RZĄDŹ I DZIEL
Był rok 1996, a ja miałem niespełna osiem lat, kiedy zacząłem kupować z TM-Semic coś więcej, poza dotychczasowego „Spider-Mana”. A tym czymś więcej stały się wówczas dwie serie – „Batman”, w którym powoli kończył się „Knightfall” i „Superman”, gdzie trwały „Rządy Supermenów”. I właśnie wtedy to z Superkiem a nie Batkiem zostałem na dłużej. Jakoś bardziej mi to podeszło, miało w sobie coś, a koncept czterech tajemniczych Gości ze Stali, którzy naprawdę fajnie wyglądali robił robotę. Poza tym to był mój pierwszy kontakt z Supermanem, więc został mi spory sentyment, acz przyznam, że od tamtej pory do historii nie wracałem. A teraz, niemal trzy dekady później (i równo trzy dekady po premierze tej fabuły) – po niezbyt udanych próbach odkrycia na nowo „Śmierci Supermana”, która okazała się jednak kiepską rozrywką, wracam, w końcu uzupełniając opowieść i… i „Rządy Supermenów” nadal są dobre, nadal fajnie robią i nadal warto je przeczytać.
Więc tak: najpierw pojawił się niejaki Doomsday, stwór, którego powstrzymać się nie dało i żeby go zabić, Superman poświęcić musiał własne życie. Ale po śmierci nie każdy w zgon wierzył, a ci, którzy wierzyli, chcieli albo skorzystać z okazji i pójść przestępczą drogą bez obaw, albo wykorzystać zwłoki Superka do swoich celów (ot choćby sklonować, bo nie można tak zostawić Metropolis bez obrońcy). Ale udało się ich powstrzymać, ciało wróciło do grobu, a jednocześnie „ojciec” Człowieka ze Stali, który sam niemal zmarł z powodu zawału, wrócił do życia i to z wiadomością, że sprowadził z zaświatów swojego syna i…
No i tu się wszystko zaczyna, bo owszem, Superman wraca, ale nie jest jeden – ot na raz pojawia się czterech takich, a każdy inny. Pierwszy odradza się w lodowej fortecy z dziwnej, jakby energetycznej formy. Drugim okazuje się być nastolatek twierdzący, że jest klonem Człowieka ze Stali. Trzeci zaś to dziwny pół człowiek, pół maszyna, podający się za Supermana z ciałem cyborga, a czwarty to odziany w stalową zbroję człowiek z młotem. Czy wśród nich może kryć się prawdziwy Człowiek ze Stali? I jakie tajemnice kryje cała czwórka? Zaczynają się rządy Supermenów i nikt nie jest gotowy na to, co nadciąga….
Niby to „Powrót Supermana”, ale jednak „Rządy”. Kiedy w oryginale wychodziła cała ta opowieść o
śmierci i odrodzeniu Człowieka ze Stali, podzielona została na trzy sagi. Pierwsza z nich, czyli ta „Śmierć” właśnie (nazywana czasem „Doomsday Sagą”) to rzecz słaba, ale ważna. Bo raz, że pokazała, iż można zabić i ożywić głównego bohatera i zrobić z tego gigantyczne wydarzenia, które będą komentować media, a co za tym idzie zbić na tym kasę (Marvel to podłapał i robi po dziś dzień nawet kilka razy do roku), dwa – dała początek całej masie naśladownictw (na fali popularności tej historii wyrósł choćby „Knightfall” czy „Saga klonów”, a same te wątki do dziś pobrzmiewają w różnych „Superowych” seriach). Potem był „Pogrzeb przyjaciela”, a po nim „Rządy Supermanów”, które w ostatnich latach przy zbiorczych wydaniach podzielono na „Rządy” i „Powrót Supermana”, a które czasem, jak w tym tomie, zbierano po prostu jako „The Return of Superman” właśnie.
Ale to nomenklatura, a wracając do samej opowieści no fajna jest i tyle. Jest akcja, jest sporo gadania, jak to w tamtych czasach i jest ta atrakcja serii, czyli czterej Supermani, każdy inny, fajnie wykreowany, pomyślany, z sekretami, na rozwiązanie których się czeka. Kiedy czytałem to za dzieciaki, Cyborg-Superman zrobił na mnie największe wrażenie i to się nie zmieniło, ale uwielbiam tam też Steela o jeszcze jedną, piątą postać, czyli Superka w czarnym kostiumie, który pojawia się w trakcie akcji. A ta akcja to naprawdę konkretna, im dalej, tym bardziej epicko. Jest rozwałka, są fajnie nakreślone różne charaktery, jest też jakiś pomysł na to wszystko, nie to co w „Śmierci”, gdzie niby gigantyczne zagrożenie i rozwałka, a jednak wysilona i bez polotu. A tu mamy na co popatrzeć, bo ciągle coś ulega zniszczeniu, tu jakieś supermoce, tam strzelaniny, kosmiczny statek, wybuchy, cyborg, gość w zbroi naparzający młotem… Ambicji w tym szukać nie ma co, ale za to rozrywka jest udana. Ot coś na poziomie „Knightfalla” właśnie, ale tego pierwszego, gdzie najciekawiej było i bez na siłę rozwlekania, z bardzo fajną szatą graficzną (wszyscy dobrze tu wypadają, ale np. taki Grummett ci Jurgens, kiedy jego ołówek pokrywa Breeding to w ogóle świetnie robią) z prostym, ale widowiskowym kolorem. No bardzo przyjemna klasyka i tyle, w której może czasem i błędy się zdarzają, ale przymyka się na nie oko bardzo chętnie.
A co do samego wydania, to ten tom ma sporo mniej materiału, niż dwutomowe wydanie tych samych historii, ale nie ma to znaczenia. Dlaczego? I co pominięto? Choćby okładki zeszytów – trochę żal, ale bywa – dodatki, jak szkice i im podobne i Annuale z tymi czterema Superkami, ale przedstawiające dziejącą się zupełnie gdzieś z boku historię, która nie ma wpływu na wydarzenia. Więc w sumie kto lubi jak najbardziej kompleksowo, nawet jeśli zbędnie, to niech szuka tego pięciotomowego wydania całej „Śmierci i odrodzenia Supermana” (bo tam więcej materiałów niż w omniaku nawet i jeszcze jest ten ostatni, dodatkowi tom sequela o Doomsdayu), ale każdy, kogo ciekawi sama opowieść, sam event i jego sedno, śmiało niech sięga po omnibusa albo dwutomową edycję, której drugi tom tu właśnie omówiłem.
A na koniec jeszcze taka ciekawostka, bo ten tytuł „Reign of…” w sumie ma w sobie jeszcze jedno fajne znaczenie. Otóż w roku 1933, na pięć lat przed ukazaniem się pierwszego komiksu o Supermanie, jego twórcy, czyli Jerry Siegel i Joe Shuster stworzyli (znaczy napisał ten pierwszy, drugi tylko to zilustrował) opowiadanie fantastyczne „Reign of Superman”. Z Supermanem, którego znamy dziś, nie miało to w sumie nic wspólnego, ale od tego zaczęła się droga obu gości do stworzenia Człowieka ze Stali, a tym samym całego gatunku superhero jako takiego. Zresztą ten tytuł potem wykorzystywano jeszcze, jak chociażby w „Rain of the Supermen” z 2007 roku, ale to już zupełnie inna historia.
Michał Lipka