PRZETRWAĆ
Weź tu się nie ciesz z Pilipiuka. Z jego prozy. Grafoman mówią, jak sam przecież mówi. Może i tak, ale jeśli grafoman, to jednak grafoman mający świetne pomysły i pisać też potrafiący. Kłóci się to z samą definicją? A niech się kłoci, w prozie Pilipiuka też wiele kłóci się ze sobą i co z tego, skoro i tak wszystko to broni się bardzo dobrze. I „Przetaina” przypomina nam o tym po raz kolejny, dostarczając porcji naprawdę dobrej rodzimej fantastyki, która, Pilipiukowym zwyczajem, chce nas także czegoś nauczyć.
Nieznane morze. Odległa kraina. I zagrożenie. Już kiedyś coś się stało, po cywilizacji przodków zostały tylko nie do końca jasne dla współczesnych artefakty. A teraz zagłada znów nadciąga, ratunkiem może być ucieczka na tereny, gdzie mieszkają obce plemiona, a co jeśli te będą wrogo nastawione? Ktoś musi wyruszyć i poszukać miejsca, gdzie będzie można przetrwać i żyć dalej. Ale nie będzie to łatwe. Nie będzie bezpieczne. A czy w ogóle będzie możliwe?
Pilipiuk to taka szczwana bestia, że chociaż nie potrafi pisać tak, by nazwać go wybitnym autorem, swoją prozę serwuje nam w taki sposób, że jesteśmy z niej zadowoleni. Bo jest w tym coś takiego swojskiego, coś z gawędy, coś z historii opowiadanej nam nie przez jakiegoś tam pana pisarza z wielkiego miasta, a kolegi, może trochę dalszego, ale jednak, który przeżył sporo, opowiadać ma o czym, a przede wszystkim lubi. I całkiem sprawnie mu to wychodzi.
I sprawna jest też „Przetaina”. Co się kryje pod tym tytułem, oznaczającym miejsce, na którym śnieg lub lód stopniał, ale utrzymuje się dalej dookoła niego? To taka fantastyka, jakby na styku tego, co Pilipiuk serwował nam w „Oku Jelenia” czy „Norweskim dzienniku”, z dodatkiem czegoś jeszcze innego. Mniej tu takiego podejścia rodem z rodzimych seriali dla młodzieży z przełomu XX i XXI wieku, jak w „Oku”, mniej też przywiązania do rzeczywistości, jak w „Dzienniku”, więcej za to powagi, więcej elementów skierowanych do starszego odbiorcy, ale nadal mamy tu też swoista naukę poprzez zabawę, mnóstwo wiedzy i ciekawostek.
Ale to nie poradnik, to nie podręczni ani encyklopedia, a fantastyka właśnie. Sympatyczny, przyjemny miks różnych typów owej fantastyki, czasem z iście wiejskimi klimatami, jakich nie powstydziłby się „Wędrowycz”. Choć bez tej wędrowyczowej przesadzonej przaśności i wyolbrzymień przywar narodowych. Jest tu akcja, jest przygoda, jest całkiem dobrze skrojony świat, ze swoimi wierzeniami, systemami i ludźmi wkręconymi w te wszystkie tryby. Postacie, jak to u Pilipiuka, proste są, ale wyraziste, skonstruowane według autorskich schematów, znajome, jak w każdej jego książce. A wszystko to sprawnie napisane, rzemieślniczo, ale na dobrym poziomie, za jaki fani Pilipiuka po prostu cenią.
Dla mnie to dobra książka. Dobra lektura na te ciepłe, urlopowe, wakacyjne dni. Łatwo przyswajalna, klimatyczna i podana ze sporą dozą uroku. Mnie to kupuje i lubię wracać do prozy Pilipiuka, jako swoistego zrelaksowania się.
Michał Lipka