Scott Pilgrim kontra świat (film)
|SCOTT PILGRIM I STARA PRAWDA
No więc tak – przeczytałem komiks, ograłem grę, obejrzałem serial i postanowiłem w końcu wrócić do filmu. Bo ten film to był mój pierwszy kontakt ze Scottem, Ramoną i ich (oczywiście, głównie jej) byłymi. I już wtedy, lata temu, zarówno kupiło mnie to wszystko, jak i trochę odepchnęło nadmiarem szaleństwa, które jakoś nie współgrał tak, jak powinno z całą resztą. A teraz, po latach – przy bodajże trzecim podejściu – znając już pierwowzór i parę innych rzeczy ze Scottem, muszę powiedzieć, że weszło mi lepiej i bardziej cenię jako adaptację – choć i doceniam, jak zgrabnie zrobiono z tego jeden, zamknięty, jasny dla laików film.
Treść? Wiadomo, że nów to samo, co już pisałem przy poprzednich dziełach z Scottem, mamy ten sam punkt wyjścia: czyli tak Scott jest po dwudziestce, mieszka w Kanadzie u kumpla, spotyka się z licealistką i śni mu się pewna dziewczyna. Kiedy spotyka ją w rzeczywistości, postanawia zdobyć za wszelką cenę, a by to osiągnąć, będzie musiał stawić czoła lidze jej złych byłych, którzy mając za sobą wielką kasę, wielką siedzibę i niesamowitą technologię, stanowią wielkie zagrożenie. No i nasz bohater będzie musiał stawiać im po kolei czoła…
Jak komiks, tak i film, starą prawdę o tym, jak to faceci chcą się okazać lepsi od byłych swojej obecnej – czyli muszą ich pokonać w ten czy inny sposób – obrał w rozrywkową, kolorową formę wyssaną z mlekiem popkulturowej matki. Anime, superhero, komiksy, gry, muzyka i życie zderzają się tu w jednej, pokręconej i niestety nie do końca wyważonej opowieści, gdzie nawet ciężko mówić o przeroście formy nad treścią. Bo treść jest bardzo dobra, ale jakby rozdarta. Forma ciekawa, ale też nie aż tak zbalansowana między tym, co przyziemne, a tym, co od ziemi odrywa się całkowicie i wbrew logice. Bo całe to rozdarcie, ten dysonans można było jednak lepiej – nieważne czy jakoś go motywując, czy nie. Bo motywacji tu nie ma, a kreacja i mechanika świata nie sprawiają wrażenia „że tak po prostu jest i tak ma być”. Bardziej funkcjonuje to na zasadzie „autor tak chciał i koniec”. Bywa. Może kogoś to z miejsca kupi, mnie nie kupiło, ale ogół już tak.
No i ten ogół jest bardzo fajny. Komedia romantyczna, naparzanka z supermocami, historia o wkraczaniu w dorosłość, ale nadal młodości, która musi się wyszumieć. Jest tu muzyka – Scott w końcu ma własny band – są przyjaźnie, miłości i nieźle nakreślone relacje wszelkiej maści. Wizualnie film się broni, a aktorsko ciężko mu coś zarzucić. Co prawda Cera nijak nie pasuje na Scotta, który w komiksach jest mega przystojniakiem, może pierdołą, ale jednak taką, którą określa się jako ciacho, a Cera to tu tylko pierdołowaty jest, jak to on. A okazuje się, że i tak pasuje, bo lepiej sprawdza się właśnie taki Scott, niż ten komiksowy nawet. Do tego Culkin mimo pewnej drętwości, z jaką grał w tamtych czasach, świetnie sprawdza się jako jego kumpel, Winstead broni się dobrze, jako Ramona, chociaż po komiksie zupełnie inaczej czułem tę postać, a jej byli (m.in. Schwarzman, Routh czy Evans) to już w ogóle świetnie tu nadają.
A całość wypada przyjemnie. I wciąż należy do jednych z lepszych ekranizacji komiksów. Niby nie wszystko się tu układa, jak należy, niby coś zgrzyta, ale ma to tyle wdzięczności, że pal licho. Liczy się, jaką zabawę oferuje, że nie brakuje tu emocji i prawdy i… No i coś więcej trzeba od dobrej rozrywki dla fanów?
MICHAŁ LIPKA