American Horror Story: NYC
|COŚ NADCHODZI…
Po nie do końca spełnionym podwójnym sezonie dziesiątym, „American Horror Story” wraca do formuły jednej, dłuższej opowieści. Jednocześnie wraca też do bardziej gęstego, cięższego klimatu rodem z „Hotelu” i do lepszego operowania samą stroną wizualną, która rzeczywiście wygląda, jak wyjęta z przełomu siódmej i ósmej dekady dwudziestego wieku. I mnie to kupuje, bo znów jest dobrze, znów jest intrygująco, znów zastanawiam się, co z tego wyjdzie, zamiast tylko przewidywać fabułę na kilka epizodów w przód i ogólnie wciąga to, nawet jeśli seria ma wiele dużo lepszych sezonów, a „NYC” wydaje się jakiś zwyczajny i inny od poprzedników.
Rok 1981. Nowy Jork. Ktoś morduje gejów. Czy jednak tajemniczy mężczyzna w lateksowej masce, który atakuje homoseksualistów jest powiązany z równie tajemniczym człowiekiem narkotyzującym, porywającym i torturującym swoje ofiary? Na tle tych wydarzeń przeplatają się losy policjanta, jego partnera reportera, fotografa, poszukującego prawdy o swoim zaginionym przyjacielu chłopaka i wielu, wielu innych. A tymczasem niejaka dr. Wells wpada na trop dziwnych chorób, które dotknęły zwierzęta na Fire Island i równie dziwnym natężeniem rzadkich schorzeń, jakie nagle występują u jej pacjentów. Co tu się dzieje? Jedno jest pewne, coś nadchodzi i nie będzie to nic dobrego…
Ale zabawa z tym sezonem jest dobra, a przede wszystkim nastrojowa. Twórcy zapowiadali, że to będzie sezon, jakiego jeszcze nie było i tak jest, chociaż nie do końca. Zmieniło się to, że mało przypomina on typowe „American Horror Story”. Nie ma tu tego szaleństwa, nie ma aż takiej metafikcji i postmoderny, do jakich przywykliśmy. Wszystko jest bardziej stateczne, klasyczne, typowe niemalże. Widać, że twórcy pozostają tu w klimatach, jakie pokazali chociażby w „Dahmerze”, kreując kolejny bardziej thriller, niż horror – chociaż elementy fantastyczne też tu są, ale „AHS” też jest tu obecne. Mniej jest co prawda wszystkich tych przenikających się wzajemnie elementów czy powracającej obsady, ale wszystko to jest tu obecne i bawi.
Skoro o obsadzie mowa, aktorstwo jak zawsze stoi tu na poziomie, ale najważniejsza jest strona wizualna. To, jak ten serial wygląda, to jaką robotę odwalili spece właściwie od wszystkiego – znakomite zdjęcia, kostiumy, charakteryzacja, wszystko to imituje kino i rzeczywistości okresu, w jakim dzieje się akcja. I wygląda genialnie. Dużo jest seriali i filmów, które próbują grać na naszej nostalgii i odtwarzać dane epoki na ekranie, niewielu się to jednak udaje, a tak, jak twórcom „American Horror Story” nie udało się to nawet w „Stranger Things”.
Ot dobra rozrywka z dreszczykiem, zagadkami, tajemnicami, żonglowaniem motywami i trupami. Horror / thriller, ale zaangażowany społecznie, podejmujący przy okazji tematykę epidemii AIDS i wydarzeń z Nowego Jorku sprzed paru dekad. Dobrze to wypada, robi robotę i chce się więcej. Ale na więcej trzeba będzie niestety znów poczekać. Oby inne, wypełniające w międzyczasie lukę seriale tych twórców zapewniły nam podobną rozrywkę.
Michał Lipka