The Walking Cat: Apokalipsa zombie oczami kota #1
|KITKU APOKALIPSY
Się namnożyło tych opowieści o zombie, oj namnożyło. Znacie gatunek, w którym żywe trupy by się nie pojawiały? Chyba takiego nie znajdziecie. Mangowe historie o kotach to co prawda jakiś osobny gatunek nie jest, jeśli już to podgatunek, ale jak widać truposze zawitały i tu. I to z dobrym skutkiem, bo seria „The Walking Cat” jest solidną porcją naprawdę dobrego komiksu, gdzie horror i makabra łączą się z urokiem.
Świat się kończy, na ulice wypełzły żywe trupy, a Yahiro, który poszukuje swojej żony… ratuje kota. Od teraz obaj będą wędrować razem przez niegościnny świat aż do… Właśnie, dokąd ich to doprowadzi?
Pierwsze wrażenia po lekturze „The Walking Cat”? Sentyment ożył, tak po prostu. Koty to temat, który towarzyszy mi od najmłodszych lat, nie tylko za sprawą posiadanych futrzaków, a posiadałem ich trochę w życiu, ale i lektur. Bo od szczenięcych lat zaczytywałem się – i nic się na tym polu nie zmieniło – „Garfieldem”, a w czasach boomu na japońską popkulturę i rodzenia się polskiego rynku mangowego, jedną z pierwszych mang, jakie czytałem, była „Cześć, Michael!”. No i jeszcze zombie, żywe trupy, od lat modne, ale mnie kręciły dobre ćwierć wieku temu, od kiedy ojciec pokazał mi po raz pierwszy „Noc żywych trupów”. I wszystko to jakoś tak zmiksowało się w tej mandze, że coś tam we mnie trąciło, coś poruszyło i przypomniało mi o dawnych emocjach.
I za to należy się jej solidny plus. Ale bądźmy obiektywni, spójrzmy na to chłodnym okiem i co wychodzi? Nadal naprawdę dobra rzecz. Klimatem stoi ta seria, dobrym, może nieprzesadnie eksponowanym, ale jednak wyrazistym klimatem. Bywa krwawo, bywa dynamicznie, bywa uroczo, bo jak futrzak biega po stronach, trudno by było inaczej, ale zawsze i tak pozostaje przede wszystkim nastrojowo. Podoba mi się w tej mandze, że do tematu, tak od strony fabularnej, jak i graficznej, podchodzi dość realistycznie. Nie epatuje tu nadmiarem efektów, nie szarżuje, za to dobrze oddaje różne aspekty postapokaliptycznego życia, potrafi być przy tym pełna napięcia, emocji też nam nie żałuje i intryguje. Czegóż chcieć więcej?
Dobrze te wszystko jest narysowane, bo z dbałością o detale, nowocześnie, ale w tym swoim klimacie z jakimiś oldschoolowymi naleciałości, które do mnie trafiają. I trafia cała ta seria. Nie jest to ambitny horror postapo na miarę „Drogi” – powieściowej, nie filmowej – ale nie jest też tandetna zombie-sieczka rodem z filmów Luci Fulciego i jemu podobnych. To po prostu dobra rzecz rozrywkowa dla starszych czytelników, prosta, ale i nie pusta. Mnie coś w niej ujęło, wzięło i na pewno potrzyma jeszcze trochę.
Michał Lipka