Zaginione miasto NA BLU-RAY™ I DVD!
|MIŁOŚĆ, SZMARAGD I KROKODYL?
„Miłość, szmaragd i krokodyl” uwielbiam, bo Zemeckis za kamerą, a Zemeckisa cenię nawet gdy ma spadek formy. I uwielbiam, bo to takie trochę jaja z Kina Nowej Przygody, ale jaja na poważnie. A skoro uwielbiam, musiałem sięgnąć po „Zaginione miasto”, bo to takie pomieszanie z poplątaniem tych przygodowych motywów, w którym „Miłość, szmaragd i krokodyl” pobrzmiewa najmocniej. Ale może właśnie dlatego, mimo takiej obsady, jak Tatum i Bullock, którzy do moich ulubieńców nie należą, ten film ogląda się całkiem przyjemnie? No bo ogląda i może to kolejne takie guilty pleasure, ale nie żałuję seansu.
Loretta Sage pisze. Pisze powieści przygodowe, gdzie akcja spotyka się ze starożytnymi grobowcami i skarbami. I co, że czasem wychodzi jej to wszystko bez sensu? Ważne, że zabawa jest dobra. Ale Loretta daleka jest od bycia podobną do postaci biorących udział w tych wszystkich szaleństwach – najchętniej przeleżałaby większość życia w wannie, z drinkiem w dłoni. Ale nagle zostaje uprowadzona przed ekscentrycznego bogacza, który uroił sobie, że kobieta może doprowadzić go do tytułowego zaginione miasta, o którym pisała. Od teraz czekają na nią przygody, niebezpieczeństwa i… próbujący ocalić ja model, pozujący dotąd do okładek jej książek!
Współczesne kino gra na sentymentach. Albo może po prostu wzięło sobie do serca cytat z „Rejsu”, że lubimy to, co już znamy. Więc wszystko to bierze i rebootuje, kontynuuje, serwuje nam prequele albo czasem po prostu bezczelnie zżyna z oryginału, podając jako coś nowego. A mimo to czasem okazuje się, że takie czerpanie pełnymi garściami z tego, co już było, co pokochaliśmy, bywa całkiem przyjemne. Taki wciąż zjadliwy odgrzewany kotlet. Całkiem znośnie bawiłem się na „Drapaczu chmur”, który przecież był niczym innym, jak niemal plagiatem „Szklanej pułapki”, która przecież kopiowała ile mogła z „Płonącego wieżowca” (na gruncie pierwowzoru literackiego zresztą też). I „Zaginione miasto” też całkiem mi podeszło.
Takie to sobie niezobowiązujące kino do pośmiania się i popatrzenia na egzotyczne widoki. Akcja, przygody, efekty, szybkie tempo i dowcipy. Pędzi to wszystko na złamanie karku, twórcy nie kombinują, nie próbują nas oszukiwać, że robią coś nowego. Chcą się bawić i do tej zabawy zapraszają nas. Puszczają oko, jak choćby scenami, które z miejsca kojarzą się z „Indianą Jonesem”. A widz bawi się przyzwoicie, czasem naprawdę dobrze. A na pewno ma na czym oko zawiesić, bo wizualnie film jest naprawdę udany. I czasem wręcz nastrojowy, szczególnie w tych scenach, próbujących udawać Kino Nowej Przygody.
Fajna rzecz dla odprężenia się z miską popcornu pod ręką. Można śmiało wyłączyć myślenie i rozerwać się, a i aktorsko nie jest wcale źle – Tatum i Bullock w komediowej stylistyce dobrze się odnajdują, chociaż grają jak zawsze, a film i tak kradnie Daniel Radcliffe, który w sumie był głównym powodem, jaki przekonał mnie do poznania „Zaginionego miasta”. Kto lubi takie klimaty, może bez wahania rzucić okiem.
Michał Lipka