- kultowa powieść w rewelacyjnym wydaniu
- wzbogacona klimatycznymi ilustracjami
- nowe tłumaczenie i mroczny Molasar w formie
- rewelacyjna dla miłośników opowieści o wampirach
- mroczny klimat historycznego tła powieści
„Coś morduje moich ludzi”. Tak brzmi wiadomość wysłana przez nazistowskiego dowódcę stacjonującego w małym zamku wysoko w odległych, rumuńskich Karpatach. Każdej nocy niewidzialny i cichy wróg wybiera jedną ofiarę i pozostawia jej okaleczone zwłoki ku przerażeniu żołnierzy.
Kiedy do twierdzy przybywa elitarny oddział SS, naziści odkrywają w podziemiach pradawną tajemnicę. Zwracają się o pomoc do lokalnego żydowskiego badacza folkloru, by ten rzucił nieco światła na niewytłumaczalne wydarzenia. Nikt nie wie jednak, że do twierdzy zmierza ktoś jeszcze…
Bitwa się rozpoczęła: starcie między złem wcielonym stworzonym przez człowieka, a tym zbudzonym ze snu, niewyobrażalnym horrorem, którego powstrzymanie zdaje się niemożliwe.
„Twierdza” to jeden z najbardziej znanych horrorów lat osiemdziesiątych XX wieku, na którego kanwie powstał kultowy dziś film w reżyserii Michaela Manna z niezapomnianą muzyką Tangerine Dream. Nowe wydanie, w zupełnie nowym tłumaczeniu, zostało zilustrowane przez cenionego artystę Mariusza Gandzela.
Autor: F. Paul Wilson
Przekład: Marek Król
Okładka i ilustracje: Mariusz Gandzel
Wydawnictwo Vesper
format: 140×205 mm
stron: 436
oprawa twarda
ISBN 978-83-7731-347-3
EAN 9788377313473
cena detal. 49,90 zł
FRAGMENT
PROLOG
Warszawa, Polska
poniedziałek, 28 kwietnia 1941 r.
godz. 8.15
Półtora roku temu na tych drzwiach widniało inne nazwisko, polskie, na pewno z tytułem naukowym, i nazwa jakiegoś rządowego departamentu albo biura. Ale Polska nie należała już do Polaków, a tamto nazwisko ordynarnie zamalowano grubą warstwą czarnej farby. Erich Kaempffer przystanął przed drzwiami i usiłował je sobie przypomnieć. Nie, żeby go to specjalnie obchodziło; zwykłe ćwiczenie pamięci. To miejsce przykrywała teraz mahoniowa tabliczka, ale wokół jej brzegów nadal widać było czarne kleksy. Napis na tabliczce głosił:
SS-Oberführer W. Hossbach
Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy
Urząd do spraw Rasy i Przesiedleń
Dystrykt warszawski
Stał przez chwilę, zbierając myśli. Czego Hossbach mógł od niego chcieć? Dlaczego wezwał go tak wcześnie? Kaempffer był zły na siebie, że tak się tym przejmuje, ale nikt w SS, niezależnie od tego, jak mocną zajmował pozycję, nawet oficer robiący tak błyskotliwą karierę jak on, po wezwaniu do „natychmiastowego” stawienia się w biurze przełożonego nie mógł być wolny od obaw.
Wziął ostatni głęboki wdech, chcąc ukryć niepokój, i pchnął drzwi. Kapral pełniący obowiązki sekretarza generała Hossbacha poderwał się na baczność. Był tu nowy i wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nie wie, z kim ma do czynienia. To było zrozumiałe, Kaempffer od roku stacjonował w Auschwitz.
– Sturmbannführer Kaempffer – rzucił, pozostawiając resztę młodzikowi. Kapral wykonał regulaminowy „w tył zwrot” i krokiem służbisty przeszedł do gabinetu. Niemal w tej samej chwili był z powrotem.
– Oberführer Hossbach prosi do siebie, panie majorze.
Kaempffer minął kaprala, jakby ten był powietrzem, i wszedł do środka. Hossbach stał przed biurkiem, opierając się siedzeniem o krawędź blatu.
– Witaj Erich! – powiedział z nietypową dla siebie jowialnością. – Kawy?
– Nie, dziękuję, Wilhelmie.
Jeszcze przed momentem marzył o filiżance czarnego naparu, ale uśmiech Hossbacha nakazywał zdwojoną czujność. Pusty żołądek skurczył się Kaempfferowi do rozmiarów orzecha.
– Przynajmniej zdejmij płaszcz i rozgość się.
Był kwiecień, ale w Warszawie panowały chłody. Kaempffer miał na sobie długi szynel SS. Zdjął go powoli, podobnie jak oficerską czapkę, i starannie zawiesił wszystko na wieszaku, zmuszając tym samym Hossbacha, by na niego patrzył i być może rozmyślał o dzielących ich różnicach. Pięćdziesięcioletni Hossbach był łysiejącym grubasem. O dziesięć lat młodszy Kaempffer miał szczupłe, muskularne ciało i chłopięcą blond czuprynę. I co najważniejsze, Erich Kaempffer piął się w górę.
– Tak przy okazji, gratuluję awansu i nowego przydziału. Ploeszti to prawdziwa gratka.
– Tak – Kaempffer starał się, aby jego głos brzmiał obojętnie. – Mam nadzieję, że okażę się godny zaufania Berlina.
– Z pewnością.
Kaempffer wiedział, że serdeczność Hossbacha jest równie szczera jak obietnice przesiedlenia składane polskim Żydom. Hossbach chciał Ploeszti dla siebie. Podobnie zresztą jak każdy oficer SS. Komendantura tego dużego obozu oznaczała perspektywę dalszego awansu i wzbogacenia się. Wyścig szczurów, jaki szalał w rozdętej biurokracji stworzonej przez Heinricha Himmlera, gdzie jednym okiem spoglądało się na odsłonięte plecy tego przed tobą, a drugiego ani na chwilę nie spuszczało się z tych, którzy byli z tyłu, wykluczał coś takiego jak szczere życzenia sukcesu.
Zapadła niezręczna cisza. Kaempffer rozejrzał się po ścianach i z trudem powściągnął szyderczy uśmiech, gdy zauważył jaśniejsze kwadraty i prostokąty po dyplomach poprzedniego gospodarza gabinetu. Hossbach nie odnowił ścian. Typowe dla kogoś, kto chce zrobić wrażenie, że jest zbyt zajęty sprawami SS, by przejmować się takimi błahostkami jak malowanie. Rzecz jasna, to była gra. Kaempffer nie musiał tak ostentacyjnie demonstrować swojego oddania SS. Każdą godzinę poświęcał umacnianiu własnej pozycji w tej organizacji.
Udawał, że studiuje wiszącą na ścianie dużą mapę Polski usianą różnokolorowymi szpilkami oznaczającymi miejsca koncentracji elementów niepożądanych. To był pracowity rok dla urzędu, którym kierował Hossbach. To za jego pośrednictwem ekspediowano ludność żydowską z terenów dawnej Polski do „ośrodka przesiedleń” położonego w pobliżu węzła kolejowego Auschwitz. Kaempffer wyobraził sobie swoje przyszłe biuro w Ploeszti z mapą Rumunii upstrzoną jego własnymi szpilkami. Ploeszti… Nie miał wątpliwości, że dobry nastrój Hossbacha nie wróży niczego dobrego. Gdzieś coś poszło nie tak, a Hossbach miał zamiar wykorzystać to, że jest jeszcze jego przełożonym, i boleśnie mu o tym przypomnieć.
– A więc co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał w końcu Kaempffer.
– Nie tyle dla mnie, co dla naczelnego dowództwa. Mamy w Rumunii mały problem. To w zasadzie drobnostka.
– Tak?
– Tak. Niewielki oddział wojska stacjonujący w Alpach1 na północ od Ploeszti poniósł pewne straty, najwyraźniej w wyniku działań lokalnej partyzantki, i dowódca chce porzucić zajmowane pozycje.
– To przecież sprawa armii. – Majorowi Kaempfferowi ani trochę to się nie spodobało. – Nie ma nic wspólnego z SS.
– Właśnie że ma.
Hossbach sięgnął za siebie i podniósł z biurka jakiś świstek.
– Naczelne dowództwo przesłało to do biura Obergruppenführera Heydricha. Uznałem za właściwe, aby przekazać to tobie.
– Dlaczego?
– Wspomniany oficer to kapitan Klaus Woermann, ten sam, na którego zwróciłeś moją uwagę jakiś rok temu, bo odmówił wstąpienia do partii.
Słysząc to, Kaempffer nieco się rozluźnił.
– A ponieważ będę w Rumunii, mam to wziąć na siebie.
– Właśnie. Roczne terminowanie w Auschwitz powinno cię nauczyć nie tylko sprawnie zarządzać obozem, lecz także radzić sobie z wrogą ludnością miejscową. Jestem pewien, że nie zajmie ci to dużo czasu.
– Mogę rzucić okiem?
– Oczywiście.
Kaempffer wziął kartkę z rąk generała i przeczytał dwie linijki tekstu. Potem przeczytał je jeszcze raz.
– Właściwie ją zdeszyfrowano?
– Tak. Też pomyślałem, że sformułowanie jest dość dziwne, więc kazałem sprawdzić. Nie ma błędów.
Kaempffer ponownie spojrzał na depeszę:
Niezbędna natychmiastowa relokacja.
Coś morduje moich ludzi.
Było w tej wiadomości coś niepokojącego. Kaempffer poznał Woermanna podczas Wielkiej Wojny2 i zapamiętał go jako jednego z najbardziej upartych ludzi na świecie. Teraz, podczas nowej wojny, Woermann był oficerem Reichswehry i mimo ciągłych nacisków konsekwentnie odmawiał wstąpienia do partii. To nie był człowiek, który opuściłby zajmowane pozycje niezależnie od ich strategicznego znaczenia. Jeśli poprosił o relokację, musiał uznać, że dzieje się tam coś naprawdę złego.
Jeszcze bardziej niepokoił Kaempffera dobór słów. Woermann był inteligentny i precyzyjny. Wiedział, że podczas transkrypcji i deszyfrażu depesza przejdzie przez wiele rąk, więc próbował coś przekazać naczelnemu dowództwu, nie wdając się w szczegóły.
Ale co? Słowo „morduje” implikowało celowe działanie człowieka. Dlaczego więc poprzedził je słowem „coś”? Coś – zwierzę, toksyna czy katastrofa naturalna – może zabić, ale nie może zamordować.
– Nie muszę dodawać – powiedział Hossbach – że ponieważ Rumunia jest naszym sojusznikiem, a nie terytorium okupowanym, niezbędna będzie pewna doza finezji.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
Pewną dozę finezji musiał też zarezerwować dla samego Woermanna. Miał z nim do wyrównania stare porachunki.
Hossbach próbował się uśmiechnąć, ale Kaempffer dostrzegł w tym jedynie chytry grymas.
– Wszyscy w RSHA, łącznie z generałem Heydrichem, będą chcieli wiedzieć, jak sobie poradziłeś… zanim obejmiesz obowiązki w Ploeszti.
Akcent na słowo „zanim” oraz poprzedzająca je krótka pauza nie uszły uwagi Kaempffera. Hossbach zamierzał potraktować ten rajd w Alpy jak próbę ognia. Kaempffer miał być w Ploeszti za tydzień; jeśli nie rozwiąże problemu Woermanna dostatecznie szybko, mogą uznać, że nie jest tym człowiekiem, który powinien zakładać tam obóz przesiedleńczy. Chętnych na jego miejsce nie brakowało.
Poczuł, że musi się spieszyć. Wstał, założył płaszcz i czapkę.
– Nie przewiduję żadnych problemów. Wyjeżdżam natychmiast z dwoma grupami einsatzkommando. Jeśli uda się zorganizować transport lotniczy i połączenia kolejowe, możemy być na miejscu jeszcze dziś wieczorem.
– Doskonale! – powiedział Hossbach, odpowiadając na salut Kaempffera.
– Dwie grupy powinny wystarczyć na kilku partyzantów.
Odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
– Z pewnością; to aż nadto.
SS-Sturmbannführer Kaempffer nie usłyszał ostatniej uwagi przełożonego. Jego myśli krążyły wokół innych słów: „Coś morduje moich ludzi”.
1 Alpy Transylwańskie – alternatywna nazwa rumuńskich Karpat Południowych. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Pierwsza wojna światowa.