Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)
|KOBIECY DEADPOOL
„Ptaki nocy” to kolejny film od DC, do którego długo nie mogłem się zabrać. Mając w pamięci pierwsze pięć produkcji z DCEU, trudno jest się temu dziwić. Ale po tym, jak kupił mnie „Shazam”, skusiłem się też i na ten obraz i… Nie żałuję. Po tym, jak „Suicide Squad” ratowała Margot Robbie w roli Harley Quinn (co nie obyło się bez pomocy świetnego Jareda Leto w roli Jokera), tym razem też obiecywałem sobie niezłe aktorstwo. I nic poza tym. A o dziwo rzecz okazała się całkiem przyzwoitą rozrywkową, stanowiącą jeden z najjaśniejszych punktów kinowego uniwersum DC.
Fabularnie rzecz kręci się wokół Harley Quinn, która postanawia zerwać z dawny wizerunkiem dziewczyny Jokera, oznajmić światu, że już nie są razem i zacząć działać na własną rękę. Ale pozbawiona ochrony szalonego klowna, staje się celem zarówno wszelkiej maści bandytów, jak i policji. Co więcej interesuje się nią przestępca znany, jako Czarna Maska, na którego usługach działa morderca Zsasz, pragnący odzyskać klejnot ukradziony przez młodą złodziejkę, Cass. Do tego w wydarzenia te wmiesza się też polująca na mafię Huntress, pewna policjantka i piosenkarka o niezwykłym (dosłownie!) głosie, Czarny Kanarek. A wszystkie razem połączą siły, by ostatecznie skopać cztery litery złym facetom…
I to tyle. Sztampa? Kicz? Nachalny feminizm? Może i tak, ale przede wszystkim to dobra rozrywka. „Ptaki nocy” miały zadatki na kino opowiadające o przemocy wobec kobiet, równości, sile słabej płci itd., itd. Ale o niczym takim nie mówią. To nie feministyczny manifest, to tym bardziej nie komentarz społeczny. Gdyby tak było, film pewnie by stracił, bo żaden z tych elementów do tego obrazu nie pasuje. Została jednak czysta, bezkompromisowa rozrywka, pełna ciętych dialogów, akcji, krwi i humoru.
Owszem, można na siłę dopatrywać się tu feminizmu, w końcu kobieta próbuje udowodnić, że bez faceta da sobie radę (by przekonać się, że w takiej sytuacji wraz będzie potrzebowała pomocy innych, bo sama nie ma szans – średnio to feministycznie brzmi, nawet jeśli to same kobiety jej pomagają, prawda?), ale po co? Lepiej po prostu dobrze się bawić, a to film gwarantuje. Jego twórcy postawili na rozrywkę w stylu „Deadpoola”. Rzecz nie jest co prawda tak krwawa i wulgarna, ale też stanowi szalone, postmodernistyczne, samoświadome kino, które chce nas dobrze bawić. Chce być nieoczywiste – co nie do końca się udaje – chce być błyskotliwe – co też nie zawsze wychodzi – dynamiczne, zabawne, wesołe, cięte i nieźle mu to wychodzi.
Gorzej jest z aktorami. O ile Mary Elizabeth Winstead, która początkowo wcale mi do roli Huntress nie pasowała, radzi sobie nieźle, o tyle Cass to porażka. Nie ma tej chłodnej, wyszkolonej komiksowej skrytobójczyni, niczym Mindy z „Kick Assa”, jest za to pierdołowata, pulchna Azjatka, która nie potrafi nawet uciągnąć roli. Lepiej wypada już Czarny Kanarek, która niestety też bardziej jest, niż gra. Film aktorsko ratuje Margot Robbie, która co prawda w bardziej autorski sposób reinterpretuje Harley, ale robi to naprawdę dobrze, bo nawet Ewan McGregor nie broni się, jako Czarna Maska. Pytanie jednak czy ktokolwiek spodziewał się, że będzie inaczej? Ja nie, więc nie byłem zawieziony, choć lepiej dobrani aktorzy byliby miłym zaskoczeniem.
Efekt finalny jest udany. Nie jest to kino tak dobre, jak „Shazam”, chociaż nie brakuje mu do niego tak wiele, ale nie jest też taką tandetą, jak „Batman v Superman”, „Liga sprawiedliwości” czy „Wonder Woman”. Ot dobre kino rozrywkowe, do pośmiania się, chrupiąc przy tym popcorn i spędzenia dwóch godzin przed ekranem bez chwili nudy. Dobrze, że DC jednak podźwignęło się z kolan i kręci takie filmy.
Michał Lipka