OPOWIADANIE – Jesienna muzyka – Maciej Lewandowski
|
Boże użycz mi pogody ducha abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi abym zmieniał to, co mogę zmienić i szczęścia, aby mi się jedno z drugim nie popieprzyło.
Stephen King, Miasteczko Salem
Nie dalej jak kwadrans po czternastej do Biesiadnej Chałupy wpadł lekko zadyszany Sławek Partyka. Zamierzałem właśnie polać sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego. Skraj beskidzkiego pasma może i stanowi urokliwy magnes na turystów, ale nie dziesiątego listopada. O tej porze w górach jest cicho oraz spokojnie. Uwielbiam gdy okoliczne góry zaczynają skrzyć się pastelowymi kolorami, co i raz nieśmiało odsłaniając fragmenty nagiej skały. Zupełnie jak zalotna dziewczyna, doskonale świadoma swego piękna.
Romek Gasienica, mój jedyny klient nie licząc pochrapującego na oknie Rudasa, spojrzał z ukosa na Sławka i skrzywił się ostentacyjnie.
– Zamykaj cholerne drzwi – ryknął. – Tu nie obora.
Nie wyglądał na swoje sześć krzyżyków jakie uzbierał na karku. Wielki, siekierą ciosany kloc surowego beskidnika, rodem ze zbójeckiej bandy. Pozory jednak uwielbiają grać z nami, mamiąc na wszelkie sposoby – był to najłagodniejszy i najweselszy człowiek jakiego znałem w całym swym życiu.
Sławek, blady niczym kreda, zatrzasnął drzwi kierując się do baru. Bez słowa polałem mu solidnego kielicha gęstej niczym smoła kawówki. Na pierwszy rzut oka znać było, że chłop potrzebuje chwili na zebranie myśli.
Partyka przeniósł się w te okolice dobre dziesięć lat temu, w 1995 roku i od tamtej pory prowadził z powodzeniem biznes, polegający na bezlitosnym łupieniu turystów z pieniędzy pod pretekstem czegoś co od niedawna nazywamy agroturystyką. Muszę przyznać, że facet był wirtuozem łuskania ceprów z mniej lub bardziej uczciwie zarobionych złotówek. Mieliśmy ciche, sąsiedzkie porozumienie: ja mu podsyłałem zmęczonych miastowych celem najęcia pokoju, on do mnie tych rześkich celem skruszenia lokalną siwuchą. Taka mała symbioza. No i obaj byliśmy w sumie obcy. Znaczna część mojej rodziny mieszkała rozsiana po okolicznych wsiach, ale nigdy nie wybaczono mojemu ojcu, że poszedł do miasta.
Odczekałem chwilę aż przetrawi zawartość lufy i uspokoi oddech. Partykówka nie była daleko, ale jednak dzielił nas dość stromy odcinek asfaltowej drogi, która z wolna przechodziła w kamienne usypisko zlepione gliną. Ot, typowe wejście na szlak.
– Wiem, że lubisz po sąsiedzku walnąć kielicha, ale bieganie po górach zostaw młodszym od siebie. Jak mi tu zejdziesz na zawał pikawy to turystów odstraszysz. A za stary jestem na bawienie się w kłusownika.
Romek uśmiechnął się, pocierając szorstki od kilkudniowego zarostu policzek.
– Nie ma chłopaków ze straży? – rzucił nerwowo, rozglądając się po pustej Sali. Rozbudzony nagłym rabanem Rudas ostentacyjnie przemaszerował w kierunku kominka.
Romek prychnął rozbawiony.
– GOPRów szukasz? Czy chałupa ci się pali?
– Ratowników – warknął niespodziewanie poirytowany. – Myślałem, że któryś siedzi w Chałupie jak zwykle.
Zmrużyłem oczy, przyglądając się Sławkowi badawczo. Owszem Chata Biesiadna była nieformalnym punktem zbornym ratowników. Owszem często tu wpadali po lub tuż przed patrolem. Podobnie jak pogranicznicy oraz leśnicy. Urok lokalizacji. I niezłych zestawów obiadowych. Jeżeli Sławek szukał kogoś z GOPRu mogło to oznaczać tylko jedno. Romek z cichym westchnieniem odstawił butelkę piwa.
– Trójka mi nie wróciła – mruknął Partyka, z miną jakby przyznawał się publicznie do onanizowania w szatni dla dziewczyn. – Dwoje dorosłych plus dzieciak. Dziewczynka.