Miasteczko Twin Peaks, sezon 1-2
|CZARNA CHATA, BIAŁĄ CHATA
Zanim zginęła Laura Palmer, niewyjaśniona nigdy śmierć młodej Hazel Irene Drew stała się początkiem legendy o duchu czekającym nocą w okolicznych lasach, aż ktoś odkryje jej morderców. I gdyby nie ta sprawa, która wydarzyła się ponad sto lat temu, w okolicy dobrze znanej Markowi Frostowi, gdyby nie to, że on i Lynch poznali się, bo mieli pracować nad projektami, które do nich – a do Lyncha zwłaszcza – nijak nie pasowały, nie mielibyśmy „Twin Peaks”, czyli jednego z tych seriali, które zrewolucjonizowały telewizję. I które po dziś dzień zachwycają, jak mało co.
Tytułowe miasteczko to miejsce, w którym nic nie powinno się wydarzyć. Spokojna, niewielka mieścina, gdzie każdy zna każdego. I to nagle tu rybak znajduje owinięte w folię zwłoki dziewczyny spływające rzeką. Okazuje się, że to Laura Palmer, lokalna piękność, do której wzdychał każdy, dziewczyna pozornie ideał, która, jak się wkrótce okaże, skrywała wiele tajemnic – jak i samo Twin Peaks. By wyjaśnić tę zbrodnię i złapać mordercę, do miasteczka wysłany zostaje agent Dale Cooper, który ma specyficzne, często jakże metafizyczne podejście do prowadzonego śledztwa. W swoje własne śledztwa wikłają się też znajomi zabitej dziewczyny. Nikt jednak nie ma jeszcze pojęcia, co na nich czeka…
„Twin Peaks” w telewizji debiutował w roku 1990, czyli czasach w zasadzie niezbyt przychylnych dla seriali o złożonej fabule i wiecznych retardacjach. Nie był pierwszy, który szedł w tym kierunku, pierwszym podzielonym na sezony i opowiadającym jednak bardziej złożoną, niż jednoodcinkowe treści, fabułę był bodajże serial „Hill Street Blues”, a wcześniej istniały już tasiemcowe telenowele, ale jednak to, co robiło „Twin Peaks” jeszcze mocniej wykorzystywał możliwości długiej, dzielonej na odcinki formy. Zresztą, jak przyznają sami twórcy, chcieli zrobić cos na stylu kryminału/thrillera, fantasy, horroru i telenoweli. I wszystko to, elementy z tych gatunków, znalazły się w fabule i formule serii. serii, która zaczęła się tak niepewnie, iż twórcy do pilotażowego, trwającego półtorej godziny, nakręcili dwa zakończenia, w tym takie, zmieniające go w film o zamkniętej w miarę historii. Ta niepewność sprawiła też, że najpierw powstało tylko osiem epizodów. A jednak seria stała się prawdziwym fenomenem, ludzie zakochali się w niej, tworzyli fankluby, społeczności internetowa w czasach, gdy internet ledwie raczkował, wysyłali twórcom ciasta, jakie jadano w serialu, przy okazji powstał też magazyn „Wrapped in Plastic”, który ukazywał się od 1993 do 2005 roku, czyli długo po tym, jak serial zakończył się (zarówno telewizyjnie, w 1991, jak i w 1992 roku filmowym prequelem). Do tego książkowy „Dziennik Laury Palmer” napisany przez córkę Lyncha, stał się pierwszym tego typu serialowym dodatkiem, który stał się bestsellerem.
I nie ma się co dziwić. Serial ma swoje minusy, choćby wątek z Bookhouse Boys, jakby znikąd rzucony nam w twarz i poprowadzony potem bez większego sensu, a przy okazji bez większej świadomości co właściwie z tym wszystkim zrobić. Poza tym niektóre wątki obyczajowe są zupełnie zbędne, ja wiem, telenowelowe celowo, ale jednak nie zawsze dobrze współgrające z całą resztą. Ale serial jest świetny, choć też z tym głównym wątkiem szybko skończonym, a potem zastąpionym innym, który ostatecznie miał się z nim przeciąć, ale na nieco innym gruncie, jest pewien drobny problem. Jakby to wyglądało, gdyby twórcy dopięli swego i mogli dłużej odwlekać wyjaśnienie? Nie wiem, ale już tu czasem widać pewne dłużyzny i zbędności, więc chyba jednak skrócenie wyszło pozycji na dobre. Abstrahując od tego, podoba mi się ile nawrzucali tu twórcy: wojskowe tajne projekty, religijne odniesienia, UFO, seryjny morderca, zmagania sił dobra i zła, opętania, romans, dramat o molestowaniu, spojrzenie na młodzież bez różowych okularów, problemy rodzinne, szemrane lokalne interesy, horror z dziwnym miejscem gdzieś w lesie, fantasy z elementami folkloru rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, komedię… I to tak w skrócie. Ma to klimat, jest intrygujące, ujmujące też jest, z genialną czołówką (spokojna, sielska muzyka, ukazanie małej mieściny i pracy tartaku i nic poza tym – czy to sugeruje morderstwa, horror, grozę i koszmar Twin Peaks? I właśnie ten kontrast robi takie wrażenie) i z genialnym pierwszym epizodem, który zachwyca na każdym polu.
Świetne jest też aktorstwo. Nie każdego, bo są tu osoby, które grać zbytnio nie potrafią, co nie zmienia faktu, że pasują do swoich ról i zazwyczaj nie czuje się niedostatków ich talentu. Jest kilka doskonałych kreacji, popisów aktorskich możliwości i biegłości reżyserskiej też jest sporo. A i nie można zapomnieć o tym, że Lynch zrobił potem doskonały film kinowy, pokazujący co działo się przed, zarówno w życiu Coopera (sprawa Theresy Banks), jak i ostatni tydzień życia Laury. Film, który stanowi kwintesencję serialu, doskonale oddając jego klimat i jeszcze tylko wszystko intensyfikując tak, że wszystko wydaje się być jeszcze bardziej dopieszczone, w punkt trafione i niemal pozbawione wad (kilka scen zbędnej dziwności, jak prezentacja dziewczyny w sukience można było sobie darować, ale co tam, można przymknąć oko, kiedy są genialne momenty rekompensujące wszystko z nawiązką – takie chwile w parku przyczep to dla mnie chyba najbardziej nastrojowa wizualnie rzecz w całym „Twin Peaks”). Do tego, jeśli oglądać go ze scenami wyciętymi (a jest tego z półtorej godziny materiału więcej), film robi jeszcze większe wrażenie, dopowiadając nam epilog, z którego dowiemy się o losie pewnej postaci czy jeszcze mocniej doświadczymy emocjonalnego wydźwięku finału.
Potem powstał jeszcze trzeci sezon serialu, dopowiadający wiele, wiele zmieniający i jeszcze bardziej lynchowy w tym wszystkim i zostawiający jeszcze pytań po wszystkim, ale to już inna bajka (o której kiedyś już pisałem). Inny klimat, inne podejście, mitologia też odmieniona i z akcją z jeszcze większym rozmachem, która feelingiem i rozpiętością wydarzeń już nie do końca tworzącymi to sam „Twin Peaks”, które znaliśmy. Nie zmienia to jednak podstawowej prawdy: „Miasteczko Twin Peaks” jest świetne i tyle. Było fenomenem w swoich czasach i długo po nich, a teraz, po tylu latach, nadal robi wielkie wrażenie i pozostaje jedną z najdoskonalszych rzeczy, jakie stworzyła telewizja.
Michał Lipka