WALKA O ŻONY
Wakacje za pasem, jak to mówią, a ja – i wątpię, żebym był w tym osamotniony – nabieram ochoty na wakacyjne lektury. No bo pogoda dopisuje, ciepło jest, słonecznie, więc aż chce się czytać dobre, epickie fantasy. A tu na rynku pojawił się nowy tom „Koła czasu” – „Rozstaje zmierzchu” – więc okazja dobra. I chociaż na tym etapie widać zmęczenie autora materiałem (i odwlekanie finału też widać) i właściwie niewiele się tu dzieje, co przy 850-stronnicym tomiszczu jest sztuką, nadal nieźle było wrócić do tego wszystkiego i poznać konsekwencje ostatnich, znaczących wydarzeń.
Córka Dziewięciu Księżyców, uprowadzona została przez Mata. Ma być jego żoną, tak być musi, ale… Właśnie, zagrożeń nie brakuje, oboje uciekają, a za nimi podążają wrogowie. Śmiertelnie niebezpieczni wrogowie. Ale jednocześnie nadchodzi czas odkrycia, które wiele może zmienić…
Tymczasem Perrin Aybara też walczy o żonę. Faile została porwana przez Shaido Aiel, a on, by ją ocalić, będzie musiał posunąć się właściwie do wszystkiego na co jest gotów, a gotów jest na wiele, z zaprzedaniem duszy włącznie – i na co nie jest także.
A na tym nie koniec. Bo jeszcze jest Smok Odrodzony i jego działania. Ale co wyniknie z tego wszystkiego?
Żadna seria nie może od początku do końca trzymać jednego i tego samego poziomu. Tak się zwyczajnie nie da. Kwestia tego, że to co dla jednych może być spadkiem formy, dla innych może być uderzeniem w klimaty, które wolą. Tu jednak chyba wszyscy czytelnicy są zgodni – tak, spojrzałem w sieci opinie, czy tylko ja tak mam, czy może jednak nie – „Rozstaje zmierzchu” to najsłabszy z dotychczasowych tomów serii. Co nie znaczy, że to zła książka, po prostu po ostatnich wydarzeniach, ich sile i fakcie, że to przecież dziesiąty tom, jubileuszowy, więc powinien być jakiś niezwykły, chyba każdy spodziewał się czegoś więcej. A tu dzieje się bardzo niewiele, jakby Jordan chciał to wszystko przeciągnąć, przedłużyć, odwlec (i odwlekał tak, aż sam zszedł z tego świata po 23 latach pisania sagi i trzeba było potem dokończyć jego dzieło) albo trochę zabrakło mu pomysłu, więc po prostu rozwija dalej to, co już napisał.
I tak to właśnie wygląda. Konsekwentnie wszystko rozbudowywane jest, rozwijane, ale w bardzo leniwym rytmie. Epicki rozmach tomu nie przekłada się na epicki rozmach treści, niemniej jednak udaje się Jordanowi serwować nam rzecz, którą dobrze się czyta. Ma dłużyzny, wodolejstwa nam nie żałuje, a jednocześnie nadal to to samo dobre „Koło czasu”, które pokochaliśmy na początku. I może całe to rozpisywanie się Jordana nie każdemu przypadnie do gustu, ale taki to przecież urok tej serii, od początku rozpisywanej na taka ilość stron, by jak najbliżej było jej do tysiąca. A nadal przecież jest tutaj to, co lubimy. Ci sami bohaterowie, ten klimat, świat, wydarzenia… Tyle, że wolniej, spokojniej.
No i tak to wygląda. Mimo wszystko, mimo, że można by to szybciej i mocniej zrobić, całkiem niezła to książka. Czasem męczy, ale nadal chce się to czytać i do tego wracać. I nadal ma się nadzieję, że kolejny tom podniesie poziom i wróci na dawne tory. Bo czemu nie?
Michał Lipka