzygała mi na cipę.

cicho i wilgotno od własnych wymiocin, kamień niepewności spadł mi z serca, za sobą pociągając głaz rozczarowania.

Nie liczyłem, że stanie się coś konkretnego, że świat skończy się dnia, przez nikogo na apokalipsę nie wyznaczonego, albo wszechświat zamarznie, ale liczyłem, że będzie cokolwiek.

Zaplamione treścią żołądka ubrania dostaliśmy na własność – wliczone w cenę biletu – więc wyprowadzenie małej nie stanowiło problemu, choć Ruda człapała, jakby właśnie pękły jej wszystkie hemoroidy. Skołowane dziecko sporo nam ułatwiło siedząc cicho tam, gdzie ja chciałbym znaleźć się całym sobą.

Kierownik, którego nie widzieliśmy wieki, a który nas nie widział może z sekundę, może czas Plancka, a może wcale widzieć nie przestał, upewnił się, że dobrze się bawiliśmy i już wychodziliśmy do hallu mauzoleum kina, odzyskawszy nasze obecne ubrania, spakowane w papierowe, jednorazowe torby. Wychodząc minęliśmy jeszcze grupę prostytutek kroczących na specjalny pokaz dla zakładów pracy „Jack The Ripper” i już byliśmy na dworze. Ruda podwinęła kieckę, świecąc majtkami pochlapanymi tak, że mogły być ilustracją do pornosa, i wypuściła dziewczynkę.

Teraz pozostawało już tylko zbierać kasę na kolejny skok, na ponowny seans Titanica, i przekonać się, czy dziewczynka, ta umorusana mała istotka, nadal tam jest. Jeśli tak, i jeśli po powrocie nadal by tu była, a nie mogło być inaczej, zduplikowana, choć jedna, powielona, choć ta sama… Moje nazwisko znałyby wszystkie dzieciaki, wszyscy ludzie, a podróże w czasie skończyłyby się definitywnie.

Ktoś napisał zasadę o niezmienialności czasu.

Ktoś sformułował teorię o liniowości czasu, o jego fali, wyjaśniając, że nie można podróżować w przyszłość, tak jak nie da się usłyszeć dźwięku wyprzedzając jego falę.

Ktoś zbadał wzory trajektorii danych momentów w przestrzeni czasu.

A ja napisałbym o przeszkodach w postaci podróżników, pieprzonych skoczków, rozgałęziających strumień czasu. Zapełniłbym więzienia naukowcami, którzy skakali wstecz i mordowali ludzi tylko po to, by poznać konsekwencje dla ich teraźniejszości. Do ruiny doprowadziłbym właścicieli kin RE.

I byłbym sławny jak cholera.

– Wybierasz się z nami w kwietniu na „Passion of the Christ”? – zapytał mnie Blondas.

– Może – odpowiedziałem. W sumie, czemu nie? Póki było to jeszcze możliwe.

Pozostał jednak jeden, całkiem spory problem, którego nie przewidziałem wcześniej: co właściwie mam zrobić z tą małą?

 

KONIEC

Michał P. Lipka

 

Grafiki: Agnieszka Przybysz

Exit mobile version