Hawkeye: Kate Bishop – Kelly Thompson, Leonardo Romero, Michael Walsh
|DO STRZELANIA POTRZEBA KOBIECEJ RĘKI
Przyznam, że trochę obawiałem się tego tomu „Hawakeye’a”, bo historia o bohaterach tej serii, jaką jego scenarzystka stworzyła na potrzeby minieventu „Pokolenia” była najsłabszym momentem całego tomu. Na szczęście zbiorczy album „Hawkeye: Kate Bishop” okazuje się całkiem przyjemną rozrywką spod szyldu superhero. I przy okazji godnie kontynuującą serię przejętą po znakomitych poprzednikach.
Kate Bishop to żeńska wersja Hawakeye’a – niesamowicie utalentowana łuczniczka, która równie celnie trafia swoich wrogów ripostami i ostrymi słowami, co strzałami. Do tej pory nosiło ją tu i tam, ale teraz w końcu powraca do Los Angeles, gdzie chce zając się pracą detektywa i założyć własną agencję. Nie jest jednak łatwo, bo nie dość, że brakuje jej i licencji, i pieniędzy, to jeszcze nawet do facetów nie ma szczęścia. Jakby tego było mało, jej pierwsze zlecenie okazuje się być podejrzanie łatwe, a na dodatek ktoś jej bliski może być zamieszany w spisek. Co tu właściwie się dzieje? Co stało się z jej matką? I co jeszcze na nią czeka?
„Hawkeye” był jedną z najlepszych serii z Marvel Now. Fabularnie prosty, unikający angażowania się w wielkie wydarzenia uniwersum, a bardziej skupiny na codziennych i miłosnych problemach, zabarwiony na dodatek nutą noir rodem z „Sin City”, urzekał tym, że nie wymagał od czytelnika znajomości ani postaci, ani świata Marvela, a jednocześnie trzymał wysoki poziom. Podobną jakość udało się utrzymać, kiedy serię przejął na krótko Jeff Lemire. Pozostawało jednak pytanie, jak całość wyjdzie Kelly Thompson, która nie dość, że nie popisała się w „Pokoleniach”, to jeszcze wydawał się w ramach przygód Kate powielać schematy i motywy z „Jessici Jones”.
A jednak spod jej ręki wyszedł naprawdę udany komiks. Udany do tego stopnia, że był nawet nominowany do nagrody Eisnera. Autorka wzięła na warsztat sympatyczną, wyszczekaną postać, odsadziła ją w intrygujących przygodach, dodała humoru i lekkości, postawiła na dynamikę i dobrą zabawę i tak zrodził się album, który naprawdę dobrze się czyta. Gościnne występy takich bohaterów, jak Jessica Jones, Wolverine czy Clint Barton dodają całości atrakcyjności, a wszystko to wieńczy udana, dobrze pasująca do dość ascetycznych i stonowanych grafik znanych z poprzednich tomów „Hawkeye’a” szata graficzna.
Jeśli więc lubicie postać, śmiało możecie sięgnąć po ten album. To dobry komiks superhero, utrzymany w estetyce typowej dla marvelowskich komiksów kobiecych (estetyki, którą przyznam, ze bardzo lubię) i oferujący solidną dawkę (350 stron!) konkretnej rozrywki. I śmiało można zacząć swoją przygodę z serią właśnie od niego, a to także ma znaczenie.
Michał Lipka