OPOWIADANIE – Coś o Świętach – Flora Woźnica
|Kiedy tylko dostałem nową fuchę, liczba zgonów w Milltown zwiększyła się prawie o połowę. Zazwyczaj gdy przychodziłem kogoś okraść, robota całkowicie mnie pochłaniała, dzięki czemu przez chwilę miałem upragniony święty spokój. Jednak w dzień Bożego Narodzenia, gdy tylko odebrałem życie mojemu sąsiadowi, jego stary kocur syknął i obdarzył mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem, przez co zebrało mi się na wspomnienia. Niegdyś uwielbiałem koty.
******
Granicę przekroczyłem 15 grudnia, kiedy jak zwykle przygotowywałem się do myśli, że kolejne święta spędzę sam. Zawsze byłem rodzinnym kozłem ofiarnym, nie zamierzałem żyć według wzorców dziadków i pradziadków. Wszyscy w rodzinie byli lekarzami. Ja wolałem swój mały warsztat, odważyłem wyłamać się z przyjętego w familii schematu i robić to, co po prostu lubiłem i sprawiało mi satysfakcję. Moje rodzeństwo pozakładało rodziny i przeprowadziło się na luksusowe osiedla na obrzeżach miasta. Ta odległość była dla mnie wybawieniem. Zawsze mnie osądzali. Nie rozumieli, jak wiele satysfakcji przynosiły mi niezależność i poczucie wolności. Nie obchodziły mnie ich wydumane ideały, oziębłość, wyrachowanie i dążenie po trupach do celu. Pozornie wydawali się idealni. Dobrze zarabiali, jeździli najlepszymi samochodami, nosili garnitury, a w dodatku zawodowo ratowali ludziom życie. Tylko ja wiedziałem, że okupili to oszustwem, korupcją, chorym perfekcjonizmem. Wewnątrz byli zepsuci do szpiku kości. Nie mieli serca, zachowywali się niczym nastawione na sukces maszyny. Przebywanie w ich gronie było dla mnie udręką. W dupie miałem ich uśmieszki, działalność charytatywną i kawior. Każdego człowieka spoza swojej sfery traktowali jak marnego robaka, nic nie wartego, którego po prostu można zdeptać i wykorzystać do swoich celów. Po pracy zrzucali z siebie otoczkę nadczłowieka. Widziałem, jak obsesyjna jest ich chęć rywalizacji, gdy przez całe moje dzieciństwo traktowali mnie jak śmiecia, kosmitę, który burzył ich przekłamany wizerunek. Tylko dlatego, że miałem inne ambicje, wiarę, a budowanie kariery na nieszczęściu innych osób wydawało mi się obrzydliwe. Byli obłudni, zimni, zaborczy, a ich uczucia wobec siebie w znacznej mierze zależały od aktualnej pozycji społecznej i osiągnięć. Sam nie byłem idealny, ale moje drobne problemy z prawem wydawały mi się niczym w porównaniu z ich obłudą oraz religijnym fanatyzmem.
Dopiłem herbatę. Radio wciąż nadawało ten sam komunikat: „Wszystkich mieszkańców Milltown prosi się o zachowanie odpowiednich środków bezpieczeństwa i ostrożności. Liczba zaginionych osób w przeciągu ostatniego miesiąca podwoiła się. Przypuszczalnie mamy do czynienia z przestępczością zorganizowaną, możliwe, że z handlem ludźmi”- W sam raz na gwiazdkę – pomyślałem. Nie znosiłem tej sztucznej atmosfery serdeczności. Kończyła się równie szybko, co zaczynała. Niczego nie zmieniała. Wręcz uwypuklała ludzkie przywary, które zaraz po okresie świątecznym powracały ze zdwojoną siłą. Wyjątki tylko potwierdzały regułę. Obraz szczęśliwej rodziny przy świątecznym stole był tylko promowanym przez media stereotypem, chwilą, którą mogli się cieszyć bardzo nieliczni.
Tylko moja siostra jakoś wybijała się na tle całej snobistycznej rodzinki. Pomimo swojego majątku, była ludzka i sprawiedliwa. Zamieszkała w dwupiętrowej willi, pół roku temu urodziła drugie dziecko, jej mąż od kilku lat prowadził szanowaną prywatną klinikę psychoterapeutyczną. Zarabiali krocie, ale mimo to nigdy się nie wywyższali. Mieli wspaniałe poczucie humoru, nie popadali w paranoję, nie izolowali się ode mnie. Byli żartobliwi, na swój sukces zapracowali tylko i wyłącznie ciężką pracą. Odwiedzałem ich każdego roku, dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Uwielbiałem widywać się z moimi siostrzeńcami, zawsze lubiłem dzieci. Dotąd jedyne moje związki z kobietami opierały się na przelotnym seksie bądź przyjaźni, ale wciąż miałem nadzieję, że kiedyś znajdę wybrankę, która podzieli moje zainteresowania, zaakceptuje mój specyficzny styl bycia i da mi dwójkę wspaniałych dzieciaków. Byłem gotowy na to, by się ustatkować.
Poranek był mroźniejszy niż zazwyczaj. Trawa i drzewa pokryły się szronem, dzień wcześniej musiałem odśnieżyć ścieżkę do domu. Śnieg w połowie grudnia zdarzał się rzadko, ale zawsze zapowiadał problemy z komunikacją miejską i wiele wypadków na drodze. Dobrze, że nie dotyczyło to plastikowych samochodów, jakie kupiłem siostrzeńcom. Wrzuciłem je do torby i zebrałem się do podróży. Nie cierpiałem prowadzić, gdy zapowiadała się śnieżyca, ale możliwość zobaczenia się z tą lepszą częścią rodziny była tego warta.
W końcu odpaliłem silnik, wsłuchując się w tak ograne hity, jak „We Wish You A Merry Christmas” i „Last Christmas”. Z jednej strony były denerwujące, przypominały mi o tym, że w praktycznie każde święta jestem sam jak palec. Z drugiej – miałem nadzieję, że doczekam się kiedyś dnia, w którym pośpiewam i kompletnie zapomnę o ich kiczu, w gronie rodziny, którą zawsze chciałem założyć.
Gdy dojechałem pod dużą willę w stylu wiktoriańskim, była pierwsza po południu. Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że kłódka od bramy jest otwarta. W ostatnim czasie wszyscy drżeli już na samą myśl, kiedy w mediach rozchodziła się jakaś pogłoska o włamywaczach, zaginięciach, a nawet drobnych przestępstwach. Ludzie zaczynali panikować. Sam podchodziłem do tego ze znaczną rezerwą, miasto było duże, musiała być więc i przestępczość, zawsze coś się działo. Atmosfera zbliżających się świąt napawała jednak wszystkich narastającą gorączką, ludzie byli rozdrażnieni, przygotowania do Bożego Narodzenia zaczynały iść pełną parą.
Gdy tylko wkroczyłem na teren posesji usłyszałem szmer, jakby coś za mną przebiegło. Włosy stanęły mi dęba, szybko obróciłem się za siebie, jednak nic nie ujrzałem. Drzwi do domu były uchylone. Z początku mnie to zaniepokoiło, ale już po chwili z głębi pomieszczenia dobiegł mnie cichy głos siostry, prawdopodobnie mówiącej do synka w kołysce.
Wszedłem do środka, z daleka dobiegał mnie odgłos czyichś stóp. Zawołałem mieszkańców, ale nikt mi nie odpowiedział. Salon był zamknięty, za to gabinet otwarty na oścież. Wszedłem do środka. Pokój wyglądał jak po przejściu tornada. Z początku pomyślałem, że może ktoś chciał coś ukraść, ale nie było tu absolutnie nic drogocennego. Jak na ironię, była to jedyna skromnie urządzona przestrzeń, jaką można było tam odnaleźć. Moją uwagę przyciągnął podarty skoroszyt leżący na samej górze stosu dokumentów i zapisków. Otworzyłem go na pierwszej stronie. Dotyczył historii choroby jakiejś pacjentki. Zacząłem wertować poszczególne strony, ale znaczna część z nich była wyrwana bądź zamazana. Nie potrafiłem nic odczytać. Przerwał mi huk dobiegający z wnętrza posesji.
Przebiegłem przez marmurowy hol. Tym razem drzwi do salonu były otwarte. Na samym środku pokoju znajdowała się wielka choinka, pod nią zauważyłem mnóstwo paczek z prezentami. Moja siostra siedziała spokojnie na kanapie, obok łóżeczka dziecka.
– Molly! Co, do jasnej cholery, się tu działo?! Czemu mi nie otworzyłaś? Gdzie Richard? Wszystko w porządku? Gabinet wygląda jak po włamaniu, nic się nie stało? Dlaczego zostawiłaś otwartą bramę? Przecież media nakazały wzmożoną ostrożność w związku z ostatnimi zaginięciami! Jak mogłaś być taka nieostrożna? – zasypałem ją pytaniami, chcąc szybko zorientować się w sytuacji.
– Cześć braciszku. Spokojnie, nic się nie stało. Richard dostał nagły telefon od swojej pacjentki. Wylądowała w szpitalu. Pewnie po prostu zapomniał zamknąć bramę. Przepraszam za ten bałagan. Szukał historii jej choroby, stąd ten chaos.
– A skąd ten huk? Jesteś absolutnie pewna, że nic się nie stało? Może w czymś pomóc?
– Podczas sprzątania upuściłam wazę. Usiądź, zaraz przyniosę Ci herbatę.
Rozsiadłem się wygodnie na kanapie. Mój bratanek spał. Po chwili siostra przyniosła herbatę, którą oboje pamiętaliśmy jeszcze z czasów dzieciństwa.
– Słuchaj. Tak właściwie potrzebuję Twojej pomocy. Wiesz, jaka jest nasza rodzinka. Ostatnio odwrócili się nawet od moich dzieci, a chciałabym, żeby miały dobry kontakt z dziadkami. Przydałoby się, żebyś i Ty kiedyś się z nimi pogodził, najlepiej jeszcze przed świętami. Nie chcesz chyba do końca życia być z nimi w konflikcie? Może moglibyśmy choć spróbować do nich zadzwonić?
– Dobrze znasz moje zdanie na ich temat. Nie zmienię go. Wyklęli mnie. Poza tym mam dość nieustannego przepraszania ich za rzeczy, na które nie mam wpływu – odpowiedziałem, dopijając herbatę.
– Cóż… trudno. Szkoda, że nie zmienisz zdania. Przynieść Ci jeszcze jedną filiżankę?
– Jasne. Szkoda, że mały śpi, z chęcią wziąłbym go na ręce.
– Spokojnie. Pewnie za jakąś godzinę będziesz miał okazję nawet go nakarmić.
Już po minucie kolejny raz cieszyłem się smakiem rodzinnej Earl Grey. Niestety, nie było mi dane wypić jej do końca. Pamiętam tylko, że w chwili mojej śmierci widziałem masę kolorowych świateł, które zdawały się atakować mnie ze wszystkich stron oraz to, że słyszałem syczenie zmarłego kocura, mojego jedynego wieloletniego towarzysza. Kiedy tylko opuściłem swoje ciało, czas przyspieszył i stracił swą ciągłość.
Przede mną pojawił się wielki ekran, na którym puszczono mi fragmenty tyczące się nierozwiązanych zagadek z okresu mojego ziemskiego życia. Ujrzałem pełne zapiski męża mojej siostry, w których podejrzewał ją o narastającą depresję i schizofrenię paranoidalną; Molly drącą znalezione rękopisy. Zobaczyłem, jak później zabija swoje dziecko, topiąc je w wodzie święconej, w trakcie halucynacji, w których jawi się jej ono jako diabeł. Widziałem, jak ona zaczyna trząść się z rozpaczy, kiedy odkrywa, co tak naprawdę zrobiła, jej oczy, które wyrażały czysty obłęd. Usłyszałem jęk Richarda, gdy wydaje ostatnie tchnienie, otruty w ten sam sposób, co i ja. Wyświetlono scenę, w której moja siostra patroszy zmarłego męża, jak świątecznego karpia. Zszokował mnie widok czerwonej brei w butelce dziecka, które nie powinno żyć; zawartość świątecznych paczek, w której znajdowały się poćwiartowane ciała osób, które miały być rzekomymi ofiarami handlu ludźmi; malucha, który śmiejąc się i mówiąc: „mama”, pożera własnego ojca, a potem zupełnie obcych ludzi i mnie samego; wazę, w której znajdują się wyschnięte serca pacjentów chcących poddać się psychoterapii. Następnie wydarzenia cofnęły się o sto lat. Ujrzałem, jak moja z pozoru religijna rodzinka zawiera ze śmiercią pakt, w którym prosi o dostatnie życie, a następnie każde niemowlę karmi ludzką krwią, z początku zdobywaną dzięki morderstwom, a z czasem i dostępnemu w szpitalu bankowi krwi. Byłem jedynym dzieckiem, które nie chciało jej spożywać. To właśnie dlatego nie byłem tak doskonały jak oni. Zostałem skazany na samotność, bo jako noworodek nie dotrzymałem warunków paktu. Szkoda, że rodziny się nie wybiera.
******
Po zakończeniu projekcji, którą, jak się później okazało, puścił mi mój nowy przełożony, dostałem nową pracę. Od tamtego dnia przypadała mi rola łącznika. Poruszałem się między dwoma wymiarami, zabierając skończone egzystencje na drugą stronę. Nie zabiłem nikogo za życia, więc zostałem zmuszony do robienia tego po śmierci. Wkrótce musiałem zbierać dusze moich znajomych, patrzeć jak wydają ostatnie tchnienie i kraść im wolę życia, zastępując pustką, dzięki której chcieli przejść na drugą stronę. Najwięcej istnień zabierałem w święta, wtedy wszyscy samotnicy jeszcze bardziej odczuwali swoje osamotnienie i łatwiej tracili nadzieję na szczęśliwe życie. W czasie tych kradzieży odnajdywałem upragniony spokój, na moment opuszczały mnie przykre wspomnienia. Najgorsze było jednak to, że moja obecność nie była całkowicie niewykrywalna przez istoty żyjące. Zawsze gdy mijałem koty, które niegdyś uwielbiałem, te wpadały w furię.
29.12.2014