METAFIKCYJNE ŻYWE TRUPY
Od premiery tej produkcji minęło już… No sporo czasu, a i ja zdążyłem od tamtej pory obejrzeć go kilka razy, ale że mamy taki halloweenowy czas, wracam w końcu z tekstem na jego temat – akurat na pięciolecie. Jim Jarmush zrobił film o zombie? Brzmi tak dziwnie, jak intrygująco, prawda? Ten ceniony reżyser kina mocno niszowego – a przynajmniej często sprawiającego takie wrażenie, mimo gwiazdorskiej obsady – przyzwyczaił nas do ciekawych, pomysłowych, nietypowych i… w większości nie do końca spełnionych filmów. I tak samo jest z „Truposze nie umierają”, kameralnym, nastrojowym kinem o żywych trupach. Kinem, które może i finałem niejednego rozczaruje, ale na pewno warte jest poznania, bo jakością bije na głowę hity o zombie, z przereklamowanym serialem „The Walking Dead” na czele.
Centerville to mieścina, jakich wiele. Senna, nudna, nic się tu właściwie nie dzieje. Lokalni policjanci w sile trzech osób, zajmują się tak wielkimi sprawami, jak kradzież kurczaków. Do czasu, kiedy zmarli wstają z grobów i zaczynają zabijać. Na początku tylko nieliczni zdają się wiedzieć, co się dzieje, ale wkrótce każdy będzie musiał zmierzyć się z grozą, z którą spotkanie może ich kosztować życie…
Patrząc na niskie oceny na portalach filmowych – przyznawane zarówno przez krytyków, jak i widzów – można odnieść wrażenie, że „Truposze nie umierają” to kiepski film. Oglądając go jednak trudno nie odnieść wrażenia, że aż taka krytyka nie wynika z faktycznej jakości obrazu, tylko z braku jego zrozumienia. Bo widzowie i krytycy za bardzo już chyba przywykli do taniego, prostego jak drut i dalekiego od jakichkolwiek ambicji kina masowego, które zalewa ekrany kinowe, z roku na rok stając się coraz bardziej wyrugowanym intelektualnie. Czyli stając się takim, jaki jest przeciętny widz, na hasła „ambitne” czy „inteligentne” reagujący wręcz histeryczną paniką. Nie twierdzę, że „Truposze nie umierają” jest filmem spełnionym, bo tak nie jest, ale jednocześnie to kawał świetnego, nieoczywistego kina, samoświadomego, bawiącego się konwencją, a zarazem jakże nastrojowego.
Podstawowy problem z nim, to jego zakończenie, mocno idące w metafikcję. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że Jarmush owej metafikcji w żaden sposób nie uzasadnił. W pewnym momencie wkracza ona na scenę, burząc ścianę medium oddzielającą fikcję od widza, ale nie robi tego w przekonujący sposób. Zaskakujący, owszem, ale nieprzekonujący. Nie zmienia to jednak faktu, że na tym polu twórca mocno czerpie z klasyki minimalistycznych powieści satyrycznych takich gigantów literatury, jak Kurt Vonnegut czy Chuck Palahniuk, u których podobne zabiegi fabularne, oceniające się o deus ex machinę, też przecież nie miały logicznego umotywowania.
Abstrahując jednak od tego – choć nie do końca, bo i w tym można doszukiwać się pewnej satyrycznej głębi – „Truposze nie umierają” to jednocześnie bardzo nastrojowa komedia grozy. Stonowana, ale urzekająca klimatem. Są tu krwawe sceny, choć większość z nich zdecydowanie dzieje się poza kadrem, są momenty odwołujące się do klasyki horroru, ale przełamane komedią, jest też owa komedia, czarna, ale na tyle leniwa i swobodna, że nie parskamy przy niej śmiechem, a jedynie uśmiechamy się pod nosem. Świetna obsada (Murray, Driver, Swinton – z głównych ról jedynie Sevigny, jak zawsze zresztą, wypada blado), świetne, naturalistyczne zdjęcia, przyzwoite efekty specjalne (przy tak małym budżecie rzecz wypada lepiej, niż kinowe hity DC kosztujące setki milionów dolarów), nieźle nakreślona małomiasteczkowa społeczność, sporo odwołań do innych filmów (nawet tych, które trudno uznać za hity: finałowe sceny z Zeldą z miejsca kojarzy się z „Zombie z Berkeley”) … Wszystko to, razem z polem do interpretatorskich popisów, składa się na kawał dobrego kina. Ale kina takiego, które należy brać z dystansem, by móc je docenić.
Czy to film dla fanów zombie? Po części tak, ale przede wszystkim to dzieło dla miłośników dość niszowego kina. Lepsze od niektórych dokonań Jarmusha z ostatnich lat („Kochankowie nie umierają”, „Broken Flowers”), gorsze od innych („Patterson”), ma swój zapadający w pamięć urok i tym się broni. I cóż z tego, że całość sprawia wrażenie, jakby Jim nakręcił ją tylko dlatego, by poprzez swoich bohaterów, a przede wszystkim przez Zeldę, samemu stać się częścią wykreowanego świata i po prostu dobrze się w nim (a może i nim) bawić. Może właśnie o to powinno chodzić?
Michał Lipka