CANDYMAN POWRACA
|Nia DaCosta, reżyserka młodego pokolenia która dała nam „Little Woods” bierze na warsztat znany, choć trochę zapomniany już horror „Candyman”. I wychodzi jej to naprawdę dobrze. Nie wiem, czy ten reboot jest lepszy od oryginału, ale na pewno trzyma poziom i dostarcza rozrywki na poziomie, w całkiem nastrojowej produkcji, która w niezłym stylu ożywia legendę dla nowego pokolenia.
Candyman, morderca z hakiem zamiast ręki. Legenda miejska i koszmar chicagowskiego Cabrini-Green. Każdy o nim słyszał. Każdy się go bał. I niejeden był go ciekaw.
Ciekaw jest też młody artysta, Anthony McCoy, który postanawia przyjrzeć się całej opowieści z bliska. To, co mogło stać się inspiracją, powoli jednak zmienia się w koszmar. Czy Anthony zdoła to przetrwać?
Historia „Candymana” zaczęła się w połowie lat 80. XX wieku od opowiadania „Zakazany” Cive’a Barkera z piątego tomu zbioru opowiadań „Księgi krwi”. W roku 1992 do kin trafiła filmowa adaptacja tego tekstu z Tonym Toddem w roli głównej i spotkała się z całkiem ciepłym przyjęciem i do roku 1999 doczekał się dwóch sequeli. Mówiło się też o powstaniu prequela, w ostatecznym rozrachunku fani musieli jednak zaczekać aż do roku 2021, by seria powróciła na ekrany i… Właśnie, w jakiej formie to zrobiła?
Jeśli chodzi o jakość, jak pisałem na wstępie, jest dobrze. Film miał pewne ambicje, by stać się drugim „Uciekaj”, nie wykorzystał ich co prawda, ale też i nie zaprzepaścił szansy, by stać się dobrą odsłoną serii, która wybitna nigdy nie była i nie zapisała się jakoś szczególnie w dziejach horroru, ale swój urok miała i ma go po dziś dzień. Jeśli chodzi o to, z czym to się właściwie je i jak rzecz ma się do poprzedników, to „Candyman” anno domini 2021 to po prostu bezpośrednia kontynuacja pierwszego obrazu z 1992 roku. Kolejny w ostatnich latach retcon, pomijający pozostałe odsłony serii, ale zarazem kolejny udany.
Obraz DaCosty, może nieco zbyt sterylny, by atakować nas zapadającym w pamięć i serce klimatem, mimo wszystko jest dziełem, które ma w sobie i mrok, i ciekawy nastrój i niezłą akcję. W fanach „Candymana”, a ja do nich należę, budzi sentyment, trąca jakieś nostalgiczne nuty w sercu, a jednocześnie potrafi zaciekawić nowych odbiorców. Bo pewnie mało kto pamięta już „Candymana” z 1992 roku, sam od lat go nie odświeżałem (teraz jest jednak dobra ku temu okazja), ale wielu fanów grozy z zaciekawieniem obejrzy tę produkcję.
Produkcję dobrą pod względem wykonania, całkiem sprawnie zagraną – bałem się, jak znany chociażby z filmu „Matrix: Zmartwychwstania” Yahya Abdul-Mateen II poradzi sobie w „Candymanie”, ale moim zdaniem dał radę – i nieźle napisany. Owszem, to tylko horror. Owszem, są lepsze w temacie legend miejskich. Ale i tak „Candyman” to rzecz warta poznania, jeśli cenicie sobie kino grozy, a szczególnie klasyczne już serie w nowej odsłonie. Tym bardziej, że wydanie DVD z całkiem sporą porcją dodatków specjalnych również wypada bardzo dobrze.
Michał Lipka