MROCZNA WIEŻA – film #RECENZJA
|SIR ROLAND PRZED EKRANIZACJĄ STANĄŁ
I zdaniem większości widzów i krytyków, nie wyszło mu to na dobre. Cóż, kiedy nawet na okładce wydania DVD jedyną polecanką jaką znajdziecie jest „Idris Elba jako bohater kina akcji” (sami widzicie jak to brzmi?) można podejrzewać, że coś jest nie tak. Ale czy aż tak bardzo, jak to wszyscy powtarzają. Wbrew pozorom nie, bo zasiadając do filmu bez żadnych oczekiwań, bawiłem się całkiem nieźle, choć do najlepszych ekranizacji prozy Stephena Kinga nijak nie da się go zaliczyć.
Fabuła jest dość prosta. To jednocześnie sequel powieściowego cyklu i jego ekranizacja. Głównym bohaterem jest jednak nie Roland, a nastoletni Jake Chambers, chłopak obdarzony mocną lśnienia. Niestety wszyscy nękające go wizje dziwnej budowli – Mrocznej Wieży – Człowieka w Czerni oraz rewolwerowca Rolanda, biorą za oznakę choroby psychicznej. Tymczasem liczni młodzi ludzie z mocami są potrzebni wspomnianemu Człowiekowi do obalenia wieży, która ochrania światy przed wtargnięciem zła. Jake, uciekając przed niebezpieczeństwem trafia do świata pośredniego, gdzie spotyka Rolanda, z którym łączy ich wspólny cel. Niestety rewolwerowiec nie należy do najłatwiejszych towarzyszy…
O planach ekranizacji „Mrocznej Wieży”, opus magnum Stephena Kinga, słyszałem już od dobrych dziesięciu lat. Pomysłów na nią było wiele, nikt jednak nie spodziewał się chyba, że powstanie jeden jedyny film. Saga Króla Horroru składa się bowiem z siedmiu tomów, z czego większość jest opasłymi księgami, jak to na autora przystało, a całość uzupełnia jeszcze dodatkowa powieść, nowela i seria komiksowa. Wzięcie samego sedna opowieści nie wydawało się odpowiednie. Dlaczego? Siłą „Wieży” od zawsze były dwie rzeczy: sekret czym właściwie jest tytułowa budowla (a co za tym idzie, co można w niej znaleźć) oraz moc nawiązań do twórczości Kinga. Tu bowiem przecinały się wszystkie jego powieści, powracali bohaterowie z innych książek, nierozwiązane zagadki otrzymywały wreszcie swój finał, a drobne smaczki i nawiązania (także do życia pisarza, który w pewnym momencie stał się jedną z najważniejszych dla przebiegu fabuły postaci) były cudowną wisienką na torcie. Cóż z tego, że niektóre tomy okazywały się nudne, rozwleczone i przepełnione kiepskimi pomysłami – i tak fascynowały. Tymczasem film odrzucił obie te rzeczy. Znaczenie Wieży zostaje wyjaśnione w napisie, który pojawia się na ekranie zanim jeszcze obraz się zacznie, a wspomnienie lśnienia („Lśnienia”?) trudno uznać za znaczące nawiązanie.
Na tym oczywiście nie koniec. Scenarzyści zdecydowali się pozbawić Rolanda wiodącej roli, tę powierzono Jake’owi, co na początku wypada całkiem dobrze, ale potem rozmywa się, kiedy rewolwerowiec przejmuje ster. Do tego odrzucono większość znaczących dla opowieści postaci, w tym Eddie’ego i Susannah. Na koniec zmieniono Rolandowi kolor skóry (aż chciałoby się sparafrazować otwierające sagę zdanie: „Biały człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a czarny rewolwerowiec podążał w ślad za nim”.), taka moda ostatnich lat, wynikająca z poprawności politycznej, ale niemająca wiele sensu. Wszelki black-, white- czy inny –washing, kiedy czytelnik/widz przyzwyczaił się do konkretnego wizerunku bywa po prostu irytujący. Rozumiem kiedy robi się remake, ale adaptacja czy kontynuacja powinna pozostać wierna oryginałowi. Szczególnie w przypadku takim, jak ten, kiedy w samej sadze jedna z głównych bohaterek, Susannah, jest czarnoskóra (do tego to niepełnosprawna kobieta). Jaki sens miało wymazanie jej, a zmienienie Rolanda, będącego w książkach archetypem zmęczonego kowboja rodem ze starych westernów, z których King czerpał przy tworzeniu jego postaci na równi z filmami kung-fu, doprawy nie wiem.
A przecież filmowa „Mroczna Wieża” do nie tylko adaptacja, ale i sequel książkowego cyklu. Owszem, tego drugiego wcale w nim nie widać, ale według zapewnień twórców tak właśnie jest. Jeśli tak, to pewnie dziejący się na innym poziomie Wieży, który rządzi się innymi prawami, nawet takimi wbrew wszelkiej logice.
Co mogło zmienić ten film w znakomitą ekranizację? Wydłużenie go o kolejne półtorej godziny (wiem, czasem i w tym trwającym ledwie 90 minut obrazie potrafi wiać nudą, ale spokojnie), dodanie ważnych postaci, inne rozłożenie akcentów (uczynienie z zagadki Wieży główną osią fabuły) i… nasycenie go odwołaniami. Ale nie do książek Kinga, bo to w pewnym sensie mijałoby się z celem, a ich filmowych adaptacji – i, oczywiście, popkultury. Stworzyłoby to w pewnym sensie niezależne uniwersum, wewnętrznie spójne i zachowujące ducha pierwowzoru.
Niemniej film, który dostali widzowie nie jest tak zły, jak to się ogólnie przyjęło o nim mówić. Podobnie, jak u Kinga najlepiej wypadają w nim elementy zwyczajne, fantastyka nieco szwankuje, o dziwo jest też kilka dłużyzn, ale ogląda się go dobrze. To taka lekka kinowa fantastyka, poziomem zbliżona do dwóch ostatnich części „Hobbita” (prywatnie dla mnie wielkiego rozczarowania), którą pochłania się z wyłączonym mózgiem. Nienajgorsza jeśli chodzi o ekranizacje prozy Króla Horroru, także nienajlepsza, nieźle, choć zachowawczo zagrana i stanowiąca mimo wszystko miły dodatek do pierwowzoru. Każdy miłośnik prozy autora z Maine powinien przekonać się na własnej skórze czy to twór dla niego, czy też nie.
Michał Lipka