POMRUKI KOŃCA
Jest dwunasty – z czternastu – tom „Koła czasu”. Moment smutny, bo raz, że finał, dwa, że już po śmierci autora i przez kogoś innego pociągnięte to dalej. A tym kimś innym jest akurat Brandon Sanderson, którego fanem niestety nie jestem. Ale tu naprawdę daje radę, zmienia nieco to wszystko, pozostając wierny i dobrze mu to wychodzi. A jak będzie dalej, czas pokaże. Acz lektura na letnie dni to w sam raz, bo co jest fajniejszego na wakacje, jak nie albo dobry horror, albo dobre, epickie fantasy będące, jak ta podróż w nieznane, wyprawa, na której się zmęczymy, ale przede wszystkim będzie nam fajnie? No a „Pomruki burzy” zaliczają się do tej drugiej grupy właśnie i dobrze tak doczekać się wznowienia na lato.
Jak wiadomo Ostatnia Bitwa nadciąga, Rand al’Thor robi więc wszystko i na wielu polach by się do tego przygotować. Jednocześnie musi zmagać się z tym, co tkwi w nim samym. A tymczasem Egwene al’Vere musi zmierzyć się z tym, co przygotował dla niej los…
Więc tak, był rok 2005, dwa lata po wydaniu dziesiątego tomu cyklu, „Rozstaje zmierzchu”, kiedy okazało się, że Jordan zapadł na rzadką (choć w ostatnich latach coraz częściej wykrywaną) chorobę – amyloidozę serca. Reszta opowieści stanęła pod znakiem zapytania, stan pisarza nie był najlepszy, więc jeszcze zanim tom jedenasty ujrzał światło dzienne, Jordan właściwie powierzył spisanie ostatniej odsłony serii Jamesowi Oliverowi Rigneyowi, Jr. Tak czy inaczej jego pragnieniem było skończyć chociaż dwunasty tom, domknąć najważniejsze wątki, na wypadek gdyby najgorsze nadeszło… No i najgorsze nadeszło zanim ten cel udało się osiągnąć i tu na scenie pojawia się Brandon Sanderson, wtedy już autor, któremu udało się wybić na rynku fantasy. Bo to właśnie on został wybrany na następcę Jordana, którego swoją droga był wielkim fanem. No i Sanderson wziął się i dokończył cykl, ale zamiast jednego tomu wyszły mu trzy i ten jest pierwszym z nich i…
No i widać, że Sanderson lubił, że cenił, że wie co i jak chce i że chce wiernie, ale przecież też i po swojemu. Więc opierając się na tym, co zostawił po sobie Jordan, nieco inaczej podchodzi do tematu i trochę odświeża cykl. Przede wszystkim, choć zdawałoby się, że rozciągnął rzecz o wiele bardziej, niż tego wymagała, bo jednak trzykrotnie ją wydłużając, okazuje się, że nadaje całości szybszego tempa i większej dawki akcji. I fajnie to się sprawdza – większość fanów uznała te jego tomy za najlepsze z serii, dla mnie trzymają poziom i tyle w temacie. Można powiedzieć, że dobrze, że rzecz trafiła w ręce Sandersona, który może i wybitnym pisarzem nie jest, ale tu postarał. No i przede wszystkim okazało się, że czuje temat – chyba nawet bardziej, niż sporo własnych książek, w które wkradało mu się za dużo także stylistycznego infantylizmu, by mnie porwały tak, jak na to liczyłem.
Więc można być zadowolonym. Dobry tom dobrej serii, mimo zmiany autora. i kawał epickiej rozrywki spod szyldu fantasy, która fajnie powoli zaczyna wieńczyć dzieło.
Michał Lipka