Faceci w gumofilcach – Andrzej Pilipiuk
|JAKUBOWY JUBILEUSZ
Jakubowi stuknęła dycha. Znaczy dycha tomów, bo na rynku jako postać to istnieje od dobrego ćwierć wieku i przez ten czas podbił trochę tego i owego, bo i komiks był, i karcianki, kubki jakieś, festiwale… No sporo tego było, a teraz mamy ten jubileuszowy dziesiąty tom. Tom złożony z samych opowiadań, różnorodnych, acz spójnych. Fajnych ogólnie, bo gdzie, jak gdzie, ale w „Wędrowyczuu” Pilipiuk radę daje. I śmieszy nas, potrafi rozbawić, odstresować. Niewymagająco, czasem prostacko, ale jakże przyjemnie.
Jakub Wędrowycz, egzorcysta, najtwardszy w gminie zakapior, nieprzeciętny moczymorda, awanturnik, kłusownik, który niejednego psa sąsiadom zjadł, złodziej drewna, bimbrownik, seryjny morderca Bardadków – choć czy zabić Bardaka to morderstwo? – który przy okazji córki bardackie bałamucił… Długo by wymieniać. No ktoś taki we wszelkie kłopoty ciągle się pakuje, jakieś przygody wciąż przeżywa, zmaga się z tym i owym. A to jakieś dziecko, wisielec chyba na jego drzewie, okazuje się mieć zawiązek z czymś zwanym child alert, a to śnieg spada na Świętego Marcina, jak za dawnych lat, a chyba nie tak powinno być, to znów ktoś chce na śmieciach zbić interes, ale o co mu chodzi w tej jego ofercie darmowej utylizacji odpadów? I dużo, dużo więcej, bo choćby dowiemy się, czy Jakub zęby myje, a jeśli tak, to jaką alternatywną metodą i co to wszystko ma wspólnego z druga wojną światową…
Jakuba albo się lubi, albo nie. Ja lubię. Bywa, że nie po drodze mi z jakimiś tekstami, bo te powieściowe przygody naszego egzorcysty często wiele do życzenia jednak pozostawiają, ale opowiadania cenię sobie. Nie za literacką wartość, przesłanie, głębię i niebanalne wrażenia, bo nie o to tu chodzi. Cenię za ten humor, który jest prostacki, o wysublimowaniu nawet nie ma w nim nawet mowy, Pilipiuk nie bawi się w subtelności, tylko wali nas tym przez łeb, jak sztacheta na wiejskim weselu, ale tak ma być. Chcemy pośmiać się z tej zaściankowości i zacofania, a jednocześnie odnaleźć tu sentyment, uronić łezkę za wiejską – wieśniacką? – prostotą, swojskością, tym odetchnięciem od miejskiego powietrza pachnącego spalinami – co z tego, że w tym oddechu czuć gnojówkę i opary pędzonego samogonu? I to tu mamy.
A mamy też przygody, mamy fantastykę, czasem horror, czasem wszystko inne, mamy wątki obyczajowe, a przede wszystkim mamy tego charakternego dziada, który w gumofilcach przemierza wojsławickie drogi i pokazuje nam komu mordę obić, z kim można spokojnie się napić i co czai się tu i ówdzie. A czai się wiele, oj wiele, bo malownicza to okolica, a ludność jeszcze bardziej barwna. Zresztą co tam ludność, tu potrafi czaić się coś więcej. I bywa niebezpiecznie, ufać bardzo nie ma komu, mentalność z czasów komuny ma się dobrze, ale warto tu zajrzeć. Bo można poczuć się jak w domu. Też dzięki pisarstwu Pilipiuka, takiej swojskiej, kumplowskiej gawędzie, snutej gdzieś przy ognisku, na którym piecze się… no mięso się piecze, mrok już zapadł, chłód wieczoru, a tu ogień nas grzeje i ten kumpel Andrzej tymi swoimi historiami bawi.
Fajna rzecz. Fajnie napisana, fajnie bawiąca. Nic to z wyższej półki, ale też nie literacka nizina. Ot rozrywka środka, specyficzna, sympatyczna, jeśli tylko taką lubicie – i przyjemnie zilustrowana, jak zawsze, brawa dla Łaskiego, którego kreska idealnie tu pasuje, a tym razem zadbał nawet o mapkę – i charakterystyczna. Bo i Jakub Wędrowycz, i „Jakub Wędrowycz” to takie nasze dobro narodowe, wsioskie, nieokiełznane, zajeżdżające wątpliwego pochodzenia alkoholem, ale charakterystyczne i niepowtarzalne. Życzmy mu – i sobie – by był z nami jeszcze długo, tak przynajmniej kolejne dziesięć tomów. Patrząc na to, co Pilipiuk robił z „Panem Samochodzikiem”, może ich wystukać na klawiaturze zdecydowanie więcej nawet.
Michał Lipka