NAJLEPSZE FILMY, KTÓRE NIE POWSTAŁY CZ III – ŻANDARM, TRÓJKĄT BERMUDZKI, CESARZ I BETLEJEM
|W trzeciej odsłonie naszego cyklu chciałbym zawędrować w rejony może nie do końca związane z grozą, ale warte wspomnienia. Seria, którą chcę się zająć tym razem – a właściwie jej nienakręconymi nigdy sequelami – a która w tym roku świętuje pięćdziesięciolecie premiery trzeciej jej odsłony, była tworem stricte komediowym z sensacyjną nutą. Potem twórcy zaczęli włączać do niej fantastykę, szczypta horroru też się znalazła, a miały być kolejne tego typu rzeczy. Niestety śmierć zarówno reżysera, jak i odtwórcy głównej roli zaprzepaściła szanse na ciąg dalszy. A szkoda, bo zapowiadał się naprawdę interesująco. Ale o czym właściwie mowa? O niezapomnianej serii „Żandarm” z nieodżałowanym Luisem de Funesem w roli Cruchota, która wciąż bawi kolejne pokolenia.
Zanim jednak przejdę do sedna tematu, kilka słów o samym cyklu. Na pomysł komedii o żandarmach Richard Balducci wpadł w roku 1964, kiedy to w Saint-Tropez skradziono mu kamerę. Udał się do tamtejszej żandarmerii, gdzie zastał na wpół śpiącego funkcjonariusza i widząc, jak ten zapalił się do działania i szansy zabawienia się w policjantów i złodziej, postanowił upamiętnić go na filmie.
Tak zrodził się „Żandarm z Saint-Tropez”, film o przygodach Ludovica Cruchota, który dostaje awans i zostaje przeniesiony do tytułowego miejsca, gdzie walczy z nudystami, by ostatecznie wziąć udział w śledztwie w sprawie skradzionego obrazu. W kolejnych częściach żandarmi trafili do Nowego Jorku, Cruchot się ożenił, potem przeszedł na emeryturę, ale wrócił by zmierzyć się z kosmitami, którzy upodabniali się do Ziemian (w mojej ulubionej części „Żandarm i kosmici”), a w końcu zakończył swoją historię na spotkaniu z policjantkami, które trafiły na posterunek naszych funkcjonariuszy.
I tu przechodzimy do interesującej nas części opowieści. Reżyser nie żyje, główny aktor też, seria, choć pełna planów na przyszłość zostaje przerwana. A co mają fani? Jedynie nieco faktów na temat niezrealizowanych fabuł. Pierwszą z nich miał być sequel napisany wspólnie przez scenarzystę pierwszych dwóch części we współpracy z Luisem de Funesem. Część ta miała nosić tytuł „Żandarm i zemsta kosmitów” i traktować o tym, jak żandarmi trafiają do Trójkąta Bermudzkiego, a do kin trafić w 1984 roku – na dwudziestolecie istnienia cyklu. Według pomysłu, żandarmi znów spotykają kosmitów. Ci zabierają ich na pokład swojego statku, gdzie poznają ich przywódcę, Wielkiego Stratega. Po powrocie na Ziemię lądują jednak na wyspie w Trójkącie Bermudzkim.
Ósmy film o przygodach Cruchota i reszty ekipy, wstępnie zatytułowany „Żandarm i cesarz”, pozostawał przy podobnych klimatach. Wyobraźcie sobie kosmiczną kapsułę, w której nasi żandarmi trafiają na orbitę. Gdy jeden z nich we wściekłości zaczyna walić w sprzęt, kapsuła wpada w dziwne obroty i… Z upływem kolejnych minut cofa się w czasie i gdy bohaterowie wreszcie lądują na Ziemi, jest rok 1815 i pod Waterloo spotykają Napoleona. Na tym oczywiście nie koniec, bo wraz z rozwojem akcji mieliśmy także poznać przodków Cruchota, zaczynając od Armanda, żyjącego u schyłku ancien regime, przez jego syna Ernesta, żołnierza armii napoleońskiej, który po bitwie pod Waterloo ożenił się z Léontine i przeprowadził do Ardèche, po ich synów – Armanda (leśnika) i Alphonsea (ojca głównego bohatera serii, Ludovica).
Oczywiście planowanych części było zdecydowanie więcej. W nich to żandarmi mieli trafić między innymi do Związku Radzieckiego czy Genewy, w Japonii szukać mieli skradzionej Mona Lisy (co przywodzi na myśl kopię fabuły pierwszego filmu z serii), a w części „Żandarm w Betlejem” trafić mieli do tytułowego miasta, gdzie w bardzo świątecznym epizodzie cyklu, czekał na nich zasłużony na polu walki z Filistynami i Egipcjanami funkcjonariusz odznaczony Medalem Znajomości Biblii. Był też pomysł na historię dziejącą się w Meksyku w trakcie letniej olimpiady, a nawet film o duchu konstabla z Saint-Tropez. Co ciekawe, nawet po śmierci Luisa de Funesa chciano nakręcić serial „Nowi żandarmi z Saint-Tropez”, ale – chyba na szczęście – zarzucono ten pomysł w przekonaniu, że zniszczyłby spuściznę serii.
Patrząc na te wszystkie niezrealizowane pomysły, aż żal, że albo nigdy nie będzie nam dane zobaczyć ich na wielkim ekranie, albo powstaną, ale we współczesnej manierze, która zabije klimat, charakter i niezapomniany humor znany z klasyki. Z drugiej jednak strony, wciąż mamy stare, dobre filmy z Luisem de Funesem, do których chce się wracać i nigdy nie zawodzą. Warto więc co raz odświeżyć je sobie i mając świadomość planów na inne części oddać się marzeniom z gatunku „co by było gdyby…”
Michał Lipka