O OBROTACH CIAŁ NIEŻYWYCH
Autor nieznany, tym razem jako Nieznany i kropka, powraca z nową powieścią. Choć w sumie czy to powieść? Nie, że zbiór opowiadań od razu, ale skoro jego pisarstwo to nawet nie do końca proza – prozja, jak sam to określa – to czy tak napisane, mimo długiej formy, dzieło, w ogóle jest powieścią? To już musicie ogarnąć sami, tak czy inaczej mamy tu do czynienia z historią, jak to u Nieznanego, dziwaczną. Czymś na styku Lyncha i Carrolla, ale swojską i zupełnie inną od ich twórczości. Nie dla każdego to rzecz, nie dla wszystkich, ale intrygująca i stanowiąca coś innego, niż 90 procent tego, co serwują nam rodzimi autorzy.
O czym „Trójjednia” opowiada? O korpo. O ludziach zajmujących się zmarłymi zasobami ludzkimi. O obrotach ciał martwych. O trójce – On, Ona i Ono. I o pewnym dniu, który dniem wcale nie jest. A może jest?
W Polsce z formą się nie bardzo eksperymentuje. W USA mamy autorów, którym to uchodzi – publikowanych też w Polsce – ale i tam jest ich niewielu. Tu nad Wisłą, jeszcze mniej, a Autor Nieznany, eksperymentuje, stara się robić coś innego, zarówno pod względem stylu, jak i formy właśnie. Widzieliśmy to w poprzednich jego powieściach, widzimy w tej – tu mamy rzecz wydaną jak jakiś brulion, szkolny zeszyt w twardej okładce. A może praca magisterska w formacie książki, z twardą oprawą i tekstem nadrukowanym na stronach w odwrotnej niż zazwyczaj orientacji. Ba, ten tekst został wydrukowany na stronach w dwóch kolumnach, dopełniając takiego wrażenia. Czy ma to umotywowanie w treści, musicie odkryć już sami…
A odkryć warto. Ciekawa to rzecz, oniryczna, jakby nie tyle była to korpo-baśń (czy może korpo-urban fantasy), ile rozbudowany sen, który kiedyś nawiedził nocą autora i tak kołatał mu się po głowie, że spisać go musiał. A że sen rządzi się innymi prawami, trzeba było go obudować, rozciągnąć, zmienić w treść, ale z zachowaniem pewnych jego elementów stojących w kontrapunkcie do logiki rzeczywistości. No i ja takie klimaty lubię, to moja bajka. Nie wszystko zawsze mnie tu kupowało, bo czasem kwiecistość stylu okazywała się przedobrzona, przekombinowana i z pewną dozą sztuczności, ale nie zmienia to faktu, że jak zawsze dobrze się bawiłem.
Bo w tej dusznej, wręcz ciasnej atmosferze opowieści, jakoś dobrze / niedobrze się czułem. Wszystko to było specyficzne, zaludnione postaciami archetypicznymi, z atmosferą rodem z grzebania w głowie kogoś obcego wtedy, kiedy najbardziej chce ukryć przed nami to, co się tam kryje, ale nie dlatego, że jest to wulgarne, brutalne czy pornograficzne, a ze względu na dziwność, która mogłaby go zaszufladkować jako „dziwaka” czy „wariata”. A jednocześnie miało w sobie coś baśniowego, satyrycznego i… Nie, nie jest to lektura wchodząca szybko i płynnie, tu trzeba się wgryźć, wpić, powalczyć o swoje, ale o to właśnie chodzi i tak być powinno. Dorzućcie do tego fajne wydanie (z ilustracją na okładce niezmiennie kojarzącą mi się z dinozaurem, zresztą sama okładka nasuwa skojarzenia z laptopem) i… No spróbujcie, ciekawa, nietypowa lektura. Nie dla każdego, nie dla wszystkich, jak pisałem, ale jeśli trafi na podatny grunt, potrafi urzec.
Michał Lipka