TO NIE JEST KRAJ DLA ŻYWYCH SKRULLI
Zanim Millar w serii „Ultimates” pokazał, że o Skrullach można napisać coś dobrego i ciekawego, wraz z Grantem Morrisonem zrobił ten komiks. I nie jest to największe dzieło żadnego z nich, jak na ich możliwości to raczej przeciętniak, ale i tak przyjemny, lepszy od masy podobnych komiksów, a jak na temat Skrulli to wręcz dobra rzecz. I całkiem miło grająca nawiązaniami do klasyki science fiction, może nie aż takimi, jak w „Lidze Sprawiedliwości: Nowym porządku świata” Morrisona, ale jednak.
Kosmiczna rasa zmiennokształtnych Skrulli próbowała już niejednego. Wiadomo też, że chcą opanować Ziemię, a wśród ludzi ukrywają się ich agenci. Ktoś musi sobie z tym poradzić i… I od tego właśnie są oni! Ekipa, która Skrulle wykańcza! Gościnnie Kapitan Ameryka.
Ta seria miała być niewdzięczna i znienawidzona. I może w latach 90. XX wieku w pewnym stopniu takie wrażenie mogła sprawiać – w pewnym tylko, bo przecież na rynku był już „Lobo”, „Deadpool” też się miał całkiem dobrze, a nie byli jedyni – ale ciężko jest nazywać ją tym mianem. Jak na swoje czasy jednak jest całkiem odświeżająca, nie taka ugrzeczniona, charakterek ma, chociaż gdzie temu jeszcze do późniejszych prac Millara. Nie ma tej satyry, nie ma tej brutalności, jest raczej rozrywka środka, czasem nieco celniejsza i bardziej wyluzowana, niż większość ówczesnych komiksów i to tyle.
Ale mi to wystarczy. W tym wypadku nie spodziewałem się wiele. Po pisarstwie Morrisona, który więcej ma komiksów przeciętnych, niż naprawdę dobrych, tym bardziej. No i dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem. Wszystko jest tu umiarkowane, ale całkiem przyjemne, już okładka nieźle wprowadza nas w nastrój albumu, środek jest podobny. Fabularnie nie ma tu zbyt epickich scen, bliżej końca robi się z nieco większym rozmachem, ale kluczowe jest tu słowo nieco. Wszystko to zaś jest przegadane, bardziej treściwe niż dynamiczne, chociaż dalekie od nudy. No i, jak na temat Skrulli, który mnie nuży i których uważam za wybitnie źle wykreowane postacie – sztampa, nuda i jeszcze ten kiczowaty design – jest dobrze. Nawet graficznie, chociaż to dziecko swoich czasów, mocno kolorowe, cartoonowe i niewymagające na tym polu. Widać zresztą po przykładowych grafikach.
No i tak ten „Skrull Kill Krew” (miało być „Skrull Kill Kult” w nawiązaniu do bandu Thrill Kill Kult, ale wydawca zgrzytał zębami, więc jest, jak jest) to takie całkiem przyjemne czytadło. Coś na obrzeżach Marvela, z celowanie w nieco starszy target (taki był zamysł krótko żyjącej linii wydawniczej „Marvel Edge”, w której to wypuszczono), zaludnione mało istotnymi postaciami, podane z lekkością. Nic to wybitnego, nic specjalnego, ale też i żadne rozczarowanie.
Michał Lipka