Dni, których nie znamy – Timothe Le Boucher
|DNI, KTÓRE DZIELIMY
Były już opowieści o ludziach, którzy żyli kilkoma życiami (patrz. „Mr Nobody”). Były też opowieści o ludziach, których życie biegło od tyłu („Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”). Teraz nadeszła opowieść o człowieku, który żyje… połową życia. Brzmi intrygująco? I tak właśnie jest, a na dodatek wykonane na naprawdę dobrym poziomie.
Lubin Maréchal ma dwadzieścia kilka lat i wydaje się młodym mężczyzną, jakich wiele. Ale to tylko pozory. Chłopak bowiem tak naprawdę nie żyje, jak normalni ludzie, a co drugi dzień. Co to oznacza? że jedną dobę to on rządzi swoim ciałem, drugą zaś zajmuje ktoś inny. Ale kto? I jak to jest możliwe? Lubin stara się dogadać z tym drugim, próbuje jakoś poukładać sobie to wszystko, ale przekonuje się, że nie będzie to łatwe. Co gorsza przekonuje się, że może mu grozić zniknięcie…
Ten komiks miał wielki potencjał. I równie łatwo można było go zmarnować. Jako poradził sobie z tym zadaniem Timothe Le Boucher, zdradziłem już na wstępie. „Dni, których nie znamy” to kawał świetnej powieści graficznej, opartej na całkiem zgrabnym motywie, który sprawdza się znakomicie. Czy autorowi w pełni udało się wykorzystać oferowany przez rzecz potencjał? Nie, ale też i nie zawiódł na żadnym polu, dostarczając nam naprawdę intrygującej i wciągającej opowieści, która zarówno może w finale okazać się stricte fantastyczna, przyziemna, jak i czymś na kształt przypowieści.
Czy pomysł by jedno ciało żyło połową życia i dzieliło go z kimś innym jest oryginalny? Bynajmniej, wystarczy nadmienić tutaj „Fight Club” i jego kontynuacje, gdzie bohater z rozdwojeniem jaźni (a jak się z czasem okazało, zamieszkany przez byt który od egzystował od wieków – co z tego wyszło w trzecim tomie, nie zdradzam, bo wciąż mam nadzieję, że opowieść ta pojawi się po polsku) za dnia wiedzie życie szarego korposzczura, by nocą dopuszczać do głosu swoje drugie ja, które powoli formuje organizację terrorystyczną. Ale nadal nie jest to ograny motyw, nie jest też oparty na takim, jak „Fight Club” zaskoczeniu, bo Timothe Le Boucher idzie inną drogą, serwując nam intrygującą fabułę, która satysfakcjonuje miłośników fantastyki i nietypowych życiowych opowieścią.
Ale duża siła albumu tkwi też w jego szacie graficznej. Kreska Le Bouchera jest prosta, czysta i pozbawiona nadmiaru ozdobników. Nie ma tu wielu teł, nie ma dopracowanych krajobrazów, ale właśnie w tej ascetycznej formie, uzupełnionej o stonowany kolor, tkwi urok opowieści. Może czasem przydałoby się tu więcej czerni, jakiegoś mocnego akcentu, niemniej „Dnie, których nie znamy” graficznie są bardzo udane.
I cóż więcej mogę dodać, jak nie to, że warto po ten album sięgnąć? (tym bardziej po tym, jak pisząc recenzję usłyszałem z radia „Dni, których jeszcze nie znamy”…). To dobry komiks, nastrojowy i oferujący kawa dobrej, niegłupiej rozrywki. I chyba więcej dodawać nie trzeba.
Michał Lipka