Blask fantastyczny – Terry Pratchett
|
KOMETA NAD DOLI… ŚWIATEM DYSKU
Drugi tom „Świata Dysku” to powieść, którą trudno nazwać samodzielną. Cała ta licząca kilkadziesiąt tomów seria składa się z różnych cykli i podcykli, większość z nich, jak i większość z książek wchodzących w ich skład, czytać można niezależnie, ale „Blask fantastyczny” to jednak bezpośrednia kontynuacja „Koloru magii”. Co tam kontynuacja, te dwie powieści sprawiają wrażenie wręcz jednej książki rozbitej na dwa tomy więc tam, gdzie kończyła się jedynka, urywając akcję w fajnym momencie, dwójka się zaczyna. Ale za to jak się zaczyna! I jak potem leci! Jest lepiej, niż poprzednio, tam najlepsze było na koniec, tu świetnie jest już od początku. A humor Pratchetta wspina się tu na wyżyny wcześniej widziane jedynie jako mgliste cele, gdzieś na horyzoncie.
Rincewind i Dwukwiat. Uciekli problemom. W kolejne problemy, ale uciekli. Lecą teraz w kosmos czymś na kształt rakiety, tak mniej więcej, Rincewind powoli umiera, a potem zmienia się rzeczywistość i obaj budzą się w pozornie bezpiecznym miejscu. Happy End? Raczej dopiero początek. Oczywiście kolejnych kłopotów.
Bo tak, Rincewind ma w głowie zaklęcie, które będzie kluczowe dla ocalenia Dysku w najbliższym czasie. Czasie, który ma też pokazać dokąd i po co zmierza wielki żółw, na skorupie którego znajduje się Dysk. Czasie, kiedy to do Dysku zbliża się gwiazda większa niż cały ten żółw i mająca zderzyć się z tym światem. Bywa. Magowie wszystkich obrządków chcą to zaklęcie odzyskać – a da się je odzyskać także uśmiercając Rincewinda, więc co tu się męczyć. Rincewind jednak z życiem za bardzo rozstawać się nie chce, a że los przeznaczył mu wielkie rzeczy do zrobienia, coś tam robi, choć przede wszystkim stara się uniknąć zagrożenia. Ale czy ma szansę?
Rozwaliła mnie ta powieść. W pierwszym tomie jeszcze tak niewprawnie pisał Terry, jeszcze bez wyczucia, jeszcze to jakoś nie śmieszyło, ale dałem kredyt zaufania. A teraz autor wchodzi na pełnej petardzie, rzuca tekstami, które chce się cytować, śmieszy, ale nie tylko dla śmiechu. Masa w tym satyry, na religie, na naukę, na bajki i baśnie, historię i gatunek, kwestie polityczne (porusza choćby tematy równouprawnienia), tradycje… Mnóstwo tego jest. Chcecie poczytać, jak druidzi naprawiają komputer? Macie ochotę zobaczyć jak lata się na skałach? Albo jak rozmawiają z ludźmi zaklęcia? Wszystko tu jest, jeszcze nieidealne, ale jednak bardzo przyjemne.
Najlepsi są magowie. Bez dwóch zdań. Wliczam do nich druidów, bo czemu nie, ci też rozwalają i podobną pełnia funkcję, a to, co robią, potrafi rozwalić. Całe to polowanie na Rincewinda, całe to bawienie się w komputer i wgrywanie oprogramowania… Nie chcę wszystkiego zdradzać, ale Terry ze swoim typowo brytyjskim poczuciem humoru, które lubię, fajnie potrafi zbudować zarówno całe fragmenty w zasadzie oparte tylko na żartach, jak i całkiem niezłą historię, gdzie zagadka ciekawi, a dzieje się na tyle dużo i bez chwili wytchnienia, że na nudę nie ma tu miejsca.
Przyjemnie jest to napisane, często jakże trafne – choć czasem mógłbym polemizować – i po prostu sympatyczne. Może nieco za lekkie, przez co te głębsze momenty, te z przesłaniem i przekazem, nie mają szansy wybrzmieć tak, jak powinny, a już na pewno nie zapadają mocno w pamięć, tak, by po latach pozostać wiecznie żywe – a to dla mnie jeden z wyznaczników naprawdę wybitnej satyry – ale jako satyra bardziej rozrywkowa, taka do śmiechu budzonego często na zasadzie skojarzeń z tematami ważkimi, ale tu pokazanymi w krzywym zwierciadle, robi robotę. I potrafi rozwalić. Więc warto. Do przeczytania. Do pośmiania się. Czasem nawet do refleksji. A plastyczne opisy i ciekawe pomysły Pratchetta fajnie to wszystko spinają w jedną, pokręconą, acz prostą fabularnie całość.
Michał Lipka