TAK MIAŁ SIĘ SKOŃCZYĆ KOSZMAR – trzydziestolecie „Koszmaru z ulicy Wiązów III”
|O kultowej serii filmów zmarłego przed niespełna dwoma laty Wesa Cravena napisano już niejedno. Analizowano, omawiano, chwalono, krytykowano, adaptowano, rozwijano… Trudno w tej materii dodać coś więcej, ale jest pewna strona przygód Freddy’ego Kruegera, którą warto poruszyć szczególnie teraz, z okazji trzydziestolecia nakręcenia „Wojowników snów”. Mowa oczywiście o niezrealizowanych wersjach scenariuszy na tę, mającą wówczas kończyć serię część.
Wpierw jednak wypadałoby rzucić okiem na kilka faktów, od których to wszystko się zaczęło. Choć może trudno w to uwierzyć, pierwszy „Koszmar z ulicy Wiązów”, który w kinach pojawił się u schyłku roku 1984, w znacznej mierze oparty został na faktach, w tym wydarzeniach z dzieciństwa reżysera. Kiedy Craven był bowiem mały, zobaczył nocą mężczyznę, który podszedł do okna jego domu i przez chwilę przyglądał się późniejszemu mistrzowi horrorów, zanim najzwyczajniej w świecie odszedł. Wydarzenie to stało się inspiracją do postaci Freddy’ego Kruegera, pierwotnie pedofila molestującego dzieci, przemianowanego na mordercę ze względu na sprawy molestowań, jakie stały się głośne w okresie produkcji w Kalifornii. Imię i nazwisko psychopaty ubranego w sweter w czarno-czerwone paski (część garderoby zaczerpniętą z postaci Plastic Mana, bohatera parodystycznych komiksów z wydawnictwa DC) także nie wzięło się znikąd. Jego zapowiedzią był Krug z „Ostatniego domu po lewej” Cravena, a genezą osoba Freda Kruegera, chłopaka który prześladował w szkole Cravena.
Kolejną inspiracją dla reżysera stał się film jednego z jego studentów z 1968 roku. Był to obraz żartujący z konwencji horrorów, ale co ważniejsze nakręcony w Potsdamie (Nowy Jork) na… ulicy Wiązów. A to wszystko w połączeniu z chęcią ukazania charakterystycznej twarzy mordercy bez uciekania się do stosowania symbolu maski oraz wyposażenia go w bardziej nowatorski, niż w innych filmach zestaw broni, dało jedną z najciekawszych postaci i serii w historii kina grozy. Istnieje jednak jeszcze jeden element, chyba najistotniejszy w tym wszystkim. Jaki?
Wyobraźcie sobie, że ludzie nagle umierają. Boją się zasnąć, wzbraniają przed tym jak mogą, mówią o przerażających koszmarach, a kiedy w końcu niektórzy z nich zapadają w sen, umierają. Brzmi jak fikcja, jednak dokładnie taka sytuacja miała miejsce w latach 70. XX wieku. Dotyczyła ona mieszkańców Południowowschodniej Azji bojących się amerykańskich nalotów i zyskała miano Asian Death Syndrome (Azjatyckiego Syndromu Śmierci) – odmiany doskonale znanej medycynie Śmierci Natychmiastowej. To ona stała się ostatnim (a może raczej pierwszym) elementem układanki o nazwie „Koszmar z ulicy wiązów”.
Oczywiście Wes Carven nie chciał, by jego pomysł był kontynuowany, kiedy więc mimo tego w kinach pojawił się ciąg dalszy przygód, reżyser postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zakończyć „Koszmar…” trzecią odsłoną. Z miejsca pojawiły się problemy. Craven zamierzał bowiem pójść w metafikcję i pokazać, jak Freddy Krueger poluje w rzeczywistym świecie na aktorów kręcących kolejny sequel serii, czego producenci nie aprobowali. Film w końcu powstał kilka lat później, jako „Nowy Koszmar Wesa Cravena”, ale na trzecią część trzeba było wymyślić coś innego. Reżyser wyszedł więc z nowym pomysłem koncentrującym się na serii samobójstw wśród młodzieży. Dodatkowo nastolatkowie chodzili zabić się w pewne konkretne miejsce. Co ich łączyło? Oczywiście koszmary z Kruegerem. Niestety temat samobójstwa była tabu, więc scenariusz wylądował w koszu, a ostatecznie powstała fabuła zbliżona do tego, co potem mogliśmy oglądać na ekranach, jednak z kilkoma zasadniczymi zmianami. Zaczynając od innych imion i funkcji bohaterów, na tym że Nancy nie była w nim ekspertką od snów kończąc, zmiany te wydawały się raczej kosmetyczne. Znalazł się w nim jednak pewien ciekawy wątek, a mianowicie domu na ranczu, w którym urodził się Freddy, a który pojawiał się w snach bohaterów. Donald Thompson o tym, że Krueger istnieje i żyje wiedział w tej wersji skryptu od początku, a kiedy zaginął, Nancy, szukając go, poznała jego obsesję znalezienia mordercy dzieci i odnalazła dom Freddy’ego, który następnie spaliła. Samego mordercę natomiast zabiła jego własną rękawicą. Poza tym miała mieć także romans z Neilem, a cały wątek z matką Kruegera jako zakonnicą po prostu nie istniał.
Która wersja jest lepsza, każdy może ocenić sam. Powieściowa adaptacja „The Nightmares on Elm Street Parts 1, 2, 3: The Continuing Story” autorstwa Jeffreya Coopera opierała się właśnie na tym nie przerobionym jeszcze przez Russela i Darabonta scenariuszu. Z okazji 30-lecia nakręcenia „Wojowników snów” warto jest nie tylko przypomnieć sobie film, ale także i porównać obie wersje przedstawionej tam historii. Jeśli więc mielibyście taką okazję, nie wahajcie się. To miała być w końcu ostatnia część historii Freddy’ego Kruegera, a patrząc na to, jak potoczyły się losy serii i do jakich eksperymentów wizualnych skłonni byli twórcy kolejnych sequeli, szkoda że tak się nie stało. „Koszmar z ulicy Wiązów III” zamiast bowiem być ostatnim filmem z cyklu, stał się ostatnim dobrym (jeśli nie liczyć „Nowego Koszmaru”) filmem o mordercy w pasiastym swetrze. Widać to z perspektywy czasu, ale czas pokazał także coś jeszcze – po trzydziestu latach ten film wciąż dobrze się broni historią, klimatem, nawet efektami. Nie oglądaliście go jeszcze? A może już za dobrze nie pamiętacie? Odświeżcie sobie ten film, jest tego wart. Miłego sensu! I koszmarnych snów potem!
Michał Lipka