OPOWIADANIE – Robaki pana Janka – Arkadiusz Buczek
|Dziewczyna była zmarznięta do szpiku kości i od razu rzucało się to w oczy. Trzęsło nią, gdy tak stała na poboczu obok niedbale rzuconego plecaka. Dłońmi energicznie pocierała przedramiona pokryte gęsią skórką, ale najwyraźniej na niewiele się to zdało. Może gdyby zamiast kusej bluzeczki i króciutkich szortów, z których nogawek smętnie zwisały kieszenie, ubrałaby coś cieplejszego, nie dzwoniłaby teraz zębami. No i dotkliwie wilgotna noc nad jeziorem, pomimo pełni lata, zrobiła swoje… A słońce budziło się dzisiaj wyjątkowo leniwie i niechętnie i cały dzień zapowiadał się ospale.
Jako stary i doświadczony wędkarz, pan Janek wiedział o tym lepiej, niż ktokolwiek inny. Ileż to dni i nocy spędził nad wodą przez te ostatnie 52 lata! Ile mniej lub bardziej niespodziewanych załamań pogody przeżył, że o braku brań i zerwanych rybach już lepiej nie wspominać!
Pan Janek otarł łzę wzruszenia, która napłynęła do kącika prawego oka, poprawił designerskie okulary polaryzacyjne i zjechał swoim wysłużonym Renault Kangoo na pobocze, kilka metrów przed zaskoczoną teraz, i jednocześnie nie mogącą uwierzyć w swoje szczęście, dziewczyną.
Pan Janek, dla nielicznych i w gruncie rzeczy nieobecnych już przyjaciół po prostu Jasiu bądź Jasiek, był typem zgorzkniałego emeryta, chociaż dziwnym trafem otoczenie często postrzegało go jako dowcipnego w swoim cynizmie i mizantropii. Wiadomo, ludzie to idioci lubiący pozory. Pozory majętności, pozory wystawnego życia, pozory szczęścia, pozory dobrej pracy…
Był samotnikiem spędzającym przez większość życia czas na wędkowaniu bądź włóczęgach po lesie (zazwyczaj jedno nie wykluczało drugiego), jeśli nie liczyć dawnych, suto zakrapianych alkoholem lat.
Od prawie dwóch dekad pan Janek zamieszkiwał starą leśniczówkę na zabitej dechami kaszubskiej wsi, prawie w zupełnej izolacji od reszty społeczności. Chałupę kupił okazyjnie i przez parę dobrych lat doprowadzał ja do w miarę zadowalającego stanu. A że niewiele w sumie wymagał i oczekiwał od życia, poza świętym spokojem i taaakimi rybami, nie włożył tam oszczędności życia, a mieszkało mu się dobrze.
Okoliczni mieszkańcy wołali na leśniczówkę Straszny Dwór na długo, zanim ją kupił i zamieszkał i tak już pozostało. Jaka była geneza tej nazwy, panu Jankowi nigdy nie udało się ustalić. Na szczęście nikomu nie wpadło do łba straszyć nią dzieciaki, co naturalnie obudziłoby w nich niezdrową ciekawość i chęć przygłupich wyzwań. To z kolei wkurwiałoby pana Janka niemiłosiernie.
Straszny Dwór (nazwa w sumie spodobała się panu Jankowi) przycupnął na uboczu, za polami uprawnymi, na skraju lasu, którego kawałek także był w posiadaniu pana Janka. W dolinie szumiała rzeka Łeba, a w niej dokazywały pstrągi, z którymi był za pan brat.
W takich to okolicznościach przyrody, z dala od znienawidzonej cywilizacji i jej zgnilizny można było żyć pełną piersią. Bez telewizora, bez radia, bez gazet, bez zaangażowania…
Myliłby się ten, kto pomyślałby, że pan Janek osiadł na mieliźnie zawodowej po tym, jak skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę (szkodliwe warunki pracy na stoczni i później w porcie). Nic z tych rzeczy! Od wielu lat specjalizował się w wykonywaniu woblerów na łososiowate, które godzinami dopracowywał w warsztacie mieszczącym się w niewielkiej piwnicy. Przynęty te, nietanie i trudne do kupienia osiągały niczego sobie ceny. Dystrybucją pan Janek zajmował się osobiście, rozwożąc część swoich wyrobów po zaprzyjaźnionych sklepach wędkarskich, a część sprzedając za pośrednictwem internetowych platform aukcyjnych, jak choćby międzynarodowy eBay. Od czasu do czasu wyrabiał również piękne spławiki w przeróżnej gramaturze, ale to już bardziej hobbystycznie i w zasadzie na własny użytek.
Od paru ostatnich lat był również właścicielem niewielkiej drewnianej chatki czy raczej składziku nad brzegiem pobliskiego jeziora. Jezioro nie było duże ani szczególnie rybne, ale bardzo malownicze i przyciągało wielu wędkarzy, zarówno tych okolicznych jak i niedzielnych, a także sporo letników.
Pan Janek wyremontował budę i otworzył kiosk wędkarski, w którym można było nabyć artykuły pierwszej potrzeby, jak oczywiście robaki, białe i czerwone, kukurydzę, najpopularniejsze na łowisku zanęty, żyłki, plecionki, haczyki i przypony, podstawowe sztuczne przynęty metalowe i silikonowe na drapieżnika i spławiki (również własnego wyrobu).
Szyld na kiosku oznajmiał wszem i wobec: ROBAKI u JANKA, ale z czasem literka u wypłowiała od słońca, a farba na szyldzie zaczęła się złuszczać, w związku z tym odczytać można było jedynie w miarę wyraźne: ROBAKI JANKA i tak już zostało.
Kiosk był czynny dosyć rzadko i nieregularnie, czasami wręcz na telefon, aż do momentu, kiedy pan Janek przeszedł na emeryturę. Wtedy zaczął prowadzić swój mały punkt w sezonie od piątku do niedzieli, a w pozostałe dni na żądanie, oczywiście w miarę możliwości. Działał więc na zasadzie wędkarskiego pogotowia, jechał i otwierał kiosk, gdy któryś z wędkarzy zadzwonił w pilnej potrzebie.
W piątki, soboty i niedziele interes czynny był też niestandardowo, bo od 3 do 7 rano. To był czas, kiedy wędkarze zjeżdżali się nad jezioro i rozstawiali na upatrzonych stanowiskach. Co któryś czegoś zapomniał z domu, a ci po nocce zazwyczaj potrzebowali uzupełnić zapasy, więc interes się kręcił. Później zainteresowanie spadało wraz z ilością wypitego alkoholu, a pan Janek po przeliczeniu skromnego utargu zamykał budę i sam oddawał się wędkarskiej przygodzie. Miało to również praktyczną stronę. Jeśli ktoś sobie o czymś przypomniał, dzwonił w graniczącym niemal z pewnością przekonaniu, że pan Janek wciąż jest na miejscu.
Po sezonie, który dla większości wędkarzy zaczyna się w majówkę, a kończy w październiku (tylko co bardziej wytrwali siedzą nad wodą do pierwszego śniegu), pan Janek pakował pieczołowicie niesprzedany towar do swojego dostawczaka i przewoził do piwnicy, gdzie miał czekać na kolejny sezon, a budę zamykał na cztery spusty. Wtedy mógł się w spokoju poświęcić prawdziwemu, w jego mniemaniu, wędkarstwu, czyli niekończącym się wyprawom za pstrągiem wzdłuż ukochanej Łeby. Każda taka wyprawa wymagała nie lada kondycji i najczęściej obfitowała w zadania z gwiazdką. Wieczorami zaś w domowym zaciszu oddawał się tworzeniu przynęt.
Od ostatnich dwóch lat było coś jeszcze w życiu pana Janka, co go nieźle nakręcało i przynosiło mu dodatkowy dochód. Skromna działalność gospodarcza emeryta, ROBAKPOL, rozszerzyła się o hodowlę robaków wędkarskich. Zaczęło się od zwykłych czerwonych na kompostowniku na użytek własny, żeby nie kupować. Szybko się mnożyły i szły na pniu, kiedy wprowadził je do oferty swojego kiosku. Szybko jednak zostały wyparte przez białe zwane w żargonie wędkarskim dzikunami, czyli po prostu czerwie muchy plujki, niezastąpioną przynętę wędkarską i przysmak wielu ryb spokojnego żeru.
Po wielu próbach i na własnych błędach pan Janek doszedł do mistrzostwa w hodowli tłustych białych larw, które sprzedawał wędkarzom nie tylko w swoim kiosku, ale miały je w swoich ofertach wszystkie mniejsze i większe sklepy wędkarskie w okolicy, a nawet większość od Wejherowa po Gdańsk! Właściciele sklepów zachwycali się dzikunami od pana Janka, a wędkarze nie mogli się ich nachwalić. Larwy zawsze były schludnie poporcjowane i zasypane śrutą kukurydzianą, nie jakimiś tam trocinami, które powszechnie wykorzystywało się podczas procesu produkcji. No i wręcz fantastycznie tłuste!
Pan Janek hodował również pinkę, czyli mniejsze larwy barwione na czerwono sokiem z buraków i na żółto kurkumą, najczęściej wykorzystywaną podczas zawodów, ale nie sprawiała mu ona takiej radości i nie był z niej tak dumny, jak ze zwykłych białych i tłustych larw. Lubił przykładać do ucha opakowanie i słuchać wijących się i ryjących w śrucie czerwi. To była prawdziwa symfonia śmierci i rozkładu!
Nie jest w końcu żadną tajemnicą, że czerwie lęgną się ze złożonych przez muchy plujki jaj na zepsutym mięsie, również na padlinie i zwłokach. Są powszechnie wykorzystywane w medycynie sądowej do datowania czasu zgonu. W hodowli, również na skalę przemysłową, używa się mięsnych odpadów gospodarczych pod postacią resztek świniaków, kurczaków czy ryb. Trzeba oczywiście mieć do tego odpowiednio przystosowane pomieszczenie i najlepiej na uboczu, bo zapach amoniaku, który wydzielają larwy, jest powalający. No i trzeba mieć serce do tej, niestety, brudnej i nierzadko cuchnącej roboty.
Pan Janek miał.
Tego czerwcowego poranka pan Janek zamknął swój kiosk przy jeziorze o stałej porze i wyruszył w drogę powrotną do Strasznego Dworu po to, żeby spakować przygotowane opakowania z dzikunami i rozwieść je do kilku sklepów wędkarskich. Przy okazji miał zamówienie na małą partie woblerów pstrągowych.
Szykowało się całkiem fajne i spokojne przedpołudnie, z gatunku tych leniwych i nie rokujących wiele.
Tak jak lubił.
Harmonia i porządek.
Po drodze miał w planach zajrzeć do okolicznego tartaku i zabrać przygotowane worki ze świeżutkimi, pachnącymi trocinami. Trochę przy okazji podroczyć się z panem Heniem, szefem tartaku, też by nie zawadziło.
Wtedy właśnie zobaczył dziewczynę przy drodze i jego plany uległy drobnej, acz znaczącej korekcie…
Dziewczyna podziękowała w duchu opatrzności, porwała z ziemi plecak i pociągając nosem pobiegła w kierunku dostawczaka. Jej zakurzone różowe japonki klaskały rytmicznie o powoli nagrzewająca się jezdnię.
Za kierownicą zobaczyła starszego faceta, ale jeszcze nie dziadka, sympatycznego na pierwszy rzut oka. Był suchy, miał długie rozczochrane włosy i siwą niezbyt gęstą brodę, przy ustach żółtawą od palenia fajki, którą międlił w ustach, mimo że ta najwyraźniej wygasła.
– Dobry! – Krzyknęła w otwarte okno. – Podrzuci mnie pan do najbliższej wiochy?
– Wsiadaj, rybko – powiedział facet, a fajka zatańczyła w jego ustach.
Kurwa, dobrze że nie trafiłam na jakiegoś zaślinionego zboka, pomyślała dziewczyna i wsiadła.
– Dżony, nie bądź chujem – pan Janusz za każdym razem powtarzał to zdanie jak mantrę, kiedy pan Janek zjawiał się w jego sklepie ze świeżą partią robaków. – Bądź kolegą wędkarzem i powiedz, co ty im dajesz żryć, że takie potwory? Toć małą płoć na raz z haczyka wpierdolą i jeszcze mało im będzie!
– Januszku, Januszku, tajemnica firmowa – powiedział jak zawsze pan Janek. – A oto rachunek.
– Kurwa, ty mnie z torbami puścisz! – Zawołał teatralnie właściciel sklepu, jak na dobrego handlowca przystało, i wywrócił oczami w kierunku sufitu, ale tam zamiast Boga były jedynie brudne zacieki, więc otworzył szufladę kasy i chcąc nie chcąc wyjął pieniądze do rozliczenia.
– Widzimy się w środę – pan Janek schował należną mu kwotę do kieszonki krótkiej kamizelki wędkarskiej. – Cześć!
– Borem, lasem… – Rzucił pan Janusz.
– Wodą, lodem – dokończył pan Janek i opuścił sklep.
Tak, to był wyjątkowo udany dzień dla pana Janka i z zadowoleniem o nim rozmyślał, delektował się nim, kiedy rozdrabniał i mielił wnętrzności na cuchnącą papkę. W takiej postaci powrócą do swojej prawowitej właścicielki, będą nawozem dla czerwi w donicy jej rozwartego brzucha i ta partia będzie najlepiej odżywiona. Nie żeby w innych częściach ciała nie wylęgły się ładne larwy. W końcu będą miały tyle naturalnych zakamarków do spenetrowania…
Przecież nie jest tajemnicą, że robaki hoduje się na zepsutym mięsie. Tajemnicą jest to, jakiego mięsa najlepiej użyć.
Pan Janek to wiedział.
Gdynia, maj 2022