POMIOT SFABULARYZOWANY
„Spawn”. Kinówka. No nie jest to dobry film. Ba, uważa się go za jedną z gorszych adaptacji komiksów, może nie do końca słusznie, ale jednak super kino to to nie jest. A mogło być, bo Todd McFarlane, twórca postaci, walczył o swobodę przy tej adaptacji, do tego ostatecznie produkcji podjął się gość, który sam był fanem komiksów, a do efektów zatrudniono byłych pracowników studia Industrial Light & Magic, które odpowiadało za efekty chociażby w „Star Warsach”, „Terminatorze 2”, „Indianie Jonesie”, „Jurassic Park” i tym podobnych produkcjach. Do tego scenariusz napisał facet, który może nie miał wielkiego doświadczenia, ale wcześniej stworzył „Halloween 4”, zmazując niesmak beznadziejnej trójki i wracając do korzeni serii. Co mogło pójść nie tak? Reżyser bez doświadczenia? Nie za wielki budżet, jak na film, który efektami miał stać? Mało oryginalna fabuła, jak połączenie „Kruka” z „Venomem” i paroma innymi rzeczami? Zawiodła większość rzeczy niestety, od fabuły, przez reżyserię, po aktorstwo. A jednak „Spawn” ma wciąż w sobie sporo kiczowatego uroku, który sprawia, że jednak lubię raz na jakiś czas wrócić do tego filmidła.
Zdradzony i zabity żołnierz powraca na Ziemię, jako Spawn, pomiot na usługach piekieł. Nie chce jednak godzić się ze swoim losem, a przede wszystkim chciałby odzyskać swoją żonę. To jednak nie będzie mu dane, czeka go za to walka z siłami zła…
Rok 1997. Rok „Spawna” w naszym kraju, można tak rzec. W końcu, po długich zapowiedziach, wydawnictwo TM-Semic wydało serię i, chociaż najpierw miał być to tylko jeden album zbierający bodajże cztery pierwsze numery, zdecydowano się wydawać cykl w formacie dwumiesięcznym. I to niemal bez cięć – w zasadzie pominięto tylko jeden zeszyt w trakcie trwającej kilka lat publikacji, co jak na to wydawnictwo było wielkim zaskoczeniem. Potem pojawił się film, który reklamowano w komiksach i powiem, że ten plakacik „Spawna” na mnie, wówczas 9-letnim dzieciaku, zrobił wielkie wrażenie. Wreszcie serial animowany i… No i prawie wszystko to mnie ominęło. Mała mieścina, TM-Semica nie zawsze i nie wszystko trafiało do kiosków, a „Spawn” akurat nie trafił i dopiero od numeru 8 mogłem się zabrać za serię. Film też nie zawitał do lokalnego kina – ani potem do wypożyczalni – a o serialu nawet nie wspomnę, bo obejrzałem go dopiero w dorosłym życiu, dorywając w dyskoncie zagraniczne wydanie DVD. A i z obejrzeniem filmu jakoś tak też długie lata się nie składało, aż w końcu obejrzałem, zdecydowanie za późno, by przymknąć oko na te wszystkie wpadki i niedociągnięcia. A tych jest sporo.
Efekty specjalne „Spawna” już w latach 90. wyglądały na przestarzałe i to mocno. Ale żeby było śmieszniej „Spawn” na festiwalu Sitges – Catalan International Film Festival dostał za nie nagrodę. Scenariusz sprawia tu wrażenie pisanego na kolanie, a zbędne wątki z bronią biologiczną i czasem silenie się na humor nie wyszły produkcji na dobre. Fabuła właściwie jest sztamowa i kiczowata, jak tani akcyjniak z tamtych lat, tyle, że z gościem z piekła rodem i mocami ciemności. To by się mogło sprawdzić, gdyby wykonanie było lepsze, ale przede wszystkim nie tak powinien wyglądać ten film – lepiej by mu zrobiło, gdybyśmy dostali historię opartą na pierwszych zeszytach serii, bardziej mroczną, psychologiczną, a jeśli z akcją, to skupioną na wątku pedofila-mordercy, który kręci się w okolicy w pierwowzorze. Wtedy kasa z budżetu mogłaby iść na efekty specjalne typu wygląd piekła czy płaszcz Spawna, którego w filmie praktycznie nie widzimy, choć to jedna z najważniejszych części jego wizerunku, a nie na kaskaderów, wybuchy i strzelaniny. Opowieść zyskałaby siłę, oprawa wizualna dostałaby większe szanse… No ale wiadomo, ktoś uznał, że jednak musi być widowiskowo, muszą latać kule etc., bo to się pewnie sprzeda. No i w sumie się sprzedało, bo film zarobił niecałe 90 milionów, ale mimo to sukcesem produkcja nie była (a rok później „Blade” pokazał nam, że z tą samą kasą i z podobnym połączeniem mroku i sensacji, jednak mimo kiczu można stać się fenomenem, który odmieni ekranizację komiksów, ale to już zupełnie inna sprawa).
Poza tym aktorstwo… O ile o głównej roli White’a ciężko coś konkretnego powiedzieć, bo z całym tym makeupem i w ogóle bardziej jest, niż gra (a kiedy ma już coś do pokazania jako on sam, nie ma za bardzo co grać), a John Leguizamo, paradoksalnie choć totalnie na Clowna nie pasuje, wypada chyba najlepiej z całego filmu, o tyle większość reszty to kiepścizna. Karykaturalny w swej roli Sheen, który wygląda sztywno i sztucznie i tak samo gra. Reszta ekipy w ogóle nie zostaje w pamięci (łącznie z zamienionym na białego aktora Terrym, co powinno rzucać się w oczy, a jest niezauważalne w zasadzie).
Ale film ma też swoje plusy. Klimacik to raz, kolorowy, ale całkiem mroczny. Druga rzecz to bez dwóch zdań urocze w swej kiczowatości efekty, jak na Spawna nakłada się jego kostium. No i charakteryzacja akurat wypada fajnie, podobnie, jak kostiumy. I ten plakat… Gdyby tak to wyglądało w środku, sequel, który miał się koncentrować na postaciach detektywów Sama i Twitcha, nie skończyłby w produkcyjnym piekle, a kolejne produkcje z Pomiotem pewnie gościłyby w kinach. Stało się, jak stało, ma być reboot, tym razem z Jamiem Foxxem (co pozytywnie nastraja) w roli Spawna i Jeremym Rennerem, jako Twitchem (oj, oj…), do scenariusza McFarlane’a (fajnie), przerobionego przez Briana Tuckera (kiepsko, bo to ten od „Tajnej Inwazji”), ale co z niego wyjdzie, o ile cokolwiek, czas pokaże. A na razie, kto lubi „Spawna” i nie przeszkadza mu kicz (poziom „Swamp Thinga”, „Daredevila” czy „Elektry” to to na szczęście nie jest), śmiało może. Przeciętniak? Tak, ale są o wiele gorsze.
Michał Lipka