Spawn: Compendium, vol 2 – Todd McFarlane, Greg Capullo, Brian Holguin
|SPAWN IN HELL
Trafiła się przecena, spontaniczna decyzja (a może spawntaniczna?) i drugie spawnowe kompendium trafiło w moje ręce. Zeszyty 51-100 (bez dodatków, jak chociażby miniserii „Cy-Gor”, bez okładek, ale jednak) to nie lada gratka dla mnie, niegdyś dzieciaka, którego Pomiot Piekielny zwyczajnie kupił, a który niestety nie miał okazji doczytać tej historii tak daleko. Bo najpierw TM-Semic pożegnało się z wydawaniem serii po 24 numerach, tuż przed pięćdziesiątym, jakże istotnym dla opowieści zeszytem, a potem Mandragora wzięła się za kontynuowanie i upadła, przerywając serię na numerze 43 (oryginalnym 67), w samym środku opowieści po tym, jak… A, kto czytał, ten pamięta pewnie. W końcu więc uzupełniłem kolekcję i mogłem doczytać historię za młodu rozgrzebaną. Finał to żaden, potem powstało jeszcze ponad dwieście kolejnych numerów, i powstają nadal (pobocznych nawet nie liczę), ale jednak w tym momencie swoją przygodę można by z serią skończyć. I to w dobrym stylu, bo naprawdę świetny jest ten tom.
Spawn, po ostatnich wydarzeniach, przemierza piekło, tymczasem wszyscy zastanawiają się nad cudem, jaki spotkał Terry’ego. Terry’ego zaś bardziej interesuje odkrycie na temat Spawna do jakiego dochodzi, a które może zmienić wszytko w życiu jego i Wandy. A tymczasem na horyzoncie już czai się tajemnica Cy-Gora, a także powrót Angeli, Billa Kincaida i pewnego dawno niewidzianego szaleńca…
Jak widać w „Spawnie” nic nie ginie. Wydawało się, że wątek Kincaida jest i rozgrzebany i zakończony jednocześnie, a jednak ten wraca. I to nie po raz ostatni przecież. Wydawało się też, że wymyślony przez Moore’a szaleniec był jedynie jednorazowym występem, a proszę, ten daje o sobie znać. Najbardziej cieszy jednak powrót Angeli, bo zawsze lubiłem postacie morderczych anielic polujących na naszego Spawna, a tu nie tylko ta najważniejsza z punktu widzenia serii powraca, ale i jej wątek zostaje wreszcie zakończony. I to w jak świetny sposób.
No i takim domykaniem wątków jest właściwie ten tom. I to wątków, które uwielbiałem, bo chociażby historia z Cy-Gorem dawno temu naprawdę do mnie trafiła. Wszystko to zaś zmierza do swoistego finału, bo finałem pewnego etapu jest właśnie zeszyt setny. Potem twórca serii, Todd McFarlane, przestał już się w niej tak bardzo udzielać, oddając stery innym. Te stery zresztą już są po części przekazane Holguinowi, nowemu scenarzyście, który od 71 zeszytu pomaga McFarlane’owi, ale jeszcze nie do końca. I chyba wychodzi to „Spawnowi” na dobre, bo im bliżej końca tomu, tym ciekawiej dzieje się na stronach. A dzieje się dużo.
I dużo się też gada. To zawsze był pewien minus „Spawna”, bo zdarzało się, że gadki było wiele, ale niewiele z niej wynikało i nie inaczej jest teraz. Ale i tu bywa ciekawie, bywa niemalże literacko, poetycko, choć na przykład ten wspominkowy zeszyt 65 można było śmiało sobie darować. Największą siłą tego wszystkiego pozostają niezmiennie ilustracje. Capullo z pomocą McFarlane’a, jako inkera, serwuje nam jedne z najlepszych prac w swojej karierze, a jego styl ewoluuje na naszych oczach w kierunku tego, jaki znamy dziś, co najmocniej rzuca się w oczy w ostatnim zeszycie. Wizualnie rzecz poraża – dopracowana, realistyczna a jednak nie do końca, bo choćby wygląd twarzy postaci i ich mimika są iści cartoonowe, pełna detali, mroku, klimatu i kolorów, które robią wrażenie. Twórcy na tym ostatnim polu stawiają na fajerwerki, na komputerowe barwy aż bijące po oczach, a jednak jest w tym wyczucie i doskonale ze sobą współgra.
I choćby dla tych rysunków warto. Ale dla mnie warto też dla tych fabuł, dla romantyzmu i dramatyzmu, i całego bogactwa horrorowo-fantastycznej estetyki (plus mniej tym razem jest związków z pobocznymi historiami, których tu nie zebrano). Nie jest to komiks dla wszystkich, niektóre jego momenty zestrzały się, ale czytam go po latach, odkrywam – i na nowo, i po raz pierwszy – i bawię się lepiej, niż przy masie współczesnych, popularnych serii. I, co tu ukrywać, mam ochotę na więcej.
Michał Lipka