KRWAWY OBÓZ – historia Piątku 13-ego
|Kiedy pierwszy raz obejrzałem „Piątek 13-ego” Seana S. Cunninghama, miałem jakieś piętnaście lat, nie trudno więc się domyślić dlaczego zdecydowałem się na seans. Wprawdzie nie wiedziałem wtedy o erotycznej stronie tego filmu, ale emitowane nocami horrory traktowałem jako pretekst by móc ukradkiem podejrzeć trochę erotyki puszczanej na innych kanałach. Zresztą same w sobie obrazy grozy także zawierały niemało nagości, jednakże nie przypuszczałem wtedy, że za ich sprawą zapomnę podczas tych nocnych seansów o obrazach XXX. Przełomem okazał się „Piątek 13-ego” właśnie, który wciągnął mnie, zachwycił i sprawił, że tydzień po tygodniu zasiadałem przed telewizorem złakniony kolejnych części. Po dziś dzień uwielbiam całą serię, chociaż wiele odsłon najchętniej bym przemilczał, a nawet te najlepsze rażą głupotą. Jest w nich bowiem coś takiego (do czego swoje trzy gorsze dołożył też mój sentyment), co sprawia, że na wszystkie idiotyzmy chętnie przymykam oko i daję się porwać prostej jak drut fabule. Dlatego też teraz, z okazji trzydziestopięciolecia premiery trzeciej (ważnej, acz mocno wtórnej) części postanowiłem przyjrzeć się historii powstawania całej serii i przybliżyć Wam jej losy.
PIERWSZE PIĄTKI
Chociaż reżyser „Piątku…” jako główną inspirację wymienia o dwa lata wcześniejsze „Halloween” Johna Carpentera, trudno nie odnieść wrażenie, że prawdziwym motorem napędowym był obraz z 1971 roku, „Krwawy obóz”. W tym zapoczątkowującym gatunek slashera filmie włoskiego reżysera Mario Bavy (skrótowo rzecz ujmując) czwórka młodych ludzi przyjeżdża nad jezioro tylko po to by zmierzyć się z chcącym zamordować ich psychopatą. Brzmi znajomo? Amerykańscy twórcy i widzowie, którzy nigdy nie przepadali za włoskim kinem, chętnie zaadaptowali ten pomysł na swój własny grunt. Pierwotnie jednak projekt nie był tak jasno określony. Cunningham, który pracował z Wesem Carvenem na planie „Ostatniego domu po lewej” chciał zrobić prawdziwy straszak. Coś w stylu wspomnianego „Halloween”, ale bardziej szokujący, mocny i… zabawny
Tu z pomocą nadszedł scenarzysta oper mydlanych Victor Miller, który w głowie miał tylko tytuł „Piątek 13-ego”. Szybko jednak pojawiły się konkretny pomysł z (jak to sam określa) „odwróceniem tematu macierzyństwa”. Problem z tytułem był jednak większy – wcześniej powstał bowiem horror „Friday the 13th: The Orphan”. Wkrótce jednak udało się go rozwiązać i tytuł roboczy „Długa noc w krwawym obozie” przestał być potrzebny.
Wracając jednak do scenariusza, Miller postanowił wykorzystać w nim fascynującą go ideę mordercy będącego czyjąś matką, która zbrodni dokonuje z miłości do dziecka. „Piątek 13-ego” zabrał nas nad jezioro Crystal Lake, gdzie w roku 1958 ktoś morduje uczestników zorganizowanego obozu. Dwadzieścia jeden lat później zapomniane niemal miejsce przybywa reaktywować grupa młodych ochotników. Nie straszne są im legendy o chłopcu, który utonął tu przed laty i dokonanych wtedy zbrodniach. Jak się jednak można domyślić, zaczynają ginąc po kolei – przeżywa zaś niewinne dziewczę (tzw. final girl), która pokonuje mordercę. A właściwie morderczynię, Pamelę Voorhees, matkę chłopca, który utonął w Crystal Lake w 1957 roku.
Na tym kończyła się fabuła napisana przez Victora Millera, jednak twórca efektów specjalnych, legenda branży Tom Savini zasugerował wprowadzenie zwrotu akcji w postaci pojawienia się syna Pameli, Jasona. Scenarzysta nie był zadowolony z tego faktu, ale ostatecznie film zakończył się scenę, w której ocalała Alice po zabiciu pani Voorhees wypływa na jezioro, a nagle z wody wyskakuje Jason i wciąga ją pod powierzchnię. Potem dziewczyna budzi się w szpitalu i zaczyna dopytywać policję o chłopca, ale funkcjonariusze mówią, że nikogo nie było. Dziewczyna jednak wie, że on wciąż tam jest.
Sam finał opowieści nie miał sensu – przybycie policji, czy wypłynięcie Alice na jezioro były pozbawione logiki. Ale chociaż to one najbardziej rzucały się w oczy, cały obraz pełen był podobnych dziur fabularnych. Co więc przesądziło o jego sukcesie? To samo, co sprawiło, że w ogóle powstał – „Halloween”. Popularność tego filmu doprowadziła do sytuacji, w której duże studia zapragnęły zainwestować w slashery. „Piątek…” miał być typowym filmidłem przeznaczonym dla kin samochodowych, jednak Paramount przyjęło go pod swoje skrzydła i zapewniło szeroką dystrybucję. Obraz się sprzedał, spragnienie mocnych wrażeń młodzi widzowie podbiegli do kin i tak zaczęła się legenda jednej z najdłuższych serii w historii kina grozy, mogąca pochwalić się tytułem króla slahserów.
Pomysł na ciąg drugą część „Piątku…” był konkretny, ale nieszczególnie oryginalny. Jak to było w przypadku „Halloween”, tak i tutaj zamierzano zrobić serię filmów niezwiązanych ze sobą fabularnie, za to połączonych elementem pechowego dnia. W przypadku cyklu zaczętego przez Carpentera ostatecznie spróbowano pójść w tę stronę (z marnym zresztą skutkiem), tu pomysł szybko odrzucono na rzecz rozwinięcia postaci Jasona. Ostatecznie powstał film znany z kinowych ekranów. Jason zabija ocalałą z pierwszej części dziewczynę i wraca nad jezioro strzec go. Kiedy pięć lat później zjawia się tam nowa grupa nastolatków, zaczyna się rzeź. Twórcy postawili tym razem na większą dosadność i brutalność, a przy okazji dodali kilka scen nawiązujących do „Psychozy” (ołtarzyk z odciętą głową pani Voorhees). Masakrę znów przeżyła dziewczyna, tym razem Ginny, która zostawiła rannego Jasona na pewną śmierć.
Jak się można domyślić nasz morderca nie zginął, ale o tym opowiadał już kolejny film, tym razem zrealizowany w technologii 3D. Co więcej twórcy zamierzali tą częścią zakończyć trylogię o Crystal Lake, dlatego chciano by była jak najbardziej widowiskowa. Od początku jednak brakowało jej oryginalności, a wtórność zarówno pierwszej wersji scenariusza, jak również tej potem sfilmowanej dosłownie porażała.
Ten początkowy skrypt zresztą był nie tyle powtórką ile dosłownym plagiatem „Halloween II” (ale czy kogoś to dziwi?). Ginny przetrwała masakrę, ale traumatyczne wydarzenia znad jeziora sprawiają, że trafia do szpitala psychiatrycznego. Ciężko ranny Jason rusza tam za nią, by dokończyć to co zaczął, po drodze mordując personel medyczny.
W końcu zmieniono jednak i treść i główną bohaterkę. Tą tym razem została Chris, która przyjeżdża do rodzinnego domku nad Crystal Lake spędzić miły weekend z przyjaciółmi. Jason, który przeżył śmiertelny zdawałoby się cios maczetą zadany przez Ginny, ukrywa się w szopie obok, a każdego kto się tam zjawia zabija. Oczywiście w końcu wychodzi z ukrycia by wykończyć też resztę młodych ludzi, jednak Chris (któżby inny!) pozbawia go życia wbijając siekierę w głowę. Potem dziewczyna (która jak się okazało 2 lata wcześniej spotkała Voorheesa) wypływa łódką na jezioro i zasypia. Jason ożywa, ale okazuje się to być jedynie snem. Kiedy zjawia się policja i zabiera nastolatkę, kamera ukazuje jego zwłoki leżące w szopie.
Klisza, jaką była fabuła tej części „Piątku 13-ego” nie miała wiele do zaoferowania i zamiast zakończyć serię, mogła ją pogrążyć. Właściwie ten nakręcona w 1982 roku film wnosił do franczyzy tylko jeden zasadniczy element, hokejową maskę. W poprzednim obrazie Jason nosił na głowie worek z wyciętymi otworami, tu zyskał charakterystyczny wygląd, z jakim już na zawsze pozostanie kojarzony. To zakończyło pewien etap kształtowania postaci i cyklu, ale nie ich losy.
Dlaczego po takim obrazie zdecydowano się kontynuować „Piątek 13-ego”? Szczególnie, że zainteresowanie slasherami zaczęło spadać? Odpowiedź wydaje się prosta: trzecia odsłona serii zarobiła niemal szesnaście razy tyle, ile kosztowała, a nie zażyna się kury znoszącej złote jajka. Poza tym studio uznało, że film nie miał żadnego znaczącego podtytułu sugerującego finał, a więc pojawiły się plany ciągu dalszego. Twórcy chcieli jednak nie tylko ostatecznie pożegnać się z Jasonem, ale też i odświeżyć schematy gatunkowe. By to zrobić zrezygnowali z postaci final girl, na jej miejsce dając chłopca, który miał przeżyć masakrę i pokonać psychopatę z maczetą.
Fabuła „Piątku 13-ego IV: Ostatni rozdział” przedstawiała się następująco. Jason trafia do kostnicy, ale okazuje się, że jego zgon stwierdzono przedwcześnie. Zabija więc pracowników i rusza z powrotem nad Crystal Lake. Tam jednak na weekend przyjechała kolejna grupka młodych ludzi. Do tego w okolicy mieszka rodzeństwo Jarvisów, Trisch i Tommy (w tej roli niezapomniany Corey Feldman), które ostatecznie pokona Voorheesa – Trish odwróci jego uwagę, a Tommy zarąbie go maczetą. Po wszystkim chłopiec trafia do szpitala, ale mina jaką żegna widzów jest wymowna – morderstwo zmieniło go na gorsze.
Twórcy obiecali zabić Jasona i słowa dotrzymali. Zgodnie z zapowiedziami zakończyli też serię na którą zaczęło już brakować pomysłów. Z tym, że dobre wyniki finansowe (mimo nieszczególnie pozytywnych ocen – trzeba jednak przyznać, że pomimo drobnych wpadek IV wciąż pozostaje jedną z najlepszych części „Piątku…”) doprowadziły do powstania filmu, który w ramach cyklu miał stać się początkiem nowej trylogii. Zamiast tego okazał się być pomostem między dwiema podseriami, ale tak czy inaczej część założeń zrealizował.
W „Nowym początku”, jak zatytułowano tą część, dorosły Tommy przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Jednakże ktoś zaczyna mordować po kolei pacjentów placówki, a nasz bohater jest pewien, że za wszystkim stoi Jason. Ostateczne okazuje się, że winny jest ojciec jednego z pacjentów zabitego na początku filmu. Dla zemsty przybrał tożsamość Voorheesa, ale ostatecznie ginie zabity przez Tommy’ego i jedną z pacjentek o imieniu Pam. Wydarzenie to niszczy jednak psychikę Jarvisa jeszcze bardziej – chłopak wkłada maskę mordercy, bierze nóż i tak wita Pam, która do niego przybiega. Co jest dalej, musimy się już domyślić sami.
Widzom film się nie spodobał. I nie chodziło tutaj wcale o powtórkę z rozrywki (motywy z „Halloween II”, nieco zmieniony schemat jedynki z ojcem mszczącym się za śmierć syna etc.), ale o fakt, że zabrakło Jasona. Patrząc jednak obiektywnie na „Nowy początek”, udało mu się odświeżyć nieco skostniałą już opowieść. Sam film na dodatek zarobił niemal dziesięć razy więcej, niż kosztował, do czego pewnie przyczyniła się otoczka skandalu, jaki mu towarzyszył – na planie nie brakowało bowiem narkotyków, a obraz stał się najbardziej erotyczną z odsłon „Piątku 13-ego”.
Szósta część, będąca drugim filmem nowej trylogii, miała przedstawiać Tommy’ego jako nowego mordercę. Ponieważ jednak fani chcieli powrotu Jasona, a seria mimo wszystko świetnie się sprzedawała, studio zatrudniło nową ekipę by sprowadzili Voorheesa raz jeszcze na kinowe ekrany. Tytuł „Jason żyje” mówił sam za siebie. Tom McLoughlin, który stał się za projekt odpowiedzialny postanowił ożywić głównego bohatera niczym potwora Frankensteina, a jednocześnie pokazać inną stronę mordercy. W Jasonie miało tkwić coś paranormalnego od samego początku, dlatego nie zginął w jeziorze ani potem, po ciosie siekierą. Ten wątek jednak nie do końca pozostał jasny, a do Voorheesa od tej części przylepiona została metka zombie.
Fabularnie obraz niczym wprawdzie nie zaskoczył, ale okazał się godną kontynuacją serii i zarazem ostatnim naprawdę dobrym filmem z „Piątkiem 13-ego” w tytule. Historia była zresztą prosta. Po kilku latach Tommy, który jednak nie zabił Pam przyjeżdża na cmentarz, gdzie pochowany jest Jason. Prześladowany przez wspomnienia i halucynacje wierzy, że kremacja ciała pomoże mu poradzić sobie z tymi problemami. Widząc jednak jego rozłożone zwłoki wbija w nie pręt i… W metal trafia piorun, a Voorhees potwarca do życia i kieruje się do Crystal Lake. A tam, jak to bywało w latach poprzednich, trwają przygotowania do nowego letniego obozu. Tommy’emu w powrót mordercy nikt wierzyć nie chce, sam więc staje z nim do walki nad jeziorem, ostatecznie obwiązując go łańcuchami i topiąc na dnie. Jason jednak nie umiera i trwa uwięziony pod wodą.
JASON SIĘ ZMIENIA
Po porzuceniu planów nowej trylogii mającej dziać się bez postaci Voorheesa, producenci jako siódmą część chcieli zaprezentować crossover „Freddy kontra Jason”. Niestety zarządzające prawami studia nie potrafiły się ze sobą dogadać i projekt został odłożony w czasie. Zamiast tego zajęto się kolejną odsłoną serii, wstępnie zatytułowaną „Urodzinowa rzeź”, którą ostatecznie przemianowano na „Nową krew”. Czy było w niej coś nowego? Jedynie fakt zatrudnienia w roli Jasona Kane’a Hoddera, aktora już na zawsze kojarzonego z tą właśnie postacią., bo choć scenarzyści tego dzieła, Manuel Fidello i Daryl Haney dodali element telekinezy, to wątpliwe novum nie pasowało do znanego schematu. Reszta fabuły była już jednak doskonale znana, a na dodatek nie posunęła samej opowieści do przodu w żaden sposób. Bohaterką tym razem była nastoletnia Tina, która zabija swojego ojca używając wspomnianych zdolności telekinetycznych. Zabija, oczywiście, nad Crystal Lake. Dziesięć lat później walczy ze wspomnieniami tego wydarzenia, ale kiedy zjawia się nad jeziorem pragnąc by tata wrócił do życia, uwalnia spoczywającego na dnie Jasona i rzeź zaczyna się na nowo. Jak łatwo przewidzieć, Tina pokonuje Jasona (z pomocą ducha ojca – twórcy walkę tą nazywali żartobliwie Jason kontra Carrie), ale ponieważ nie jest w stanie go zabić, z powrotem zsyła go na dno jeziora, gdzie morderca czeka zakuty w łańcuchy.
I czeka tak na początku części ósmej, kolejnej która z założenia ostatecznie miała zakończyć cykl, przenosząc go na bardziej rozległe obszary. „Odrodzenie z popiołów”, jak brzmiał pierwotny tytuł, wkrótce stało się filmem znanym jako „Piątek 13-ego VIII: Jason zdobywa Manhattan”. I cóż tu można dodać więcej, tytuł mówił wszystko.
Po jeziorze Crystal Lake pływa łódź, zaczepia kotwicą o podwodne kable elektryczne, a prąd przywraca Jasona do życia. Morderca wydostaje się spod wody, wchodzi na pokład, morduje znajdującą się tam parę, a następnego dnia dostaje się na pokład statku, który płynie do Nowego Jorku (skąd się nagle wzięło połączenie małego jeziorka z wielkim zbiornikiem wodnym nie wnikam). Tam po kolei morduje studentów i załogę, a potem ściga tych, którzy przeżyli już na Manhattanie. W finale Jason ginie (a właściwie „ginie”) w kanałach, gdzie zalewają go toksyny. Konając, potwornie oszpecony, przybiera formę dziecka. Ocalała dwójka (w tym oczywiście final girl) rusza przez miasto. Koszmar się skończył; przynamniej do kolejnej części.
A kolejna powstała. I znów był to film „ostatecznie” kończący serię – i tak nawet się wydawało, aż osiem lat później powrócono do postaci Jasona. Oczywiście zanim pojawił się dziewiąty „Piątek…” twórca pierwszej części Sean S. Cunningham postanowił odzyskać prawa do serii i zabrał się za planowany od dawna crossover „Freddy kontra Jason”. Tu jednak na scenę powrócił Wes Craven, który zabrał się za realizację „Nowego Koszmaru” z postacią Freddy’ego w roli głównej i projekt po raz kolejny został odwołany. Cunninghamowi pozwolono natomiast na zajęcie się kolejnym „Piątkiem…”, a ona wykorzystał szansę, by wprowadzić nim do fabuły „FvJ”.
Jednakże „Jason idzie do piekła: Ostatni piątek” mimo jego zaangażowania w projekt okazała się dziełem gorszym, niż wszystko, co do tej pory w ramach „Piątku 13-ego” widzieliśmy, a było tego niemało. A przecież zaczęło się tak ciekawie. Jason powraca nad Crystal Lake, ale kolejne ofiary, na które się czai okazują się być agentami FBI, którzy przygotowali na niego zasadzkę. Po krótkiej walce psychopata w hokejowej masce zostaje rozerwany na strzępy granatem, a resztki ciała trafiają do kostnicy. I od tego momentu zaczynają się idiotyzmy fabularne. Ze zwłok wydostaje się coś na kształt kwintesencji Voorheesa, a ta wyglądem przypomina robaka. Ów robak opętuje kolejne ciała zmierzają do… No właśnie, pewien łowca głów odrywa, że Jasona może zabić tylko ktoś z nim spokrewniony, a zarazem jeśli Jason opęta kogoś takiego znów stanie się niemal niezniszczalny. Ostatnimi członkami familii są Diana Kimble, jej córka Jessica z mężem Stevenem i ich nowonarodzone dziecko Stephanie. Co jest dalej, wiadomo. Voorehees przegrywa, a demoniczne ręce wciągają go pod ziemię. Kiedy jest już po wszystkim, pojawia się dłoń Freddy’ego Kruegera, głównego bohatera „Koszmaru z ulicy Wiązów” i zabiera do piekła maskę Jasona.
Po takim finale wszystko było więc gotowe na film „Freddy kontra Jason”, ale studia nadal odkładały projekt w czasie. Zirytowany Cunnigham postanowił zaangażować się w kolejną część „Piątku…”, żeby podtrzymać zainteresowanie widzów serią. Nowy obraz, zatytułowany „Jason X”, miał być jubileuszową, dziesiątą odsłoną cyklu i zaprezentować coś nowego. Jakkolwiek to brzmi, trzeba przyznać, że twórcy starali się do maksimum wykorzystać pomysł przeniesienia akcji z Crystal Lake gdzieś w zupełnie inne miejsce, bo tym razem rzucili mordercę w kosmos!
Na początku jednak Jason złapany przez rząd USA osadzony zostaje w Crystal Lake Research Facility. Kiedy próby stracenia go spełzają na niczym, ma zostać zamrożony do dalszych badań nad jego zdolnościami do regeneracji. Voorhees urządza jednak rzeź, ale w wyniku walki uszkadza zbiornik z płynem kriogenicznym i zostaje zamrożony wraz z panią naukowiec o imieniu Rowan.
Rok 2455. Ziemia stała się zbyt zatruta by na niej mieszkać, a ludzie znaleźli Ziemię 2, którą skolonizowali. Grupa studentów przybywa na niegdyś błękitną planetę prowadzić swoje badania. Znajdują jednak Jasona i Rowan, zabierają na statek i rozmrażają. Zaczyna się walka, Voorhees ginie, ale przypadkiem odbudowany przez maszynerię stacji jako cyborg staje się Uber Jasonem. W finale jednak spala się w atmosferze Ziemi 2, a jego maska wpada do tutejszego jeziora.
Film przeżywał spore problemy, udało się go jednak dokończyć i wypuścić do kin. Niestety nie był to obraz udany. Zmiana klimatu to jedno, jednak nawet próby puszczania oka do widzów okazały się nieudolne (sztuczne Crystal Lake etc.), podobnie kilka żenujących scen (choćby morderstwo w śpiworze), które położyły cały film. Jason zginął ostatecznie, pozostało jednak dopowiedzieć jak powrócił z piekła.
I wtedy w końcu po ponad piętnastu latach nadszedł czas dla filmu „Freddy kontra Jason”. Przez ten czas powstało jednak osiemnaście różnych scenariuszy starcia, a niektóre z nich lepiej było zapomnieć. Jeden z pomysłów zakładał istnienie kultu Freddy’ego, który nęka pewną dziewczynę. Kiedy jej chłopak Jason ginie, a jego serce zostaje wrzucone do Crystal Lake, Jason Voorhees odradza się i staje do walki z Kruegerem. Inna wersja wchodziła już w ramy metafikcji, bo oto poznajemy prawdziwego Jasona jako seryjnego mordercę, na losach którego oparto serię „Piątków 13-ego”. Film miał pokazywać jego proces i walkę z Freddym. Jednakże istniały też ciekawe wersje historii, jak chociażby ta, że Freddy był opiekunem na obozie. Molestował on małego Jasona i pozwolił mu utonąć. Molestowanie było traumą, którą pchnęła Jasona do zabijania, a każda z jego ofiar przybierała w jego głowie wygląd Kruegera. Zabicie go więc miało być dla niego formą oczyszczenia. Natomiast skrypt zatytułowany „Koszmar 13: Freddy spotyka Jasona” ukazywał, że obaj tytułowi bohaterowie trafili do klatki w piekle, gdzie mieli toczyć walki ku uciesze obserwujących ich zombie.
Ostatecznie nakręcono film, w którym Freddy odnajduje Jasona w piekle, ożywia go i wysyła do swojego miasta by wywołał tam panikę. Ludzki strach pozwoli mu bowiem powrócić i dokonywać kolejnych zbrodni. Plan się udaje, jednak Jason nie przestaje zabijać i obaj stają do walki nad Crystal Lake, gdzie Voorhees wyłania się po wszystkim z jeziora trzymają w dłoni odciętą, śmiejącą się głowę Freddy’ego.
Oczywiście wersji zakończeń było kilka. W jednej z nich walka przeniosła się do piekła, a starcie przerwał Pinhead z serii „Hellriser” – studio jednak nie posiadało praw do tej postaci. Inny finał ukazywał jak z Crystal Lake wyłania się gigantyczna ręka demona i wciąga obu bohaterów w otchłań. Kolejny, sfilmowany, ale niewykorzystany prezentował jak pół roku po wydarzeniach dwójka nastoletnich bohaterów (Will i Laurie) przeżywają swój pierwsza raz. Wtedy ręka Willa zmienia się w rękę Freddy’ego, tnie dziewczynę i ekran staje się czarny. Koniec.
PRZYSZŁOŚĆ JASONA
„Freddy kontra Jason” ostatecznie zakończył zarówno „Piątek 13-ego”, jak również „Koszmar z ulicy Wiązów”. Mówiono wprawdzie o jego kontynuacji, potem wątki rozwijano choćby w komiksach, nie mniej żaden ciąg dalszy opowieści nie powstał. Zamiast tego w roku 2009 na fali popularności remake’ów horrorów z lat 70. i 80. XX wieku do kin wszedł reboot serii. Jego twórcy zaczęli od chęci przywrócenia Jasona dla młodego pokolenia, tak jak to zrobili już z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” i „Amityvile”, ponieważ jednak studio wciąż posiadało prawa do pierwszego filmu z serii zamierzali stworzyć obraz nie oparty na nim w żadnym stopniu. Ale Paramount dowiedziawszy się o pracach postanowiło włączyć się do projektu i zezwoliło na wykorzystanie niedostępnych dotąd elementów oryginalnego „Piątku…”.
Zamysł twórców na reboot był ciekawy. Chcieli wykorzystać elementy z pierwszych 4 części (choć ostatnia scena przypomina finał „Jasona X”), postacie, to, jak giną i to, w jaki sposób rozwija się Jason (od worka na głowie po hokejową maskę) i złączyć w jedną, zamkniętą fabułę. Niestety o ile wspomniana „Teksańska…” była jednym z najlepszych remake’ów horrorów, jakie nakręcono, o tyle „Piątek 13-ego” okazał się niewypałem. Złe aktorstwo, sztampowa treść, postacie płytsze, niż kiedykolwiek wcześniej, brak napięcia… wymieniać można by długo, tylko po co? Została kolejna opowieść o nastolatkach mordowanych nad Crystal Lake, pozbawiona jednak tego, co miały nawet najgorsze odsłony serii z „Piątkiem…” w tytule – klimatu. Nie dziwi więc fakt, że planowany sequel nigdy nie powstał.
Niestety chociaż na październik tego roku zapowiedziano wielki powrót „Piątku 13-ego” w trzynastym filmie stanowiącym jednocześnie kontynuację starej serii, miesiąc temu ogłoszono, że i ten obraz nie powstanie. Klapa, jaką okazał się film „Rings” sprawiała, że studio wycofało się także z reaktywowania Jasona. Szkoda, bo mogłoby z tego wyjść coś niezłego, a seria miała szansę przeżyć swoją drugą młodość. Może ten moment jeszcze kiedyś nadejdzie, a póki co pozostaje wrócić po raz kolejny do klasyki i cieszyć się tym, co w „Piątku…” najlepsze.
Michał Lipka
(a za wsparcie i dobre słowo dziękuję mojej lepszej połowie, Agnieszce Przybysz)