OPOWIADANIE -CO NAJMNIEJ KILKA OSÓB – MICHAŁ LIPKA
|– Zabicie kogoś jest karalne – powiedziała Renka, jakby to nie była wcale oczywista rzecz, jakby było to coś dziwnego, wbrew ludziom, a na pewno wbrew niej samej i podeszła do sklepowej półki. – Nie można jednak dopuścić, by opresyjne prawo nie pozwalało ci robić tego, co chcesz.
Stała przez chwilę, patrzyła, podnosiła odpowiednie produkty, potem przez moment czytała ich skład i wrzucała do koszyka. Albo odkładała na półkę. Tylko inną, tam, gdzie było jej wygodniej. Gdybym spytał dlaczego nie odkłada tego wszystkiego na miejsce, tak, gdzie być powinno, powiedziałaby:
– Ktoś zrobił mi na złość kładąc w takim miejscu, więc czemu mam robić inaczej?
Dlatego nie pytałem.
Po prostu stałem. Stałem i patrzyłem. A ona czytała i wrzucała. Wyrzucała i mówiła:
– Wiesz, że żeby wywołać poronienie, wystarczy wiedzieć, jakich produktów unikać, jakich jeść najwięcej i jakie warzywa trzeba wpierdalać kilogramami?
A potem podchodziła do lodówek z rybami, z całym tym śmierdzącym morzem i niemytym kroczem zestawem wodnych żyjątek i zaczynała grzebać.
•••
– Śmierć nie jest taka zła – powiedziała Renka. – A na pewno, gdy patrzysz, jak umiera ktoś inny.
Mówiła to, a wszyscy wokoło patrzyli się na nią.
– Zabić kogoś jest łatwo – ciągnęła, kiedy wpatrzone w nią oczy były tak szeroko otwarte, jak usta, i wyjaśniała – ale zabić tak, żeby nikt się nie zorientował – i to zabić co najmniej kilka osób – to już zupełnie inna sprawa.
A co najmniej kilka osób zdawało się nie mrugać ani nie oddychać.
– Zabijanie nie jest zabijaniem, morderstwo to nie morderstwo, jeśli zabijasz istoty niższe – wyjaśniała.
Nie musiała nawet dodawać, że istoty wyższej od niej samej nie ma.
– Bo przecież każdy we własnych oczach jest wyżej postawiony, lepszy, wspanialszy od innych, więc ma pełne moralne prawo do tego, co niewykształceni i niemyślący nazywają mianem pozbawienia kogoś życia.
A ona przecież nie tylko tak czuła, nie tylko tak myślała. Ona udowadniała to wszystkim na każdym kroku, choćby teraz. Tym, co mówiła, co robiła. Wszystkim. Każdemu.
I z uśmiechem nabrała na widelec trochę jedzenia i wsunęła sobie do ust. A wszyscy patrzyli na nią, jak patrzy się na cud objawiony na ich oczach i nikt ani nie mrugał, ani nie oddychał. A tym bardziej nikt nic nie mówił.
•••
– Wszystko zawsze sprowadza się do tego, że trzeba mieć plan – mówiła Renka, wrzucając do koszyka, tego koszyka, który trzymałem ja, wszystkie niezbędne jej produkty.
Wszystko sprowadza się do tego, że po prostu trzeba wiedzieć, co robić. I jak.
A przy okazji, kiedy to robić.
– Pierwsza metoda jest prosta: cieszyć się z małych rzeczy i zabijać kogoś po kawałku. Na raty – wyjaśniała.
Pokazała w kierunku kas, na gabloty z papierosami i powiedziała:
– Kupujesz fajki, dajesz jakiemuś palaczowi i patrzysz, jak skraca sobie życie.
Cieszysz się, jak pali, jak dym wypełnia mu płuca, jak pobudzają się komórki rakowe w jego organizmie, jak uszkadza się serce, wzrasta ciśnienie i cieszysz, bo przyłożyłeś się do tego.
– Dodałeś cegiełkę do jego albo jej konania z palącymi żyły środkami do chemoterapii. Wspomogłeś wyłysienie, przyspieszyłeś naświetlania, a potem konanie, którego bólu nie uśmierzą żadne opioidy.
W skrócie: pomogłeś zmienić człowieka w naćpany wrak, który nie ma już kontaktu ze światem, ale nadal tkwi w tym swoim pokrytym odleżynami ciele, nikogo już nie poznaje, nikogo nie widzi, nie słyszy nic, poza szumieniem osłabienia w uszach, za to czuje wszystko, a tym wszystkim jest po prostu jeden wielki, niekończący się ból.
– Wtedy możesz czuć się dobrze, bo zwyciężyłeś. Bo nadal tu jesteś, gdy jego już prawie nie ma.
To takie proste. Takie pocieszające.
No chyba, że się nie udało, że miałeś pecha i nie zachorował. Tak to już w życiu bywa. Życie zawsze, ciągle rozczarowuje.
– Możesz też – ciągnęła Renka, tym razem podchodząc do regału z alkoholami i wyciągając flaszkę wódki – wybrać metodę pośrednią.
Metoda pośrednia jej zdaniem polegała na tym, by albo wpędzić kogoś do grobu tanim, oślepiającym alkoholem, który i tak wypije, bo nie ma innego wyjścia.
Wypije, bo pije wszystko. Bo to treść i sens jego życia.
Treść i sens jego śmierci, na którą w pełni zasłużył, skoro wybrał sobie taki los.
– Albo to, albo mozesz zaprosić kogoś na imprezę rodzinną – mówiła…
•••
… a potem ciągnęła temat, już z tymi wszystkimi ludźmi patrzącymi na nią bez mrugania, z otwartymi ustami. – Zaprosić kogoś z daleka na urodziny, imieniny albo święta, w taką porę, gdy nie znajdzie już hotelu, a potem odmówić przenocowania.
Wszyscy siedzieli przy stole, te dobre kilka miesięcy po tamtych zakupach i gapili się na nią, a ona opowiadała:
– Wtedy ma wybór, albo przenocuje w samochodzie albo pojedzie pijany. Szansa, że zamarznie albo rozpieprzy się gdzieś o drzewo albo inne auto, szansa, że zatruje się tlenkiem węgla z włączonego silnika albo zabije kogoś niewinnego, kto przypadkiem wszedł przed jego pijany samochód, jest całkiem spora.
Zawsze też można liczyć, że pijani się pokłócą przy stole i sięgną po noże.
– To też jest pożądane.
W tle grały kolędy, w tle choinka lśniła kolorowym blaskiem lampek a telewizor niósł krzyk Kevina samego w domu, a Renka uśmiechała się i mówiła:
– Wigilia jest najlepsza.
Siedzący przy stole ludzie, wszyscy ci jej krewni, z którymi praktycznie nie utrzymywała kontaktu, ale którzy zgodzili się wpaść na świąteczną wyżerkę, patrzyli na nią, jak wmurowania, a ona opowiadała:
– Wyobrażacie sobie lepszą okazję? Ludzie się zjeżdżają, tradycja bredzi coś tam o poście, więc wpieprzają wszystkie te ryby i owoce morza, zajadają się grzybami, pchają do mordy ciasta, piją i nie myślą.
Nabrała na widelec trochę sałatki warzywnej i tłumaczyła tym, którzy jeszcze nie zaczęli się zbierać:
– A ile w tym alergenów. Ile szans, że ktoś okaże się uczulony na krewetki i inne skorupiaki wkręcone do sałatki śledziowej. Bakalie też uczulają masę ludzi, którym zaciskają się od nich gardła, aż ich mordy robią się sino-czerwone od braku tchu: niejeden może to potwierdzić. A miód? A wszystkie te produkty, które kupujesz w sklepie, wybierając te, posiadające jak najwięcej alergenów?
Je oraz całe to masło i cukier, wszystkie te nadchodzące tragiczne wartości cholesterolu i glukozy. Choroby serca, wątroby. Nowotwory. Wszystkie te problemy z krążeniem i organizmem, które możesz kupić w sklepie, jeśli tylko wiesz jak.
Kolejny krewny przestał na nią patrzeć, wstał od stołu, zamknął nawet usta i zaczął oddychać, a potem jeszcze zaczął się ubierać do wyjścia, a Renka wyjaśniała:
– No i grzyby. Suszone, pięknie nieodróżnialne już od niejadalnych. Od trujących. Łatwo się pomylić.
Mówiąc to odsunęła na bok łazanki i pierogi, odsunęła barszcz z uszkami i krokiety i sięgnęła po coś, co wyglądało, jak bliżej nieokreślony chlebek.
Kolejny ktoś odszedł od stołu.
– Nie zapominajmy o karpiach! – powiedziała Renka, uśmiechając się. – Ościste skurwysyny, niejeden zadławił się już nimi śmiertelnie.
Jakaś jej ciotka spojrzała na jedzony kawałek ryby i odłożyła widelec.
– Gdy ktoś chce kogoś zabić, gdy chce pozbyć się krewnych, wigilia to idealna pora!
Idealna okazja. Idealna chwila.
Chyba wstali już wszyscy, bo Renka powiedziała:
– Uważajcie na schodach! Wiecie, jak to jest, Święta, Kevin, opłatek, kolędnicy… No a każdy chce dać tym wyjcom w mordę, więc kiedy przebrane dzieciaki stają pod domem śpiewać kolędy, wszyscy chcą wyjść i chociaż je kopnąć.
Krewni ubierali się, ale słuchali jej uważnie, a ona mówiła:
– Wystarczyłoby, żeby jakiś pojebany psychol rozlał wcześniej wodę na schodkach… – Spojrzała na mnie. – I katastrofa gotowa. Poślizg i łeb rozbity, kark skręcony. Szczególnie, gdy ktoś już wypił sporo alkoholu, wtedy policja się nie czepia.
Wszyscy spojrzeli na opróżnioną częściowo butelkę wódki, niepewni już czy to naprawdę była wódka. Niepewni czy cena tego alkoholu nie była niższa, a kolor bardziej fioletowy.
A potem kilka osób chciało jeszcze zabrać swoje prezenty, które przynieśli a za które nic nie dostali w zamian, ale już ich nie zobaczyli. Machnęli więc ręką i ruszyli do wyjścia. Do drzwi, a potem dalej, do schodów, ostrożnie, krok za krokiem, niepewnie.
Nieważne. Już na nich nie patrzyliśmy. Już ich nie widzieliśmy. Już nie mieli znaczenia.
– No i co, miałam rację? – zapytała mnie Renka, wyciągając prezenty, które zdążyłem schować chwilę wcześniej. – Miałam. – Wyszczerzyła się, i zaczęła otwierać pakunki. – Można wziąć prezent, nie dać prezentu i jeszcze pozbyć się gości zanim zjedzą więcej, niż warte są podarki.
Wyjęła jakieś ubrania. Kopertę z pieniędzmi. Wyjęła buty i czapkę. Zegarek. Jakieś talerze. W końcu wyjęła wagę.
– Jakiś zjeb myśli, że jestem gruba… – powiedziała patrząc na ostatni prezent. Wzięła go, podeszła do okna, okno otworzyła i rzuciła wagą w mrok ze słowami:
– Wesołych świat, kurwa twoja mać!
I wróciła do sprawdzania co tam dalej kryło się w podarkach.
10.12.2022
Michał Lipka