The Ring – seria filmów,
|SADAKO PO LATACH
No dobra, to jest tak. Wziąłem i obejrzałem wszystkie filmy z Sadako. Nie szedłem w koreańskie wersje, ale to, co nakręcili Japończycy (poza serialami) i co Amerykanie od nich zerżnęli, obejrzałem. Od produkcji z 1998 roku, obchodzącej właśnie swoje ćwierćwiecze (dobra to okazja do wspominek zatem), po „Sadako DX” z 2022. A nawet tej uroczo kiczowatej wersji z 1995 – telewizyjnej – nie przegapiłem. Więc w sumie słów kilka o tym wszystkim postanowiłem sklecić i oto jestem. Jako fan cyklu, horrorów i w ogóle, cieszę się, że całość, że wszystko i że większość książek z serii też mam za sobą. Ale jako kinoman… No cóż, tu mogę powiedzieć tylko, że obejrzeć warto a nawet trzeba, ale tylko dwie części, reszta to już tylko odcinanie kuponów od marki, która miała duży potencjał, ale zniszczył ją nawet sam twórca pierwowzoru.
Ale po kolei. Dla niewtajemniczonych, choć wątpię, by tacy się znaleźli, najpierw nieco o fabule. Więc tak, istnieje kaseta video po obejrzeniu której na widza spada klątwa, a oglądającemu zostaje równo tydzień życia. I tak na przestrzeni serii różni bohaterowie starają się odkryć, co za tym wszystkim stoi i mierzą się z wychodzącą z telewizora Sadako. Wszystko, żeby przeżyć. A że zasady z czasem ulegają zmianie, mierzyć jest się z czym…
No i tak. Wszystko zaczęło się od Kojiego Suzukiego, autora zwanego japońskim Stephenem Kingiem i jego powieści. Powieści inspirowanej faktami – choćby kobietą, która za pomocą myśli podobno potrafiła zapisywać na nośnikach swoje wizje – i legendami o dawnych bóstwach. No ale o tym już kiedyś rozpisywałem się na łamach „Kawaii”, więc skupie się tu tylko na całej reszcie. Czyli głównie filmach, ale nie tylko.
Tak, jak pierwsze dwie powieści Suzukiego są świetne, tak i pierwsze dwa filmy to kawał doskonałego, nastrojowego straszaka. Różnice są spore, ale jednocześnie wszystko przebiega podobnym torem. A pisząc o pierwszych dwóch filmach mam na myśli „The Ring” i „The Ring 2” – kinowe. Wcześniej był telewizyjny, całkiem sympatyczny, choć kiczowaty. A wymieniam tytuły, bo chronologia tego wszystkiego jest dość specyficzna. Pierwszy „Krąg” to adaptacja pierwszej części sagi Suzukiego. Jednocześnie z nim do kin trafiła adaptacja drugiego tomu serii, „Rasen”. Ale ten film już się nie sprzedał, więc nakręcono „Ring 2”, bardziej w klimacie jedynki, ale bez podpierania się literaturą. A potem jeszcze część „Zero” opierając na jednym z tekstów z czwartego tomu serii Suzukiego. Trzeci pominięto, bo…
No właśnie, często czytam w narzekaniach fanów, że filmy odpłynęły, że zgubiły klimat, że przekombinowane są i w ogóle, ale to zaczęło się od Kojiego. Gość, chcąc za wszelką cenę naukowo umotywować istnienie paranormalnego wirusa, wykoncypował sobie, że w trzecim tomie – „Rūpu” („Loop / Pętla”) – okazuje się, że akcja poprzednich części działa się w cyfrowej rzeczywistości (a rzecz powstała jeszcze przed „Matrixem”), która była wynikiem eksperymentu odtworzenia życia i jego ewolucji oraz historii na komputerach. No i stamtąd nawet sklonowano już do naszego świata jedną postać i pewną formę wirusa kręgu, jak zaczęto to nazywać, też. Mało? To już spójrzcie na pierwszy tom, gdzie Sadako jest obojnakiem a Takayama gwałcicielem. Albo na tom szósty, gdzie ten sam Ryūji Takayama okazuje się też… bratem Sadako urodzonym po tym, jak jej matka sfingowała własną śmierć i porzuciła córeczkę. A podobnych dram jest tu o wiele więcej.
No więc filmowe głupoty pokroju klonów Sadako wyglądających jak połączenie Azjatki i świerszczy, stają się jedynie dopełnieniem całość. Ale te filmy nadal nieźle się ogląda. Serio. Najgorsze, bo przekombinowane, są te wszystkie części „3D, bo coraz więcej bzdur tu, coraz głupsze to, a i wizualnie gorsze to to, niż ćwierć wieku wcześniej, ale nadal coś z klimatu ma. Nawet taka bzdurka, jak „Sadako vs. Kayako”, gdzie bohaterka z „Kręgu” walczy z bohaterką z „Ju-On: Klątwy”, ma swój urok i czasem można się pośmiać. A już te nowe, czyli „Sadako” i „Sadako DX” to całkiem spoko powrót do korzeni. Nie jakościowo, realizatorsko w większości złe to jest i bez surowości oryginału, zatraca gdzieś napięcie, ale jednak jest w tym całkiem sporo klimatu – za pierwszy z nich odpowiada w końcu Hideo Nakata, ten sam, który dał nam pierwsze dwa kinowe „Ringi”.
No i ja to lubię. Nawet te amerykańskie całkiem da się obejrzeć, przynajmniej pierwsze dwa, choć to już nie to i klimatu im brak o wiele bardziej. I w sumie chętnie wrócę, gdy coś jeszcze powstanie, choć jako kinoman mam nadzieję, że nie.
A na koniec jeszcze taka ciekawostka: „Ringu” nie ma jednej chronologii wydarzeń. Punktem wyjścia dla wszystkich filmów zawsze jest pierwszy „Krąg” (i poprzedzający go „Krąg 0”), ale potem wszystko się rozgałęzia. Jedna linia czasowa idzie od sequela „Rasen” przez „Sadako 3D”, „Sadako 3D 2” i „Sadako DX”, druga zaś przez „Krąg 2” i „Sadako”. Dziwnie, tym bardziej, że przecież „Rasen” nie podszedł widzom, a to własnie on doczekał się najwięcej kontynuacji, ale to Japonia, tam nic nie powinno dziwić. No i jeszcze jest „Sadako kontra Kayako”, a ta funkcjonuje jako reboot całych franczyz, odnosząc się, jeśli już, to do części pierwszych obu cykli (bo „Ring” pożeniono tu z „Ju-On”), ale pozostając poza kanonem. Co jeszcze ciekawe, większość filmów to adaptacja prozy Suzukiego, ale zrobiona specyficznie. I to nie tylko ze względu na bardzo swobodne podejście do pierwowzorów. „Krąg” i „Rasen” oparte są na pierwszych dwóch tomach, „Krąg 0” na opowiadaniu ze zbioru „Birthday”, a… a potem to już się robi ciekawiej. Bo Suzuki kontynuował swoje dzieło w powieści „Loop”, ale ta nie doczekała się ekranizacji. Kolejną powieść z serii, „S”, już jednak zekranizowano (jako „Sadako 3D”), ale robiąc ciąg dalszy filmu, zignorowano jej kontynuację w postaci „Tide”. Za to „Tide” zekranizowano potem, ale już w innej linii czasowej serii, jako „Sadako”. Pokręcone? Tak to właśnie wygląda.
A wnioski? A takie, że subiektywnie, bo czemu nie, uważam, że warto. A nawet trzeba. Pisałem to zresztą na wstępie. Może nie całą serię, ale chociaż te pierwsze dwa, trzy filmy oryginalne jak najbardziej. Za pomysły, za klimat, za… No za wszystko. I za to, że nadal robi wrażenie. I tyle ode mnie.