
Mort – Terry Pratchett


SALTO MORTALE
„Mort”, czwarty tom „Świata Dysku” to jedna z tych powieści, którą zawsze wymienia się na wszelkich listach najlepszych odsłon serii. I chyba, razem ze „Straż, Straż”, najczęściej trafia na pierwsze miejsce – przynajmniej na tych kilku zestawieniach, z którymi miałem do czynienia. Czy jest tak świetna? Nie wiem, dla mnie po prostu trzyma poziom, ale świetny jest tak po prostu. Znów poważniejszy, znów z nieco większym zaangażowaniem – tym razem w filozofowanie w tematach życia i śmierci – ale potrafiący i rozbawić, i zabawić.
Główny bohater, tytułowy Mort – Mortimer właściwie – to dzieciak, któremu nie wychodzi. Co? A no wiele w życiu. Kiedyś przegrzał mu się mózg przez czytanie książek, teraz myśleć lubi, ale jest ciężarem i kłopotem, zamiast pomocą. Więc rodzina postanawia się go pozbyć, wypychając do pierwszego lepszego pracodawcy, który zgodzi się go terminować. Problem w tym, że nikt się nie zgadza. Bywa. Aż tu nagle trafia się sam Śmierć, który postanawia przyjąć go na pomocnika, a może, kto wie, i kogoś jeszcze. Śmierć ma w końcu córkę, całkiem żywą i w podobnym wieku, więc może coś z tego kiedyś będzie. Z tym, że dziewczę w oczach Morta pozostawia wiele do życzenia. A na polu zawodowym chłopak będzie musiał się nauczyć panować nad emocjami, bo przynoszenie śmierci nie jest wcale takim łatwym zadaniem. Pytanie jednak, czy tylko on nauczy się czegoś od Śmierci, czy może Śmierć nauczy się także czegoś od niego?
Czytając „Świat Dysku” niejednokrotnie miałem – i pewnie będę miał jeszcze nie raz – wrażenie, że twórcy „Świata według Kiepskich” podpatrzyli tu parę rzeczy. W tym tomie taką sceną był swoisty targ dla terminatorów, gdzie bezrobotni stoją odpowiednio ubrani by pracodawcy ich wybrali. Podobna scena była w „Kiepskich” i chociaż nie wiem na ile to inspiracja, a na ile zbieg okoliczności, przywołała ona uśmiech na mojej mordzie, bo „Kiepskich” to ja jednak lubię i to bardzo. Ale nie o nich chcę dyskutować, a o Morcie.
A Mort, raz, że gościem jest nieco nieporadnym, ale sympatycznym. Ujmujący bohater, który nie pasuje do tego świata, ale czy do zaświatów będzie pasował, też w zasadzie nie wiadomo. Młody jeszcze, emocjami nasycony, a tu przecież ludzi trzeba przeprowadzać na drugą stronę – nie, że zabijać, Śmierć nie zabija, a jedynie ludzie, choroby i wypadki, Śmierć tylko dopełnia związanych z tym formalności i towarzyszy zgonom ważniejszych osobistości (królowie, magowie) i w ogóle. Jest tu kilka takich sympatycznych w swej prostocie, filozofujących, całkiem trafnych często rozkmin, jest parę niezapomnianych momentów (choćby przy scenie napadu czy powiązanym z nią opisem rzeki można się dość szeroko uśmiechnąć, do tego fajny wątek romantyczny z nutą erotyki i jeszcze interesujące ukazanie tego, co by było, gdyby przeżył ktoś, kto ma umrzeć, a już sekta, azjatycki wezyr, jak z Goscinnego czy pizza to w ogóle…).
W skrócie kolejny fajny tom fajnej serii. Nadal mnie to kręci, nadal chce mi się więcej i będę leciał dalej. Choć nie mam też tak, że nie mogę się doczekać kolejnych fabuł, kolejnych części i w ogóle. Przyjemna rozrywka, fajnie napisana, acz bardziej do wyluzowania niż zachwytów. Choć nie odmawiam Pratchettowi stworzenia solidnej, interesującej i niepozwalającej się nudzić sagi. Z takiej rozrywkowej, zabawnej fantasy ta jest zdecydowanie najlepszą, z tych, które czytałem. A to, że tak się miło bawię na typie książek, za którym nie przepadam – bo za co tu lubić komediową fantastykę? – wszystko mówi o talencie autora. I, powiem szczerze, chciałbym to zobaczyć zekranizowane przez wczesnego Burtona, bo to opowieść w jego stylu.
Michał Lipka

Opublikuj komentarz