TEST NA CZŁOWIECZEŃSTWO
Na żadną książkę wydaną w tym roku – ani na żadną póki co na ten rok zapowiadaną – nie czekałem tak, jak na tę. „Żywe morze snów na jawie” to pierwsza od trzech lat powieść Flanagana, jednego z najwybitniejszych żyjących pisarzy i kolejne wielkie dzieło, jakie wyszło spod jego rąk. Pozornie klasyczne, ze sztampowej opowieści rodem z telewizyjnych filmów z życia wziętych wyciska to, co najlepsze, kicz wynosząc do rangi sztuki. I tworzy przy tym hipnotyzującą mieszankę, przełamaną realizmem magicznym i napisaną w absolutnie wybitny sposób.
Tak to w życiu już bywa, że dochodzi do tragedii. Gdy osiemdziesięcioletnia Francie trafia do szpitala w ciężkim stanie, dla jej rodziny nadchodzi czas wyboru. Testu ich moralności i człowieczeństwa. Testu więzi i samych siebie, sprowadzonego do kwestii: pozwolić kobiecie odejść czy ratować ją za wszelką cenę?
Na to pytanie odpowiedzieć muszą sobie oni. Tommy, artysta, ale niespełniony, Terzo – biznesmen, którego można nazwać bezlitosnym typem, i Anna, architekta o znikających w niewyjaśniony sposób palcach. To oni mają decydować o ludzkim życiu. Mają, ale czy powinni? Czy to prawo należy do nich? A wokół nich wszystko się sypie, a ziemia wokół czeka by wessać dym i pokryć się sadzą i popiołem, który wkrótce padać zacznie z nieba…
Konający bliski, rodzina zbierająca się przy łóżku… Standard. Sztampa. Kicz. Ale nie w wykonaniu Flanagana. To, co w przypadku innych autorów byłoby łzawą historyjką rodzinną na poziomie intelektualnym telewizji śniadaniowej, przy której ziewałby każdy czytelnik mający w sobie choć nutę ambicji, u tasmańskiego autora zmienia się w wybitną analizę naszej kondycji i moralności, rodzinnych więzów i otaczającego nas świata. Świata australijskiej rzeczywistości, nie przeczę, ale czy przez to mniej nam bliskiego? Mniej uniwersalnego? Nie. A zarazem fascynującego swoją pewną odmiennością, którą Flanagan słowami odmalowuje z wdziękiem równym mistrzom pędzla odtwarzającym własne wizje.
Odmienność to zresztą coś, co naznacza prozę Flanagana. Pewien dysonans, rozdźwięk miedzy rzeczywistością a elementem fantastycznym, wręcz horrorowym – albo przyziemnym, choć wciąż niepokojącym – wkraczającym do rzeczywistości i scalającym się z nią w jedną, spójną całość. Nie on decyduje o wielkości jego literackich dokonań, ale ubogaca je. Staje się kontrapunktem podkreślającym czy wręcz wydobywającym często to, co kluczowe. Bez tego fabuła też broniłaby się świetnie, Flanagan to prawdziwy geniusz literacki udowadniający nam każdą kolejną książką, że nie ma słabych tematów, są tylko słabi pisarze, niemniej z tym dodatkiem zyskuje coś świeżego i nową jakość.
Jeśli ktoś ze współczesnych pisarzy zasługuje na miano prawdziwego artysty, to właśnie Flanagan. Ten Flanagan, który tak genialnie łączy słowa (tu brawa należą się również dla tłumacza), który z taką siłą przemawia do naszych serc i rozumów. Który zachwyca, poraża, przeraża, wzrusza, ale i potrafi okazać się nieoczekiwanie zabawny. A jego „Żywe morze snów na jawie”, ta poetycka niemalże powieść, to dzieło absolutnie wielkie, jedno z największych, jakie napisał. Bierzcie w ciemno, czytajcie i zachwycajcie się. Jest czym.
Michał Lipka