OPOWIADANIE – To nie jest naprawdę – Mateusz Antczak
|To nie jest naprawdę
Paweł zabierał ją na randki w różne miejsca, ale o czymś takim jeszcze nie słyszała.
Tynk przykrywał starą kamienicę tylko miejscami, przez co budynek wyglądał jak transwestyta, próbujący ukryć pod makijażem wydatną szczękę. Obdarte z farby drzwi nie zapraszały do wejścia. Okna zabito płytą pilśniową. Sytuację objaśniał niewielki szyld.
– Dom Horroru? – zdziwiła się Klara.
Tekst wymalowano czerwoną farbą, imitując bohomazy ludzkiej krwi.
Paweł wyeksponował zęby, jakby właśnie znalazł się w gabinecie dentysty.
– Boisz się? – spytał. – Jeśli nie chcesz nie musimy tam wchodzić.
– Sam się boisz. Idziemy!
Znaleźli się w ciemnym, cuchnącym zgnilizną i umazanym sztuczną posoką holu. Jedyne źródło światła stanowiła niewielka lampa solna. Pracownik Domu Horroru wyjaśnił na czym polega zabawa i czego mniej więcej mogą się spodziewać.
– Proszę tu podpisać.
– Co to?
– Oświadczenie, że robicie to na własną odpowiedzialność. Mieliśmy już przypadki omdleń i migotania komór.
– O… – Klarze nieco zrzedła mina.
– Pamiętaj, że nic tu nie dzieje się naprawdę – uspokajał Paweł.
– Nic nie dzieje się naprawdę – powtarzała jak mantrę.
Kiedy zza winkla wyskoczył zombie. Nic nie dzieje się naprawdę.
Kiedy z basenu wypełzły utopce. Nic nie dzieje się naprawdę.
Kiedy po suficie przebiegła dziewczyna opętana przez demona. Nic nie dzieje się naprawdę.
Gdy rozdzielili ją z Pawłem. Nic nie dzieje się naprawdę.
Związali i zakneblowali. Nic nie dzieje się naprawdę.
Wywieźli do lasu gdzieś na Pomorzu. Nic nie dzieje się naprawdę.
Dopiero, kiedy przystąpili do wycięcia nerki, zanim narkoza w pełni zaczęła działać, załkała:
– Ale to naprawdę boli…
Pierwszego nie przepijam
Pater noster, qui es in cælis,
sanctificetur nomen Tuum;
adveniat regnum Tuum;
fiat voluntas Tua, sicut in cælo et in terra.
Wyglądała niewinnie, jak każda drugoklasistka. Siedziała na łóżku. Miała na sobie piżamę w dinozaury. Pytana o to, co będzie robić w przyszłości, odpowiadała, że zostanie paleontolożką. Dzisiaj ta przyszłość stanęła pod znakiem zapytania.
Dziewczynka otworzyła oczy, z których wylał się mrok. Dwie małe czarne dziury. Inkarnacja Złego.
– Możesz sobie klepać pacierze, klecho. Nigdzie się nie wybieram! – ośmiolatka zaśmiała się grubym, męskim głosem.
Panem nostrum quotidianum da nobis hodie
et dimitte nobis debita nostra,
sicut et nos dimittimus debitoribus nostris.
Ksiądz nie przerywał starań, podobnie jak zgromadzona za jego plecami grupa wsparcia.
– Nie rozumiesz po polsku? Mogę powtórzyć po łacinie lub hebrajsku, ha! Mówię językami świata! – zarechotał demon.
Et ne nos inducas in tentationem,
sed libera nos a malo.
Nic się nie wydarzyło. Zły Duch nie chciał zdradzić swego imienia, nie obawiał się modlitw, ani widoku krzyża.
– Ona jest moja – wysyczał podopieczny Lucyfera.
Na dowód swoich słów poderwał ciało opętanej w górę. Piżama w dinozaury falowała, gdy ciało dziewczynki odbijało się od sufitu. Rytmiczne uderzenia i śmiech demona przyprawiały zebranych o dreszcze.
– Weź mnie zamiast jej! – oznajmił duchowny.
Ciało ośmiolatki opadło na materac.
– To mogłoby być nawet ciekawsze – stwierdziła opętana, nienaturalnie wyginając szyję. – Zgoda! – dodała uradowana.
– Pozwól tylko, że… łyknę sobie na odwagę – poprosił ksiądz.
– Ha! Wy, klechy, pouczacie swoje owieczki, próbujecie zadzierać ze mną! A połowa z was to złodzieje, pedofile albo alkoholicy!
Egzorcysta puścił uwagę mimo uszu. Z wewnętrznej kieszeni sutanny wyjął niewielką buteleczkę. Spojrzał w ziejącą w oczach opętanej otchłań piekła i pociągnął długi łyk.
– Bez popity, doceniam! – zadrwił Zły Duch.
– Jestem twój!
Dziewczynka pisnęła i bezwładna zsunęła się z łóżka. Podbiegł do niej ktoś z grupy modlitewnej.
– Oddycha, jej oczy wróciły do normy.
Tymczasem ciałem egzorcysty wstrząsały dreszcze. Po kilku spazmach mężczyzna upadł na kolana, a z jego gardła wydobył się obłąkańczy wrzask.
Zebrani czekali, aż demon przemówi ustami księdza, ale tak się nie stało. Duchowny uspokoił oddech, wstał i otrzepał sutannę.
– Odszedł.
– Jak to możliwe?
Ksiądz poklepał się po kieszeni.
– Nie jestem alkoholikiem. To cudowna woda z Sanktuarium Najświętszej Krwi Pana Jezusa. Leczy choroby ciała. Miałem nadzieję, że uzdrowi też ducha.
Egzorcysta osunął się na podłogę. Walka z demonem kosztowała go wiele sił. Adrenalina przestawała działać. Do jego mięśni dotarły wreszcie komunikaty o skrajnym wyczerpaniu organizmu. Mimo tego, mężczyzna szeroko się uśmiechnął.
– Chcecie łyka? – dodał niskim głosem.
Nie o taką apokalipsę zombie walczyłem
Gordon od dawna był przygotowany na zagładę zombie. W spiżarce przy kuchni zgromadził pokaźny zestaw siekier, maczet i kijów baseballowych. Udało mu się nawet pozyskać starego AK-47 bez papierów. Brakowało tylko amunicji. Trudno, zdobędzie na trupach, kiedy przyjdzie pora.
Gdy w głównym wydaniu „Informacji” usłyszał o wirusie i „syndromie żywych trupów”, wiedział co robić.
– Wirus powoduje uszkodzenia dróg neuronalnych łączących ośrodek rozpoznawania twarzy z układem limbicznym. Doprowadza to u zakażonych do rozwoju tak zwanego syndromu żywego trupa…
Zmierzchało. Gordon wybiegł przed dom. Na ulicy napotkał grupy włóczących się bez celu ludzi o niewidzącym spojrzeniu. Wyglądali schludnie, ale powłóczyli nogami, nie reagowali na zawołania lub gesty.
Czyli jednak zombie. Może jeszcze nie zaczęły się rozkładać – wywnioskował Gordon.
Po namyśle stwierdził, że to nawet lepiej. Zrobi z nimi porządek zanim zaczną śmierdzieć i nabiorą wprawy w patroszeniu tych, którzy przetrwali zarazę.
Ostrze maczety gładko rozcinało mięśnie. Kości nie poddawały się tak łatwo, ale jednego sztywniaka udało się nawet dekapitować. Inny padł na ziemię z nożem zatopionym w oczodole.
– Combo! – zakrzyknął w morderczym szale.
Tylko czy unieruchamianie zombiaków można określić jako morderstwo – zastanawiał się.
Gdyby Gordon wysłuchał „Informacji” do końca, wiedziałby, że w tym wypadku można…
– Syndrom żywego trupa to popularna nazwa jednostek chorobowych określanych jako Zespół Cotarda. Zakażonym wydaje się, że są martwi, choć w rzeczywistości nic im nie dolega – perorował prezenter, kiedy Gordon opuścił mieszkanie. – Policja prosi o transportowanie takich osób do najbliższych szpitali i naukowych placówek medycznych – instruował.
Czerwone kałuże rosły z każdą chwilą. W świetle policyjnych kogutów wyglądały jak wolno topiące się lody.
– Zostawcie mnie, chcecie, żeby nas wszystkich zeżarły?! – darł się zatrzymany.