PODRÓŻ W CZASIE
„Utracona droga i inne pisma”, czyli już niemal połowa „Historii Śródziemia” za nami. W kolejnym, szóstym z dwunastu już tomie, wkroczymy w nowe rejony, bo przez kolejne cztery książki z serii poznawać będziemy z okresu powstawania „Władcy pierścieni”, a więc i tej historii poświęcone. Tu zaś domykane są, przynajmniej na razie, bo temat wróci, silmarilionowe momenty. i , jak zawsze, robi to w świetnym stylu, ale też i dorzuca nam rzecz nieznaną – czyli tytułowy, niedokończony tekst o… podróżach w czasie.
Edwin i Elwin wyruszają w podróż w czasie. To jest główna atrakcja tego tomu. Cała reszta, to rzeczy mniej lub bardziej znane, od upadku Númenoru, przez muzykę Ainurów, po informacje choćby na temat języków śródziemia. A to, jak wiadomo, nie wszystko.
Przedstawione w tym tomie materiały pochodzą z połowy lat 30. XX wieku, czyli mniej więcej okresu powstania i wydania „Hobbita”. Wciąż jednak, jak pisałem a wstępie, nadal to wszystko siedzi swoimi korzeniami w „Silmarillionie”. Nie ma się co jednak dziwić, Tolkien nad tym dziełem siedział całe swoje życie, coraz coś dopisywał, zmieniał, rozbudowywał, aż nigdy tak naprawdę nie skończył. I „Historia Śródziemia” jest właśnie jemu naprawdę poświęcona, zajmując siedem i pół z dwunastu tomów (siedem i pół, bo w ostatnim dzieli miejsce z dodatkami do „Władcy pierścieni”). Więc w zasadzie mamy wciąż to samo, co już znaliśmy, ale inaczej, czasem więcej w tym treści, czasem mniej. Bo w zasadzie nie o treść tu chodzi, a o dodatkowe informacje i obserwowanie, jak na przestrzeni lat zmieniało się to wszystko.
Największą ciekawostką tego tomu jest ta tytułowa historia, skutek zakładu Tolkiena i C.S. Lewisa, w którym chodziło o napisanie historii science fiction. Lewis ostatecznie stworzył coś, co zmieniło się w „Trylogię Kosmiczną”, a Tolkien ten niedokończony tekst, o którym za wiele nie chcę Wam tu mówić, żeby nie psuć przyjemności, bo odkrywanie takiego nietypowego oblicza legendarnego pisarza to jednak sama przyjemność. Ale, choć to nie ten gatunek co zawsze, Tolkien pozostał w nim wierny sobie. I dostarczył nam świetnej zabawy, chociaż rzecz została niedokończona. Ale w sumie niejedno dzieło Tolkiena nie zostało dokończone, więc już przywykliśmy. A takich rzeczy jeszcze będzie, jak chociażby zaczęta, acz nigdy nie rozwinięta kontynuacja „Władcy pierścieni”. Ale to już pieśń przyszłości, pogadamy o tym innym razem.
A wracając do „Utraconej drogi” to… No co tu dużo mówić, jak zawsze świetnie jest. Wiadomo, rzecz dla purystów Tolkiena, bo przecież przeciętny czytelnik się w tym nie rozsmakuje jak należy i nie zachwyci przecież takimi niekiedy i strzępkami tekstów i informacji, ale dla fanów to prawdziwa skarbnica wiedzy i magii. Pięknie wydana (choć wiadomo, chyba nikt nie pogardziłby, żeby taniej to było), super prezentująca się na półce… No warto. I chciałoby się już więcej – jak najszybciej całości.
Michał Lipka