
OPOWIADANIE – Tentacles Inc. – Jan Wrotek


Dwadzieścia siedem minut i trzydzieści jeden sekund temu w sali 3H powinno rozpocząć się spotkanie działu programistów, poświęcone nowemu projektowi. Niczym zahipnotyzowani patrzyliśmy na pusty fotel, w którym powinien siedzieć kierownik. Zawsze obrzucał nienawistnym spojrzeniem osobę przybywającą na meeting jako ostatnia, nawet jeżeli była przed czasem.
W końcu usłyszeliśmy czyjeś kroki na korytarzu, a po chwili w drzwiach pojawił się łysy mężczyzna o pomarszczonej twarzy. Nie wiedzieliśmy o nim zbyt wiele, a przynajmniej nie więcej niż tysiące osób, które usiłowało rozwikłać tajemnicę jego spektakularnego sukcesu. Prezes dał nam znak ręką, abyśmy nie wstawali z miejsc, po czym zajął fotel kierownika.
– Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że właśnie znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym naszego życia. Dopiero później dociera do nas, jak ważny był to czas. Projekt, który za chwilę wam przedstawię, będzie przełomowy nie tylko dla naszego zespołu, ale dla całej ludzkości – powiedział, spoglądając na zebranych. – Słuchajcie zatem i cieszcie się każdą chwilą! – dodał, a następnie uruchomił rzutnik.
Zadrżałem na widok wielkiego białego prostokąta wysuwającego się z podłużnej obudowy. Trudno powiedzieć, czy był to dreszcz przerażenia, czy ekscytacji.
Muszę przyznać, że niezbyt dobrze pamiętam dalszą część spotkania. A może po prostu nie chcę jej pamiętać? Czułem zawroty głowy na samą myśl o skomplikowanych schematach elektrycznych, które jeden po drugim wyświetlały się na ogromnym ekranie. Stopniowo traciły one szczegółowość, w końcu zostały z nich tylko puste kształty, abstrakcyjne symbole migające mi przed oczami.
Choć nikt z nas nie potrafiłby powiedzieć, czego tak naprawdę dotyczyło spotkanie, każdy pracownik doskonale wiedział, co powinien robić. Nie musieliśmy niczego między sobą konsultować, po prostu usiedliśmy przy biurkach i rozpoczęliśmy pracę. Nie odczuwaliśmy ani głodu, ani zmęczenia. Może było to związane z tajemniczymi symbolami wyświetlanymi na slajdach, a może było efektem charyzmy naszego prezesa… Zawsze stanowiliśmy bardzo zgrany zespół, ale tym razem działaliśmy jak jeden zdrowy organizm.
Gdy kilka godzin później nadeszła przerwa obiadowa, nikt z nas nawet na chwilę nie odszedł od komputera. Kolejne linijki kodu powstawały błyskawicznie. Dopiero gdy ktoś włączył w biurze światło, uświadomiliśmy sobie, że na zewnątrz jest już zupełnie ciemno.
Moje stanowisko pracy znajdowało się przy oknie z widokiem na dach ogromnej hali produkcyjnej. W pewnym momencie kątem oka zauważyłem tam coś, co wzbudziło moją ciekawość. Z trudem oderwałem wzrok od ekranu. Zobaczyłem wieżę przypominającą maszt radiowy i uwijających się przy niej robotników, którzy w zawrotnym tempie dobudowywali kolejne jej części. Konstrukcja rosła niemalże na moich oczach.
Morale zespołu wciąż było bardzo wysokie. Nie przypominam sobie, żebyśmy przez ostatnie kilka godzin (a może dni? – sam już nie wiem) zamienili ze sobą chociaż słowo. Każdy był całkowicie pochłonięty wykonywaniem powierzonego nam zadania. Czuliśmy, że razem dokonamy czegoś wielkiego.
Mojej pracy przez cały czas przyglądała się kobieta siedząca na ławce w parku. Obok niej stał mały chłopiec, który trzymał w dłoni patyk z watą cukrową. Schowałem zdjęcie do szuflady, żeby mnie więcej nie rozpraszało.
Ciężko określić, jak długo już działaliśmy nad projektem oraz jak dużo czasu potrzebowaliśmy jeszcze, aby go dokończyć. Zauważyłem jednak, że coraz częściej zerkam w okno, za którym zawieszeni na linach asekuracyjnych robotnicy wciąż pracowali przy maszcie radiowym, wznoszącym się ku zachmurzonemu niebu.
Wszyscy podskoczyliśmy w fotelach, gdy ktoś otworzył drzwi naszego biura. W progu stanęły dwie osoby – kobieta i mężczyzna. Oboje mieli na sobie żółte garnitury. Nie znałem tych ludzi, prawdopodobnie pracowali u nas od niedawna. Zdziwiłem się, że nikt nie poinformował naszego działu o zmianach w dress codzie.
– Pracownik numer 5201 proszony jest o udanie się z nami do sali 2B – oświadczyła monotonnym głosem kobieta.
Wywołany programista bez słowa wstał od swojego biurka i wyszedł w towarzystwie żółtych garniturów, które kilka godzin (dni?) później wróciły po następną osobę. Potem przyszła kolej na mnie. Właśnie skończyłem swoją część projektu, dlatego opuściłem stanowisko pracy z czystym sumieniem.
Korytarz był wyludniony. Martwą ciszę zakłócał jedynie odgłos obcasów kobiety stukających o lśniącą od czystości posadzkę. Dopiero kiedy weszliśmy do windy, zdałem sobie sprawę z tego, że nie mam pojęcia, co znajduje się w sali 2B. Wszystkie pomieszczenia oznaczone literami A lub B były zlokalizowane pod ziemią. Daremnie usiłowałem wyobrazić sobie powód, dla którego mnie tam wezwano. Przerwałem swoje rozmyślania, gdy zatrzymaliśmy się na poziomie F.
Do kabiny weszła osoba w długiej złotej szacie. Gwałtownym ruchem wyszarpnęła jej fałdy spomiędzy zamykających się drzwi. Twarz dziwnej postaci skrywał spiczasty kaptur. Towarzyszący mi kobieta i mężczyzna mieli obojętne miny, tak jakby był to dla nich kolejny dzień w pracy. Tajemniczy człowiek wysiadł dwa piętra niżej, a my pojechaliśmy dalej. Wkrótce znaleźliśmy się przed drzwiami oznaczonymi plakietką „2B” i weszliśmy do środka.
Całą salę wypełniały bzyczące serwery. Moją uwagę od razu przykuła kolejna zakapturzona osoba w złotej szacie, wertująca starą księgę. Stała obok fotela dentystycznego, do którego przymocowano metalowy kask na elastycznym wysięgniku, połączony dziesiątkami przewodów z serwerem, a raczej czymś, co bardzo go przypominało. Kolejny zestaw kabli prowadził od hełmu do stojącego obok panelu kontrolnego. Cała konstrukcja sprawiała wrażenie, jakby ktoś zbudował ją naprędce, używając części dostępnych pod ręką.
Nikt nie musiał mi tłumaczyć, co mam robić. Usiadłem w fotelu i pozwoliłem przypiąć sobie groteskowe nakrycie głowy. Skórzany pasek nieznośnie wrzynał mi się w podbródek. Wtedy podeszła do mnie postać z księgą, a mnie udało się dojrzeć jej oblicze. Nie byłem zdziwiony, gdy zobaczyłem pozbawioną wyrazu twarz prezesa.
– Powtarzaj to zdanie tak długo, aż pozwolę ci przestać – powiedział CEO, wskazując palcem ciąg symboli w księdze.
Przez kilkanaście sekund (minut?) patrzyłem bezradnie na misterne znaki, czując rosnące zniecierpliwienie szefa.
– Nie próbuj zrozumieć tego, co czytasz. Spraw, aby to On przemówił twoim głosem – wyszeptał, po czym podetknął mi pożółkły wolumin pod sam nos.
Miałem wrażenie, że już gdzieś widziałem podobne symbole. Może nie były to dokładnie te same znaki, ale prawie na pewno pochodziły z tego samego alfabetu. Nagle poczułem narastający ciężar w brzuchu, jakby ktoś wsypywał mi do niego kamienie. Cokolwiek to było, zaczęło unosić się coraz wyżej. Z moich ust popłynął niski dźwięk, od którego zawibrowała podłoga. Jego wysokość co jakiś czas opadała lub rosła. Na początku wahania częstotliwości sprawiały wrażenie całkowicie chaotycznych, jednak po chwili rozpoznałem pewien skomplikowany wzór. Wówczas kobieta przesunęła jedną z trzech dźwigni na panelu kontrolnym. Kask ściskający moją głowę zaczął się nagrzewać.
Prezes zabrał mi sprzed oczu księgę i zajął miejsce obok żółtych garniturów. Cała trójka obserwowała mnie bardzo uważnie. Po kilku minutach (godzinach?) w górę poszła kolejna dźwignia. Temperatura hełmu gwałtownie wzrosła. Poczułem się tak, jakbym włożył głowę do rozgrzanego piekarnika. Pot zalewał mi oczy. Wiedziałem, że za chwilę stracę przytomność.
– Wystarczy na pierwszy raz. Możecie go zabrać – oznajmił prezes, opuszczając oba drążki.
Kobieta i mężczyzna posadzili moje bezwładne ciało w fotelu biurowym i wywieźli do przestronnej sali przypominającej strefę relaksu. Wzdłuż uspokajająco zielonych ścian stały wygodne kanapy. Kilka z nich było już zajętych. Siedzący na nich pracownicy wyglądali jak pacjenci, którzy dochodzą do siebie po ciężkiej operacji. Niektórzy spali, a pozostali błądzili nieobecnym wzrokiem po podłodze. Żółte garnitury pomogły mi zająć wolne miejsce, po czym obudziły siwiejącego mężczyznę i wywiozły go ze strefy relaksu.
Nie zdążyłem odzyskać pełni sił, kiedy znowu przewieziono mnie do serwerowni. Cały drżałem, gdy ponownie musiałem założyć na głowę metalowy kask. Tym razem CEO od razu przesunął w górę obie dźwignie. Poczułem niewiarygodny ból głowy, jednak nadal bez zająknienia recytowałem zdanie z księgi. Przed moimi oczami tańczyło coraz więcej czarnych plamek, przez które stopniowo traciłem wzrok. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to ręka prezesa wyciągnięta ku trzeciemu drążkowi.
Widziałem jedynie ciemność, ale wyczuwałem otaczającą mnie rozległą przestrzeń. Istniałem i nie istniałem, utknąłem w wąskiej szczelinie między bytem a nicością. Z odległej rzeczywistości płynęła energia ciągnąca mnie ku życiu…
Gdy ponownie otworzyłem oczy, otaczała mnie gromadka ludzi ubranych na żółto i złoto. Kilkoro z nich odetchnęło z ulgą, zobaczywszy, że odzyskałem przytomność.
– Byłeś tam?! Widziałeś Go?! – zapytał naglącym głosem CEO.
Nawet gdybym miał wystarczająco dużo siły, aby odpowiedzieć, i tak nie potrafiłbym wyjaśnić, czego tak naprawdę doświadczyłem. Mężczyzna w złotej szacie wyszeptał prezesowi do ucha kilka słów. Ten obrzucił mnie krótkim spojrzeniem, po czym opuścił salę. Pozostali poszli za nim, odsłaniając resztę pomieszczenia. Znowu znajdowałem się w strefie relaksu. Niektóre kanapy były puste, mimo że kobieta i mężczyzna nigdy wcześniej nie wywozili stąd więcej niż jednej osoby.
Kilka godzin (dni?) później odwiedził mnie prezes, aby dowiedzieć się, co widziałem po utracie przytomności. Mimo że nie potrafiłem za pomocą słów wiernie oddać mojego doświadczenia, CEO wyglądał na zadowolonego, jakby tajemniczym sposobem umiał wypełnić luki w moim niezdarnym opisie.
Coraz mniej pracowników wracało do strefy relaksu po wizycie na „fotelu dentystycznym”. Prawdopodobnie zrealizowali już swoje cele i przydzielono im inne zadania. Ci, którzy zostali, byli skrajnie wyczerpani. Kiedy tylko ktoś odzyskiwał przytomność, żółte garnitury natychmiast wywoziły go do serwerowni. Po pewnym czasie zacząłem niecierpliwie wyczekiwać kolejnych sesji. Tutaj byłem zaledwie wrakiem człowieka, a tam, dokąd podróżowałem po założeniu dziwacznego kasku, czułem się coraz silniejszy.
Pewnego dnia niespodziewanie strefę relaksu odwiedził prezes. Stanął na środku i przemówił gromkim głosem:
– Niebawem nasze dzieło… to znaczy projekt… wejdzie w ostatnią fazę rozwoju. Następne zadanie będzie wymagać od was maksymalnego zaangażowania. Mam nadzieję, że sprostacie stojącemu przed wami wyzwaniu.
Jakiś (nie wiem jaki) czas później do sali weszło kilkanaście żółtych garniturów, pchających przed sobą fotele biurowe. Tym razem ludzie ci przyszli po wszystkich pracowników. Nie zabrali nas jednak na kolejną sesję, lecz ustawili w kolejce do windy. Kabina mogła pomieścić tylko kilka osób, dlatego minęło sporo czasu, zanim przyszła moja kolej. Eskortujący mnie mężczyzna nacisnął przycisk, ale nie zauważyłem który. Serce zabiło mi szybciej, gdy dwadzieścia (a może dwieście?) sekund później miły żeński głos oznajmił, że osiągnęliśmy poziom C, czyli zerowy. Przeszliśmy przez labirynt krętych korytarzy i opuściliśmy budynek. Poczułem na twarzy zimny powiew wiatru. Niebo było zachmurzone, w oddali słyszałem szum zwiastujący nadchodzącą ulewę. Po chodniku przemykały pojedyncze pożółkłe liście. Nie spodziewałem się takiej pogody w środku lata.
Maszt radiowy górował nad siedzibą główną naszej firmy. Mężczyzna, który pchał mój fotel, przyłożył kartę do czytnika otwierającego drzwi hali produkcyjnej. Zamiast jazgotu pracujących maszyn przywitała nas cisza. Przeszliśmy przez pustą salę i kolejną windą wjechaliśmy na dach budynku. Okazało się, że podstawa wieży była najeżona spiczastymi kolcami. Dookoła niej stali zakapturzeni ludzie w złotych szatach. Podskórnie wyczuwałem pośród nich obecność prezesa. Drugi, jeszcze niepełny krąg powoli domykali przywożeni ze strefy relaksu pracownicy. Nieco dalej ustawiono przezroczysty namiot, w którym ktoś pracował przy komputerze.
Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, CEO wyjął spomiędzy fałd swojej szaty starą księgę, po czym zaczął odczytywać z niej formuły w nieznanym mi języku. Żółte garnitury chwilowo opuściły swoich podopiecznych. Podeszły do masztu radiowego i niemal równocześnie pociągnęły za kilkunastocentymetrowe kolce umieszczone u jego podstawy. Ostry metaliczny dźwięk przebił się przez odgłos deszczu, który był coraz bliżej. Zauważyłem, że szpikulce były połączone z wieżą cienkimi przewodami. Kołowrotki znajdujące się w jej wnętrznościach syczały przeszywająco, gdy żółte garnitury wracały na swoje miejsca tuż za plecami pracowników.
CEO skończył odczytywać tajemniczą formułę i skierował swój wzrok ku mężczyźnie, który z paniką gapił się w ekran komputera. Na dachu hali produkcyjnej zapanowała cisza, zakłócana jedynie zlewającymi się ze sobą dźwiękami pierwszych kropel deszczu oraz gorączkowego stukania w klawisze. Prezes stracił cierpliwość. Schował starożytną księgę i podszedł do niezbyt rozgarniętego informatyka w żółtym garniturze. Wyszeptał mu do ucha kilka słów, a palce skulonego ze strachu mężczyzny zaczęły biegać po klawiaturze jeszcze szybciej. Wówczas CEO pokręcił z zażenowaniem głową i wyszedł z namiotu.
– Czy ktoś z was potrafi obsłużyć to ustrojstwo?! – zawołał donośnym głosem.
Kilku wycieńczonych pracowników próbowało zwrócić na siebie uwagę szefa, jednak to ja podniosłem rękę najwyżej. Prezes dał znak stojącemu za mną żółtemu garniturowi, aby przywiózł mnie do namiotu. Pomimo że byłem wyczerpany, bez trudu udało mi się odnaleźć błąd w kodzie źródłowym. Program, który miał obsługiwać maszt radiowy, powstawał bardzo szybko i zabrakło nam czasu, żeby przeprowadzić standardowe testy. CEO z uznaniem kiwnął głową, po czym kazał niekompetentnemu informatykowi zająć moje miejsce na fotelu biurowym. Mężczyzna prawdopodobnie domyślał się, co go czeka, jednak bez protestu wypełnił polecenie.
Prezes ponownie odczytał formuły z księgi. Gdy nadeszła odpowiednia chwila, nacisnąłem przycisk aktywujący wieżę. Żółte garnitury jednocześnie zatopiły szpikulce w karkach swoich podopiecznych. Postacie w złotych szatach zaś złożyły ręce jak do modlitwy, a następnie powtórzyły ostatnie zdanie, odczytane przez CEO. Ze szczytu masztu radiowego wystrzeliła oślepiająca wiązka światła i zniknęła pośród czarnych chmur zasłaniających niebo. Wyglądało na to, że rytuał dobiegł końca. Oczekiwałem czegoś bardziej spektakularnego. Żółte garnitury pchające przed sobą fotele z martwymi pracownikami zaczęły ustawiać się w kolejce do windy. Powłóczystym krokiem podszedłem do prezesa i zapytałem, czy wszystko przebiegło zgodnie z planem.
– Naprawdę myślisz, że jeden marny rytuał wystarczy, aby przyzwać… zrealizować nasz wielki projekt? Dzięki pełnemu zaangażowaniu całego zespołu udało nam się wyrwać Go z objęć półistnienia. Niedługo cały świat odczuje pierwsze efekty naszego przełomowego przedsięwzięcia, jednak przed nami jeszcze mnóstwo pracy. Będziemy potrzebowali ekspertów, którzy są w stanie poświęcić wszystko dla dobra projektu. Ludzi takich jak ty.
Obok nas przejeżdżał fotel z martwym mężczyzną, który zamiast mnie skończył ze szpikulcem w karku. Prezes zerwał z niego zakrwawioną żółtą marynarkę i pomógł mi ją założyć. Wykrzywił usta ku górze, co prawdopodobnie miało przypominać uśmiech.
– Gratulacje, właśnie dostałeś awans.

Opublikuj komentarz