Site icon KOSTNICA – POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

Zabawa w chowanego – Jack Ketchum RECENZJA, FRAGMENT, PATRONUJEMY

RECENZJA

NIEWINNY SMAK RYZYKA

Chyba każdy zna przepis na typowy wakacyjny horror młodzieżowy. Amerykańskie kino, szczególnie te lat 70. i 80. XX wieku, doskonale utrwaliło go w popkulturze, która w dobie remake’ów, rebootów i powracających po latach sequeli nie da nam o nim zapomnieć. Najnowsze dzieło Jacka Ketchuma (przynajmniej na polskim rynku, w oryginale ukazało się bowiem w roku 1984, na samym początku kariery pisarza z Livingston), jest takim właśnie wakacyjnym horrorem, poprowadzonym według sprawdzonego schematu, który, choć nie wyróżnia się na tle dzieł z tego gatunku, czyta się lekko, przyjemnie i z napięciem.

Bohaterem powieści jest mieszkający w niewielkim miasteczku w Maine, Dead River, młody mężczyzna Dan Thomas, który wiedzie nudną egzystencję, jakich wiele. Wszystko zmienia się pewnego dnia, kiedy poznaje trójkę studentów, którzy żyją na krawędzi, kradnąc drogie produkty z sieciówek, jeżdżąc po mieście kradzionymi samochodami czy biegając nago po plaży. Jedna z nich, piękna, niepełnoletnia Casey Simpson White, wpada Danowi w oko, stając się jego kochanką, ale sielankowe życie z dreszczykiem zaczyna powoli zmieniać się coraz bardziej. Kiedy Dan opowiada nowym znajomym historię pewnego domu znajdującego się w okolicy, nic nie wskazuje na to, by kolejna legenda miejska miała być czymś więcej, niż tylko jedną z opowieści snutych przy ognisku. Kiedy był dzieckiem, mieszkało tam rodzeństwo z psami, które pewnego dnia zniknęło. Gdy policja otworzyła dom, psy zjadały siebie nawzajem, a właścicieli, którzy mieli zostać eksmitowani, nigdzie nie było. Uciekli zostawiając zwierzęta, czy może wydarzyło się tam coś innego? Każdy miał swoją teorię, ale przez lata nic się nie działo. Teraz jednak dom, w oknach którego pewnego dnia młodzi ludzie dostrzegają światło, zaczyna budzić ich ciekawość. Czy jednak nie przebudzi to czegoś innego, o wiele gorszego, niż mogliby sądzić?

Twórczość Jacka Ketchuma poznałem tylko dlatego, że jego „Dziewczynę z sąsiedztwa” polecał Stephen King. I ów pierwszy kontakt z uprawianą przez niego literaturą był udany, bo chociaż stylistycznie autor nie miał wiele do zaoferowania, powieść o nastolatce torturowanej przez pewną kobietę i bywające w domu dzieci, powieść oparta zresztą na faktach, robiła duże wrażenie. Drażniła nerwy, poruszała… „Zabawa z chowanego” nie ma w sobie takiego ładunku emocjonalnego, również pod względem stylu nie powala na kolana, bo Ketchum (a właściwie Dallas William Mayr) pisze prosto, powierzchownie i często w potoczny sposób, unikając opisów i literackiej krwistości.

Jednakże wszystko to czyta się naprawdę nieźle. Odarta z ozdobników, surowa i sprowadzona właściwe do niezbędnego minimum, „Zabawa w chowanego” to, jak wspominałem, typowy wakacyjny horror. Młodzi ludzie bawią się, imprezują, uprawiają seks i pakują się tam, gdzie nie powinni, a konsekwencje ich czynów mogą okazać się dla nich tragiczne. Niewinny smak ryzyka przestaje być czymś w miarę bezpiecznym, ale tego właśnie oczekujemy od początku. Akcja, choć powieść jest cienka i wydrukowana na dodatek dużą czcionką, rozwija się powoli, ale w dobry sposób. A całość nie nudzi i ma swój klimat. Jeśli lubicie takie historie, albo po prostu należycie do miłośników Ketchuma, nie będziecie zawiedzeni.

Michał Lipka

 

Jack Ketchum, autor kultowej „Dziewczyny z sąsiedztwa” oraz takich bestsellerów jak „Jedyne dziecko”, „Poza sezonem” czy „Rudy”, powraca z książką, którą ponownie napędzi nam stracha.

Książka, którą trzymasz w ręce, opowiada o grach i zabawach. Bezmyślnych, niekiedy może i niebezpiecznych. Ale czasem, kiedy przebywasz z odpowiednimi ludźmi, mogą one skusić nawet i ciebie. Lecz nie powinny. Nigdy. Bo może spotkać cię to, co szukających dreszczyku emocji studentów college’u z niewielkiej mieściny w stanie Maine, dla których niewinna zabawa w chowanego w opuszczonym domu przeistoczyła się w koszmar.
Chciałem napisać, że ta powieść to nie jest „typowy Ketchum”, ale wtedy dotarło do mnie, że wręcz przeciwnie. Bo nie sięganie po ekstremum jest znakiem szczególnym tego wyśmienitego autora. Nie brutalne opisy, od których przewracają się wdzięczności, jak w przypadku „Poza sezonem”, i nie opowieści na faktach, które osiadają na sumieniu już na zawsze (jak to było z „Dziewczyną z sąsiedztwa”). Cechą szczególną Jacka Ketchuma jest niepokojąco dogłębna znajomość ludzkich postaw i zachowań. To właśnie ona sprawia, że jego bohaterowie są tak prawdziwi a historie tak przekonujące. I w tym znaczeniu wyśmienita „Zabawa w chowanego”, zaskakująco jak na autora klasyczna, podszyta gotykiem opowieść grozy, to cały Ketchum.

Autor, którego umysłu i spojrzenia należy się bać, dał tu z siebie naprawdę dużo.

Jakub Ćwiek
05.07.2017 r.

FRAGMENT

Jeden

 Nie ufam znakom, ale myślę, że od razu można poznać, kiedy nadciągają kłopoty.

I choć brzmi to jak kompletna bzdura, musicie uwierzyć mi na słowo.

Harowałem przy układaniu kantówek dwa na cztery cale; trzeba było zdjąć ze sterty jakieś osiem stóp na pęk. Już niemal kończyliśmy obwiązywać kolejny, ale wtedy zauważyłem jeszcze kilka drewnianych listewek wyglądających na niezbyt podniszczone i wlazłem, by je pozdejmować. Gdy, stojąc na stosiku, chwyciłem najbliższą, pękł stalowy kabel, którym go opasaliśmy. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś z bicza strzelił. Niemal, cholera, urwało mi łeb. I, rzecz jasna, straciłem równowagę. Zleciałem z wysokości dziesięciu stóp na żwir, obsypany deszczem ciężkiego drewna.

Ani draśnięcia.

Miałem szczęście.

Ale szef zgotował mi piekło. Nie można było tak sobie łazić – choć wszyscy to robili – należało skorzystać z wózka widłowego. Chodziło o ubezpieczenie. Łamałem zasady.

O to się rozeszło. Niemal się zabiłem, łamiąc zasady.

 

Jeszcze tego samego tygodnia, kiedy jechałem wybrzeżem, wyciągając może sześćdziesiątkę, mojego pickupa marki Chevy minęła spora czarna cysterna. Jako że zjeżdżaliśmy ze wzniesienia, oddałem jej do dyspozycji całą autostradę. Ale gdy wjeżdżaliśmy na kolejne, zwolniła tak, że niemal się toczyła. Przełknąłem ropne wyziewy, jakie za sobą ciągnęła, i po chwili przyśpieszyłem.

Chłop najwyraźniej chciał się zabawić.

Nie miał zamiaru mnie przepuścić. Zjechał za przerywaną żółtą linię, zostawiając tak mało miejsca, że gdybym próbował go minąć, jak nic docisnąłby mnie do zbocza. Po czym odpuścił. I znowu zagrodził mi drogę. Tak co chwilę. Patrzyłem, jak się na mnie gapi we wstecznym lusterku.

Niemiło z jego strony.

Zakląłem i czekałem, aż będę mógł się przecisnąć.

Znowu podjechaliśmy do zjazdu, lecz zanim go zauważyłem, obaj cisnęliśmy już dobrą siedemdziesiątką. Pickup mało się nie rozpadł. Kierownica trzęsła się już przy sześćdziesięciu pięciu. Powiedziałem sobie, że do cholery z tym wszystkim, wszak żyje się tylko raz, wziąłem głęboki oddech i docisnąłem do osiemdziesiątki.

Pickup telepał się, jakby miał się lada chwila rozlecieć. Przypomniałem sobie o starych, łysych oponach. Zjazd był długi i stromy, a my jechaliśmy łeb w łeb, on i ja.

Minąłem go też przed kolejnym wzniesieniem. Pociłem się i drżały mi ręce. Do dziś pamiętam uśmiech tego drania, kiedy go mijałem. Nie jego twarz, ale zwichrowany cień majaczący na ustach. Cysterna wydaje się piekielnie duża na wąskiej drodze, szczególnie kiedy jedzie półtorej stopy od ciebie z prędkością przeszło osiemdziesięciu mil.

I to był drugi znak. Głupota, złość i podejmowanie złych decyzji. Równie dobrze mogłem sobie odpuścić. Świeciło słońce. Piękny dzień.

 

*       *       *

 

A potem wdepnąłem w psie gówno.

Akurat wracałem z pracy do domu, kawałeczek od sklepu Harmona.

Pewnie, to nic znaczącego. Bzdura. Choć dodam, że było to wyjątkowo duże gówno, a do tego świeżutkie. Ale już tłumaczę, czemu je zapamiętałem i dlaczego zestawiam je obok tamtych rzeczy, bo to bardzo proste.

Nie patrzyłem, gdzie lezę.

Jasne, to niby również nic, chyba że się weźmie pod uwagę moje nawyki. Zawsze gapię się pod nogi. Zawsze. Często mi to wytykano. Moja matka zwykła powtarzać, że zostanę od tego krótkowidzem i będę się garbił. Oczywiście kłamała. Jestem wysoki i mam sokoli wzrok.

Lecz, do cholery, nie patrzyłem, gdzie lezę.

 

Mam świadomość, że to przypadkowe zdarzenia. I może łączę te niepowiązane ze sobą fakty jedynie z perspektywy lat.

Niekiedy jednak wydaje mi się, że od czasu do czasu, gdy spogląda się na wszystko to, co nas spotyka każdego dnia, zauważa się pewien uruchamiany okresowo mechanizm i nagle owe zdarzenia nie sprawiają już wrażenia przypadkowych. Rzeczony mechanizm je zjada, pochłania, wyolbrzymia, żeruje na tym, co ci się przydarza. Jaki będzie tego wynik? Nie możesz tego przewidzieć.

Bo ten mechanizm to ty.

Choć nie tylko, są jeszcze los, szczęście, pech. Czyli wszystko to, co nie jest tobą, ale tak czy inaczej cię zmienia, na zawsze, nieodwołalnie.

A może lepiej zapomnij o tym wszystkim.

Nadal jestem idiotą i plotę trzy po trzy.

 

 

Exit mobile version