Bully: Scholarship Edition (PC)
|PIĘTNAŚCIE LAT ŁOBUZOWANIA
„Bully: Scholarship Edition”. No nie najbardziej znana z gier Rockstar. Bo maja swoje flagowe „GTA”, mają „Maxa Payne’a” czy „Red Dead Redemption”. Ale w 2008 wypuścili gierkę, o której właściwie bardzo się nie pamięta, a niesłusznie. No bo „Bully” to taki młodszy brat „GTA” – łagodniejszy, bardziej na luzie, zabawniejszy, ale jednak starszego brata próbujący udawać. I to z całkiem dobrym skutkiem.
Treść? Głown bohater to nastolatek z problemami. Jimmy, bo tak się nazywa, ma już na koncie wyrzucenie z niejednej szkoły – zmienia ich mury mniej więcej tak samo często, jak jego matka mężów – trafia do nowej placówki i wkrótce, wraz z jednym kolegą, postanawia ją… przejąć. I tak, krok po kroku, zaczyna się realizacja planu…
Grając w tę grę miałem wrażenie, jakby ktoś wziął i połączył „GTA” z „Leisure Suit Larry: Magna Cum Laude”. Cała rozgrywka opiera się na bieganiu po szkole i terenach przyległych i… No właśnie, z jednej strony mamy liczne zadania od uczniów, z drugiej… Ale po kolei. Czasem trzeba odzyskać dla kogoś czekoladki ukradzione przez innych, czasem eksportować geeka, żeby nie załatwili go szkolni bandyci, to znów coś innego. No zadania, jak to w RPG-ach, ktoś coś zleca, lecisz, wykonujesz, zdobywasz sprzęt i doświadczenie (bo w trakcie zyskujemy broń, jak proca czy środki transportu typu deskorolka). A w wykonywaniu zadań potrafią przeszkadzać nam nauczyciele czy łobuzy (i nie tylko, ale zdradzać nie będę). Bo, jak w „GTA”, obijesz komuś mordę czy przeskrobiesz coś, pedagodzy zaczną cię szukać, trzeba więc przeczekać. Do tego, jeśli robisz zadanie w trakcie lekcji i cię złapią, doprowadzą na zajęcia. A jeśli robisz po zmroku, a na terenie szkoły, a nie internatu, wylądujesz w internacie, gdzie twoje miejsce. Więc jest i akcja, i skradanie i kombinowanie pewne też, bo mamy choćby okradanie szafek szkolnych.
No ale jest i druga część zadaniowości tej gry, czyli lekcje. Tu możemy iść sami albo dać się doprowadzić, jak wpadniemy. A te lekcje to takie minigierki, jak w „Magna Cum Laude” właśnie. A to trzeba pokroić żabę, odpowiednio ciągnąc myszką skalpel, to znów wciskać w odpowiedniej kolejności klawisze W S A D, żeby zmieszać składniki chemiczne czy odegrać odpowiednią melodyjkę. Są też rozsypanki słowne no i tu przydaje się znajomość angielskiego, bo trzeba z dostępnych liter ułożyć odpowiednio dużo wyrazów, co warto mieć na uwadze, jeśli językowo zbyt pewnie się nie czujecie. Z drugiej strony oblać też można, kto nam zabroni, w końcu to szkolna, niegrzeczna gra.
No i ten klimat szkolnego łobuzerstwa i w ogóle szkolnych lat robi robotę. Sentymenty? Ale bez różowych okularów. Za to z klimatem może i amerykańskich placówek, może przerysowanym i popkulturowo przefiltrowanym, ale jednak mającym w sobie coś, co rozpozna każdy z nas, nieważne które miejsce w szkolnym łańcuchu pokarmowym zajmował. No i jest jeszcze otwarty, choć nieszczególnie wielki świat – taki ekosystem małego miasteczka i jego prywatnej akademii – mamy system dobowy i sporo wolności. Chodzić możemy gdzie chcemy, zbierać mamy co, zwiedzać też możemy, a przy okazji sporo swobody w łobuzowaniu, bo np. kombinacji ciosów jest niemało. No i tylko sterowanie szwankuje, bo klawiszologia jest dziwaczna i używanie R i Shift przy kolejnych combosach to niekiedy męczarnia – lepiej to ogrywać na padzie. A i trochę żal, że save’owanie nie jest w dowolnym miejscu, tylko trzeba dotrzeć do księgi, w którą się wpisujemy.
Ale gra się naprawdę dobrze (nie idealnie, ale na Win 11 do pulpitu wyrzuciło mnie chyba raz), graficznie rzecz jest jak na swoje lata całkiem spoko, łącznie z całym światem (opartym na edynburskim Fettes College), a wrażenia pozostawia przyjemne. I o to chodzi. Nie jest to wielka gra, mimo podobieństw drugie „GTA” to to nie jest, acz rozrywki na kilkadziesiąt godzin, jeśli lubicie kręcić się po grze, dostarcza na poziomie, przy niewielkiej wadze samych plików. I tylko żal, że planowana druga część jak dotąd nie powstała. Dobrze jednak, że jedynka nadal się broni, mimo piętnastu lat na karku. I że wciąż ma w sobie sporo oryginalności – a i kontrowersyjnej nuty też nie straciła, a gry z jajami to ja akurat lubię.
Michał Lipka