OPOWIADANIE – FURIA - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – FURIA

Całą paczką jechaliśmy na imprę. Właściwie to uważam takie wypady za stratę czasu i marnowanie pieniędzy, ale czegóż się nie robi dla zabicia kilku minut nudy wiejącej od życia. Samochód, którego używaliśmy to Ford Scorpio rocznik ’93, granatowy ze srebrnymi obwódkami okien. Tylna szyba jak i dwie boczne były przyciemnione folią samoprzylepną. Na pokrywie tylnego bagażnika i na dachu umieszczone były sportowe spoilery, oryginalny wlew paliwa został zastąpiony metalowym, ośrubowanym. Tuningowi podległ również układ wydechowy, mianowicie seryjny tłumik został zamieniony na dwa, co dało całkiem fajny efekt, poza tym podszlifowano tłoki, co dawało autu lepszego kopa. We wnętrzu zmieniono kierownicę i nałożono nakładki na pedały i gałkę zmiany biegów, zamontowano kubełkowe siedzenia, szelkowe pasy bezpieczeństwa i półkę z głośnikami. W planach była wymiana listew i lekkie obniżenie nadwozia. Właściciel poważnie zastanawiał się nad umieszczeniem  jakiejś grafiki.

Było nas czterech. Ja, czyli małomówny, wysoki koleś ze zjechaną psychiką, Broda, który stanowił dla mnie synonim słowa kreskówka, Zygi – właściciel wozu, łepek dla którego jakiekolwiek bariery czy granice to mit oraz Freon, długowłosy, spokojny chłopak z ambicjami. Można by powiedzieć jeźdźcy Apokalipsy, he, he.

W radio leciał właśnie Black Sabbath z kawałkiem „Changes”, a Broda siedzący z przodu     robił skręta. Praca to nieprzyjemna, ponieważ zioło przy gwałtownym wchodzeniu w zakręty, lubi się rozsypywać, co powoduje, że żal ściska serce. Tyle towaru się niepotrzebnie marnuje. Jednak mając sporą wprawę, uporał się z tą czynnością w miarę szybko i wreszcie mogliśmy gościć w swych płucach rozkoszną moc Canabisa.

Zanim dotarliśmy na miejsce nasza świadomość stała już przed nami. Uśmiechy na twarzach zdradzały, że coś jest nie tak, lecz na szczęście nikt nie zwracał na to uwagi. Z wesołością wypisaną na mordach spoglądaliśmy na starą fabrykę konserw, której podziemia zostały przerobione na wiadomy lokal.

Weszliśmy przez małe, metalowe drzwi, zeszliśmy po wąskich schodach w dół, aż stanęliśmy w niewielkim holu. Zygi poszedł po bilety. Po chwili wrócił i wręczył każdemu po plastikowej karcie wstępu. Teraz udaliśmy się w korytarz znajdujący się po prawej od schodów. Na jego końcu znajdowało się dwóch uzbrojonych, nieco napompowanych ochroniarzy. Zobaczywszy, że opłaciliśmy wstęp, przesunęli się nieco, dzięki czemu mogliśmy wejść do sali.

Od razu uderzyła w nas fala dźwięku, powodując, że w pierwszej chwili nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Wszystkie myśli przestały istnieć, instynkt samozachowawczy zaczął szaleć, a przed oczami latały czarne plamki. Swoją drogą mają tu niezłe wyciszenie wnętrz, ponieważ na korytarzu nie było nic słychać.

Zanim doszedłem do siebie, minęła dobra minuta. Pierwsze słowa, jakie z ledwością dotarły do moich uszu – Kurwa, jak w blejdzie – wypowiedział Zygi. Rzeczywiści pomieszczenie, w jakim się znajdowaliśmy przypominało nieco to znane z filmu. Zauważyłem, że również ludzie gibają się podobnie, ale to jest oczywiste, w końcu to dyskoteka. Z głośników dobiegł mnie znajomy dźwięk. Szybko skojarzyłem, że to „Behaded” wykonywany przez The Offsping jeszcze za czasów ich świetności, kiedy to nie grali komerchy. Kawałek może nie najnowszy, ale dający pewną nadzieję, że impra nie będzie taka przewalona jak sądziłem.

I rzeczywiści, głównie grano Rocka, a to jest muza zupełnie odpowiadająca moim gustom. Poza tym krew w żyłach, która do tej pory jest już pewnie zielona, pomagała się odprężyć i nawet trochę poskakać. Zadziwiające, że do tej pory myślałem, iż w okolicy nikt nie robi takich rzeczy. Może to przez znajomych, którzy jeździli tylko na biby gdzie lecą jakieś smętne pop’owe i dance’owe kawałki, w większości przyprawiające mnie o niesmak i przygnębiające myśli.

W tej chwili podbiegł Freon z przerażeniem na twarzy:

–           ej, zmywajmy się stąd i to jak najszybciej – wykrzyknął z rozpaczą.

–           Dlaczego tak ci się śpieszy? – zapytałem.

–           Bo tu pojawił się ten łowca wampirów, no jak mu tam, Dniowiec, czy jakoś tak – był naprawdę wystraszony. Cały czas oglądał się jakby naprawdę wierzył w to, co mówi. I chyba wierzył.

–           Że kto się pojawił? – zapytałem z niedowierzaniem.

–           No, ten czarny koleś, o którym piszą w gazetach, co łazi po mieście w tym swoim czarnym płaszczu, pod którym nosi miecz i srebrne kolce.

–           Miecz?, a chodzi ci o jego katanę, ale on nosił ją chyba na plecach co? – wyjaśniłem i spojrzałem na salę, na której zauważyłem pozostałą dwójkę z kompani jak patrzą na nas i zrywają boki ze śmiechu. W tym momencie wszystko stało się jasne. Jako, że Freon rzadko pali trawę to łatwo jest go wkręcić, a tamci właśnie to zrobili. Teraz będzie biegał jeszcze ze dwie godziny w panice, aż THC wyparuje mu z głowy i zacznie myśleć samodzielnie. Cóż, właściwie to mu współczułem, ale jak szaleć to szaleć – wiesz co, najlepiej stań gdzieś w rogu, o na przykład tam gdzie te faworki, widzisz je?

–           Jakie faworki?

–           No te, co stoją tam w rogu.

–           No, pewnie, że widzę, jeden nawet częstował mnie wódką.

–           No, właśnie o nich mi chodzi. Idź i ukryj się między nimi. Blade panicznie boi się faworków, więc nawet się tam nie zbliży. – he, he, ale biedak ma jazdę – Aha, pod żadnym pozorem nie bierz nic od nich, dobra?.

–           Nic nie brać. Dobra – odpowiedział i pobiegł w stronę, którą mu wskazałem.

Podszedłem do Brody i Zygiego, a oni dali mi kolejnego skręta. Przez chwilę patrzyliśmy na Freona, który wyglądał dosyć dziwnie, ale i zarazem niesamowicie śmiesznie wciśnięty w najciemniejszy róg sali, poczym postanowiliśmy upolować jakieś dupy.

Okazało się, że jest tu laska, którą znam z widzenia ze szkoły. Chyba nawet się w niej zakochałem, ale z natury jestem nieśmiały, więc nawet nigdy z nią nie rozmawiałem. Wiem tylko, w jakiej miejscowości mieszka i jak wygląda (no, to ostatnie to chyba normalne skoro na każdej przerwie jej wypatruję). Była dosyć wysoka, jej lekko kręcone włosy miały kolor ciemny blond i sięgały do ramion.  Ubrana w czerwoną bluzkę i niebieskie dżinsy wyglądała pięknie. Pięknie według mnie, bo ty mógłbyś uznać ją za laskę trzeciorzędną, tak jak kiedyś określił ją kumpel, lecz dla mnie była boginią. Kochałem jej uśmiech, sposób poruszania się i ciepło, jakie od niej emanowało. Co dzień rano gdy myślałem, czy iść dzisiaj do szkoły przypominałem sobie o niej i perspektywa zobaczenia tego cudu powodowała, że rozpoczynałem swoją podróż.

Zacząłem się zastanawiać jak by tu ją zagadać. Mogłem kupić piwo i niby niechcący ją oblać, na wzór sceny z „Prawdziwego romansu”, tyle że tam był to popcorn, kino i to laska podrywała. Ewentualnie podejść i zapytać czy się poobijała upadając z nieba lub czy się zmęczyła chodzeniem mi po głowie. Wszystko to wydawało mi się jednak banalne i jakieś takie kiczowate. Mogłem też podejść i wyznać jej moje uczucia, albo spytać czy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, lecz niepewność jej reakcji skutecznie mnie odstraszyła.

Normalnie to stałbym i tylko patrzył, lecz dzisiaj, zmotywowany przez gandzię postanowiłem spróbować. Zastanawiając się nad wyborem strategii spostrzegłem, że moja luba spogląda na mnie i lekko się uśmiecha. W tym momencie pod wpływem impulsu ruszyłem do przodu, objąłem ją i pocałowałem. W pozycji takiej trwaliśmy dobre trzy minuty, aż w końcu zdołałem się opanować i oderwać od jej ust. Musze przyznać, że smakowała jak miód i miałem ochotę na jeszcze, lecz rzeczywistość, która zdołała dostać się do mojego umysłu, spowodowała, że stanąłem i nie mogłem się ruszyć. Wydawało się, że czas stanął w miejscu.

Teraz ona zrobiła krok w moim kierunku – myślałam, że już nigdy nie zdecydujesz się na żaden ruch – powiedziała i przylgnęła swymi soczystymi ustami do moich. Chciałem żeby ta chwila trwała wiecznie i wydawało mi się, że tak będzie. Zdołałem usłyszeć, że z głośników dobiega głos wokalisty Led Zeppelin w utworze zatytułowanym „All My Love”. Jednak nie zastanawiałem się nad tą kwestią, gdyż wreszcie czułem, że moje życie nabiera sensu. Pragnąłem czuć ten smak przez resztę swojego życia i do końca pić tylko z tej jednej tajemnej bramy.

Niestety    rozkosz przerwana została przez Zygiego, który szarpną mnie za ramię:

–           Broda i Freon  biją się z jakimiś menelami – wykrzyknął i wskazał ręką miejsce, w którym przypuszczalnie się znajdują. – nie możemy ich tak zostawić – dodał.

–           Nie możemy – powiedziałem z bólem odwracając się do kobiety, która zawładnęła moim umysłem – wybacz mi, ale muszę udzielić pomocy przyjaciołom – wykrztusiłem z siebie z nieukrywanym żalem – mam nadzieje, że jeszcze się spotkamy – powiedziałem i nie zwlekając dłużej ruszyłem w stronę, z której do biegały odgłosy walki.

Sytuacja nie wyglądała za wesoło. Broda leżał zakrwawiony pod ścianą, a Freon walczył z przynajmniej pięcioma przeciwnikami. Gdy przepchnęliśmy się bliżej zdawało mi się, że jego oczy są jakieś dziwne, takie jakieś czerwonawe, a jego ruchy zbyt precyzyjne jak na kogoś tego pokroju. Pomyślałem, że THC jeszcze nie wywietrzało i nadal na mnie działa.

Wreszcie dotarliśmy do wojujących. Zygi złapał łepka za rękę i wykręcił ją w taki sposób, że ten zgiął się w pół i mógł swobodnie podrapać się po łopatce. Potem pchnął go tak, że walną głową w ścianę i stracił przytomność. Ja w tym czasie klepnąłem innego kolesia w ramię, a ten odwracając się wyprowadził od razu sierpowego, lecz zdążyłem się uchylić i wpakować mu pięść prosto w splot słoneczny. Pochylony, nie mogąc złapać tchu wyłapał jeszcze z kolanka i bezwładnie opadł na podłogę. Kątem oka dostrzegłem, że ktoś próbuje mnie kopnąć z prawej w bok. Zrobiłem unik i złapałem go za dolną kończynę jednocześnie podcinając drugą, co spowodowało, że przeciwnik padł plecami na posadzkę i grzmotnął głową na tyle silnie, że odpłynął.

Zobaczyłem, że Freon otoczony jest przez czterech facetów, a jeden z nich trzyma nóż. Chciałem podbiec, ale wyłapałem cios w kolano i runąłem na ziemię. Już wiedziałem, że nie obędzie się bez gipsu. Zauważyłem jeszcze jak Zygi podbiega do niego z pomocą, ale ten go atakuje i powala na glebę. Znów widziałem ten czerwony błysk w jego oczach. Stał teraz w rozpuszczonych włosach, ciężko dysząc i patrząc w około czy ktoś jeszcze chce go zaatakować. Wyglądał jak dzikie zwierzę, otoczone nieprzytomnymi ciałami agresorów. Był ranny, krew spływała mu po głowie, dłoniach, jedna z nóg była wygięta pod nienaturalnym kątem. Ktoś się na niego rzucił, lecz nie wiem, co było dalej, bo nagle zrobiło się ciemno.

###

Obudziłem się w szpitalu. Miałem zabandażowaną głowę i nogę od kostki do pachwiny w gipsie. Po krótkim zastanowieniu przypomniałem sobie wydarzenia poprzedniej nocy. Sala, w jakiej leżałem nie różniła się od innych tego typu pomieszczeń. Białe ściany, biała pościel pięć metalowych łóżek i mała, biała szafka przy każdym z nich. Na pryczy przede mną leżał Broda ze złamanym nosem i zwichniętym nadgarstkiem, obok niego Zygi ze złamaną ręką i podbitym okiem, lecz nigdzie nie było czwartego kompana.

Gdy tamci dwaj się obudzili postanowiliśmy wyjść z pokoju i dowiedzieć się gdzie jest Freon. Wziąłem kule leżące pod łożem i wyszliśmy na korytarz. Szliśmy wzdłuż i zaglądaliśmy do każdej sali po drodze, lecz bez rezultatów. W końcu dotarliśmy do końca, gdzie były stalowe drzwi z małym okienkiem. Spojrzałem przez nie i go zobaczyłem. Był tam przywiązany gumowymi paskami do pryczy, nieruchomy. Domyśliłem się, że go czymś naszprycowali. Pewnie jakimiś środkami na nerwy typu valium czy prozak. Nacisnąłem klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, były zamknięte.

Gdy wracaliśmy do pokoju, gdzie mieliśmy się naradzić, co dalej, spotkaliśmy pielęgniarkę.

–           siostro, czemu nasz znajomy leży w tej komnacie na końcu korytarza, związany i zamknięty na klucz? – zapytał Zygi.

–           To wasz znajomy?

–           Tak, ale to ja pierwszy zadałem pytanie.

–           Dobrze, spokojnie. – powiedziała – Leży tam, ponieważ gdy sanitariusze z karetki go znaleźliśmy był nieprzytomny z wyczerpania, a świadkowie zeznali, że zachowywał się agresywnie. Poza tym jest przywiązany, ponieważ po przebudzeniu, nie będzie wiedział gdzie jest, a z doświadczenia wiem, że tacy pacjenci potrafią szaleć. To dla jego dobra.

–           A co mu w ogóle jest? – zapytałem.

–           Ma złamaną prawą nogę i kilka ran na ciele oraz parę siniaków, ale nie jest to nic szczególnie poważnego. Lekarze już się z nim zajęli.

–           Kiedy możemy stąd wyjść? – to pytanie zadał Broda, który nienawidzi szpitali.

–           W przeciwieństwie do kolegi może już jutro.

–           A kolega.

–           To zależy. Musi zostać na obserwacji, a potem skonsultujemy się ze szpitalnym psychologiem i zobaczymy, co orzeknie. Jednak wcześniej niż za tydzień to raczej nie wyjdzie.

###

I rzeczywiście już następnego dnia siedzieliśmy na ławce w parku i popijaliśmy zimne piwko. Gliny w tej okolicy rzadko się pokazują, więc nikt nam nie zakłócał spożywania jakże wybornego, złocistego płynu. W tych bandażach i gipsach wyglądaliśmy trochę śmiesznie, lecz nam jak i innym raczej to nie przeszkadzało. Ot, takie drobne urozmaicenie otaczającej zieleni.

Zastanawiałem się, dlaczego Freon wyglądał tak dziwnie. Chłopaki też to zauważyli, ale im dłużej się nad tym głowiliśmy, dochodziliśmy do coraz dziwniejszych wniosków. Zygi twierdził, że po prostu mu odbiło. Tak przynajmniej tłumaczył sobie fakt, że oberwał od swojego kumpla.

Podczas dysput dotyczących tego tematu, przysiadł się do nas Dziura. Facet nosił podarte dżinsy, koszulkę na bluzie i włosy do ramion. Wiedziałem, że interesuje się różnymi dziwnymi sprawami typu UFO, wikingowie, komiksy, metafizyka, magia i takie tam duperele, więc streściłem mu nieco całą historię, mając nadzieję, że coś wyjaśni.

–           Wpadł w coś, co można by nazwać szałem bojowym – pytająco stwierdził.

–           No, można by tak powiedzieć – odpowiedziałem.

–           Kiedyś, kiedy na ziemi nie było broni palnej, a wojny toczyły się przy pomocy mieczy, toporów i tym podobnych, w lepszych czasach, można było spotkać wojowników, którzy podczas bitwy w wyniku otrzymanych ran i przy odpowiedniej determinacji, potrafili wprowadzić się w stan, w którym nie czuli bólu, strachu ani zmęczenia. Stawali się zwierzętami w ludzkiej skórze. Stawali się najniebezpieczniejszymi żołnierzami w historii świata, ponieważ zatracali granicę między ludzkim wnętrzem, a instynktem. Potrafili powalić niewyobrażalne liczby wrogów, lecz również swych sprzymierzeńców. W szale walki, rzadko rozróżniali strony konfliktu. Osobników takich nazywano Berserkami. Wydaje mi się, że to spotkało Freona.

–           Naprawdę tak myślisz? – zapytałem.

–           Tak, wydaje mi się, że jest to jedyne wyjaśnienie tej sytuacji. W wielu rycerskich opowieściach są wzmianki o takich istotach, więc musi coś w tym być.

–           Dobra, przyjmijmy, że masz rację. – jakoś w to nie wierzyłem – Może wiesz czy to jest groźne i jak to wyleczyć?

–           Tego nie da się wyleczyć, ponieważ to tkwi w każdym z nas. Mamy to zaprogramowane w mózgu i tylko w szarym świecie, w którym żyjemy brakuje odpowiednich bodźców, aby czynnik ten uruchomić. Jeżeli chodzi o zagrożenie z tego płynące to jest ono minimalne. Właściwie to jedyne konsekwencje takiego stanu to ogromne zmęczenie wynikające z przeciążenia organizmu i rany, jakie odnosi się podczas potyczki. Wojak, który ulega przemienieniu nic nie pamięta i wydaje mu się, że była to tradycyjna bitka. Również jego psychika zostaje nienaruszona. Jak widzicie jest to technika nieszkodliwa.

–           Tak, ale czy osoby przebywające w jego otoczeniu mogą czuć się bezpieczne, przecież nigdy nie mogę być pewien, czy za chwilę znowu nie wpadnie w ten stan i mnie nie zabije.

–           Jak już mówiłem, do przemiany potrzebne są odpowiednie czynniki i bodźce mechaniczne. A tak w ogóle to wątpię, aby jeszcze kiedyś Freon potrafił wpaść w taki szał. Po prostu nie będzie już miał okazji.

–           Tak, a czy marihuana mogła mieć na niego taki wpływ? – przypomniałem sobie, że chodził wtedy nieźle najarany.

–           Nie sądzę. Nie słyszałem jeszcze o takim przypadku i uważam, że nie.

Tak to mniej więcej wyglądało. Siedzieliśmy jeszcze na tej ławce ze trzy godziny i rozmawialiśmy o tym, co zrobimy z kasą z odszkodowania i innych mało istotnych sprawach. Mogę jeszcze tylko powiedzieć, że miałem spore problemy ze skupieniem się, ponieważ umysł mój, wypełniony był wspomnieniami z tej nocy. Dokładniej rzecz ujmując tamtą laską. Kurde, kobieta z moich snów, chodzący ideał, a ja nie wiem nawet jak ma na imię, że nie wspomnę o numerze telefonu. Z tego, co zauważyłem ze szkoły jest o rok młodsza, lecz teraz wiem jeszcze, że smakuje jak miód i chcę spędzić z nią resztę życia.

###

Dwa dni później, idąc chodnikiem do supermarketu po żarcie, spotkałem Freona. Podobnie jak ja, kuśtykał o kulach i było widać, że robi to od niedawna, ponieważ nie miał jeszcze wyrobionej techniki poruszania się przy pomocy tych urządzeń. W porównaniu z nim, ja byłem wirtuozem.

Po krótkiej rozmowie okazało się, że badania, jakim został poddany, wykazały, że dalsze przebywanie w szpitalu nie jest konieczne. Psycholog orzekł całkowitą poczytalność i zezwolił na zwolnienie. Tak oto, po chwili konwersacji doszliśmy do sedna. Postanowiliśmy wieczorem wpaść po Brodę i razem skoczyć do Zygiego.

Miał on w chacie wielką faję. Była zrobiona z przeźroczystego szkła, stylizowanego na coś w kształcie pięciopalczastego liścia konopi indyjskiej. Na końcu każdego palca było miejsce na działkę, a dym wciągało się przez poskręcany ogonek. Rzecz piękna i dająca wielką frajdę. Wieczór zapowiadał się zielono.

I rzeczywiście taki był. Około dwudziestej pierwszej byliśmy u Brody. Potem skoczyliśmy do zaprzyjaźnionego dila, od którego skubnęliśmy dwadzieścia pięć gram ( po pięć gram, pięciu różnych gatunków, między innymi K2, Biała Wdowa i Skun) i dopiero teraz udaliśmy się w kierunku upragnionej meliny.

Na mecie byliśmy około dwudziestej pierwszej czterdzieści. Starzy Zygiego, w tym tygodniu pracują w nocy, więc staliśmy na biblijnej ziemi obiecanej. Naszego gospodarza zaskoczył widok Freona i jakoś się nie cieszył z naszego przybycia. Cały czas pamiętał, że oberwał od kumpla i miał do niego za to żal, lecz gdy zobaczył torebkę i rozpoznał jej zawartość, jego nastawienie uległo nagłej zmianie. Przeszliśmy do jego pokoju, gdzie za łóżkiem, owinięty w starą bluzę z kapturem, leżał ukryty, wyżej opisany przedmiot. Od razu wzięliśmy się za nabijanie. Na każdej bazie upchaliśmy towar, który po zaciągnięciu wpływał do płuc zmieszany. Można by powiedzieć, że gąbki ukryte w klatce piersiowej, otrzymywały odżywkę pięć w jednym. Nie trwało długo zanim się uhahaliśmy i straciliśmy kontakt z szarym, nudnym, nieatrakcyjnym i beznadziejnym światem rzeczywistym. Pokój, wypełniony rozkoszną wonią i zanurzony we mgle, prezentował się ciekawie i dodatkowo nadawał całemu przedsięwzięciu klimatu. Wszystkie przedmioty zaczęły zmieniać kształty i wykonywać dziwne ruchy. W ogóle, życie stało się przyjemniejsze i o wiele ciekawsze, a przede wszystkim mniej przewidywalne.

###

W naszych umysłach pojawił się pomysł, aby wsiąść do samochodu i gdzieś pojechać. Gdzie?, dokładnie nie wiedzieliśmy. Wychodziliśmy z złożenia, że podróże nie planowane, zawsze są udane. Oczywiście idea od razu została spełniona.

Błądziliśmy po różnych uliczkach i zakątkach miasta, aż w końcu trafiliśmy na jakąś imprę. Właściwie jak tam się znaleźliśmy to nie wiem, ale pewne jest, że długo tam nie zabawiliśmy. Zaraz po wejściu usłyszeliśmy jakieś nędzne techno, przeplatane smętnymi popowymi kawałkami. Wiara zgromadzona w pomieszczeniu, które z powodu zawieszonych laserów, jakichś różnokolorowych lampek i innych tego typu dupereli, uznaliśmy za główny parkiet taneczny, jakoś smętnie się gibała, co sprawiało wrażenie stypy, a nie dobrej zabawy. Gdy zaczęliśmy głośno wyrażać swoje zdanie, podeszło czterech ochroniarzy w czarnych garniakach oraz żelem na włosach i delikatnie poprosili nas o opuszczenie lokalu, co niezwłocznie uczyniliśmy. Było to jedyne rozsądne wyjście, gdyż z tymi bandażami i gipsami, jakimi byliśmy przystrojeni, nie mieliśmy raczej szans w otwartej konfrontacji, a i nagroda nie była warta walki.

Wróciliśmy do wozu. Za kierownicą ponownie usiadł Broda, bo tylko on nie miał gipsu, więc od razu wszyscy pozapinaliśmy pasy bezpieczeństwa i dopiero ruszyliśmy w drogę. Jeździł on agresywnie i Zygi błagał, żeby psy były zajęte dzisiaj czymś innym. Przez pół godziny znowu się błąkaliśmy, lecz niedługo wszystko miało ulec zmianie.

Przed nami był zakręt, siedemdziesiąt pięć stopni, a na liczniku osiemdziesiąt na godzinę, lecz wskazówka cały czas rosła. Przed oczami widziałem cztery plastikowe worki, ale jakoś się zmieściliśmy. Tylko, że pięćdziesiąt metrów za nim stali blacharze. Na ich radarze było dziewięćdziesiąt siedem, a znak pokazywał maksymalnie czterdzieści. Cóż chyba nieźle wybulimy.

Zatrzymaliśmy się przy krawężniku. Po lewej był mały pas zieleni, a za nim rzeka, po prawej wystawy sklepów. Chodniki dookoła były puste i nigdzie nie było widać żadnych śladów życia. Gliniarz podszedł do drzwi kierowcy, więc Broda otworzył szybę.

–           Dzień dobry panie kierowco.

–           Dzień dobry.

–           I co teraz. Wie pan, dlaczego został zatrzymany.

–           No cóż. Podejrzewam, że być może delikatnie przekroczyliśmy dozwoloną prędkość – z pokorą odpowiedział.

–           No to też. Prawo jazdy, dowód osobisty i kartę wozu poproszę – powiedział i wziął do ręki to, o co prosił. – Przy okazji, ma pan zachlapaną rejestrację, proszę ją wyczyścić.

–           Ja się tym zajmę – powiedział  Freon, poczym wziął ze schowka ścierkę i poszedł na tył samochodu.

W tym momencie z radiowozu wysiadł drugi pajac i razem z kompanem poszedł do tyłu. W lusterku zobaczyłem jakiś czerwony błysk, który wziąłem za światła stopu jakiegoś samochodu. Potem zauważyłem, że podnosi się klapa bagażnika. Uznałem, iż gliniarze kazali    ją otworzyć. Ciekawe, czy zauważą siekierę, leżącą tam jeszcze od czasu, kiedy to przed wigilią, wybraliśmy się do lasu na choinki, które potem sprzedawaliśmy na bazarze. Łatwa kasa, jaką równie łatwo wydaliśmy.

Odwróciłem się i dostrzegłem błysk ostrza, a po chwili było słychać głuche uderzenie. Jakby coś ciężkiego upadło na asfalt. Po chwili dobiegł mnie cichy jęk i powtórzył się poprzedni dźwięk. A jeżeli to nie były światła stopu?

Zdaje się, że reszta ekipy też coś zauważyła, bo wszyscy jednocześnie chwyciliśmy za klamki (od drzwi, nie mylić ze spluwami) i pobiegliśmy w stronę Freona. To, co zobaczyłem z tyłu samochodu spowodowało, że chwyciły mnie mdłości. Jeden smerf    leżał na plecach w kałuży krwi z roztrzaskaną głową, w taki sposób, że można było dostrzec poszarpaną, parującą jeszcze tkankę mózgu, a drugi na lewym boku. Nie widziałem, jakich doznał ran, ale również pływał w czerwonej posoce. Spojrzałem na Freona. Stał spokojny z rozjarzonymi oczyma i zakrwawioną siekierą w ręku. Dostrzegłem jak promień z lampy, złowieszczo balansuje na jej krawędzi.

Coś ty kurwa zrobił! – krzyknął Broda i ruszył w jego kierunku, ale zapał i złość, jaką pałał została szybko zgaszona, jednym płynnym ruchem, wyprowadzonym oburącz w kierunku szyi napastnika. Metal wpił się do połowy. Dopiero, gdy „drwal” wyciągnął ostrze, krew fontanną trysnęła na Zygiego, który automatycznie zwymiotował. Teraz w osłupieniu oglądałem jak martwe ciało przyjaciela pada najpierw na kolana, a potem na brzuch. Wokół niego coraz bardziej powiększała się czerwona plama.

Czułem się jakby nogi wrosły mi w ziemię. Stałem tylko biernie i obserwowałem całą masakrę nie zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Byłem zszokowany do tego stopnia, że nie mogłem nawet się zerzygać.

Freon podniósł siekierę nad głowę i z całych sił uderzył w kręgosłup zgiętego w pół Zygiego. Ten bez żadnego dźwięku upadł na ulicę, w miejscu, w którym stał. Morderca przydepnął mu plecy i wyrwał topór. Przez ranę dostrzegłem pocięte mięso i białe kawałki roztrzaskanych kręgów. Jego krew zmieszała się z posoką poprzednich ofiar.

Poczułem, że się zlałem. W głowie zaświtała myśl, że teraz moja kolej, a organizm kierowany instynktem zaczął uciekać. Gdy biegnąc, w kierunku mostu nad rzeką, odwróciłem głowę, ujrzałem jak mój dawny kumpel, rozdziabuje sobie gips na nodze. Straciłem nadzieję, że zdołam uciec i zacząłem rozglądać się za czymś, co mogłoby pomóc w samoobronie. Wbiegłem na most i zauważyłem, że jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, leży wyrwany znak drogowy. Ha, huligani też czasem się przydają. Podniosłem go i w tym momencie spostrzegłem Freona. Był jakieś piętnaście metrów za mną. Nie mając czasu do stracenia, zacząłem biec w jego kierunku w rurką odwróconą na niego. Gdy byłem w odpowiedniej odległości schyliłem się i zaparłem znak o dziurę w chodniku. Przeciwnik, zaślepiony rządzą walki, wbiegł prosto na nią, co spowodowało, że jego jama brzuszna została przeszyta kawałem wydrążonego metalu. Puściłem moją broń i odskoczyłem do tyłu.

Na twarzy Freona rysowało się zdziwienie. Ku mojemu zaskoczeniu zdołał się wyprostować. Wyobrażacie sobie, człowieka, który przeszyty rurką od znaku drogowego potrafi przyjąć postawę pionową. Mało tego zdołał nawet zrobić krok w mym kierunku i rzucić siekierą, która trafiła mnie obuchem w ramię. Mój obojczyk tego nie wytrzymał, jednak pod wpływem adrenaliny, podniosłem jego broń i podszedłem do wciąż stojącego przeciwnika. Sprawną, prawą ręką ująłem rękojeść i najsilniejszym ciosem, na jaki mogłem się zdobyć uderzyłem w klatkę piersiową. Dopiero to go powaliło. Potem, straszliwie złorzecząc, zadałem jeszcze kilka ciosów w te części ciała, które potrafiłem dostrzec. W końcu zemdlałem.

###

Obudziłem się w szpitalu więziennym. Po kuracji zostałem poinformowany przez adwokata przydzielonego z urzędu, że zostałem postawiony w stan oskarżenia, za pięciokrotne zabójstwo pierwszego stopnia. Oraz o tym, że działałem świadomie i bardzo bestialsko. Prawnik nie omieszkał poinformować mnie, że broni mnie tylko, dlatego, że ma taką  pracę i żebym nie łudził się, że ujrzę jeszcze świat zewnętrzny.

Tak, więc pełen optymizmu i nadziei, zasiadłem dwa tygodnie później na ławie oskarżonych. Nie miałem żadnego alibi, na narzędziu zbrodni były moje odciski palców, a nigdzie nie było świadków, którzy mogliby opowiedzieć o całej historii, ponieważ oni nie istnieli.

Pierwszy raz słyszałem, żeby polski sąd podjął i zakończył sprawę tak szybko. Kolejne dwa tygodnie później zostałem skazany na dożywocie. Oczywiści nie przyznałem się do winy. Słyszałem, że więzienia pełne są niewinnych, ale dopiero teraz zaczynałem wierzyć, że jest w tym coś z prawdy.

W celi wytrzymałem dwa i pół roku. Był to czas spędzony na rozmyślaniach dotyczących pamiętnej nocy. Całe szczęście, że miałem tutaj dostęp do całkiem taniego zioła, bo inaczej to wszystko było by nie do zniesienia. Każdy dzień mijał tak samo, a perspektywy na przyszłość nie istniały.

Dokładnie trzeciego czerwca dwa tysiące piątego roku, klawisze znaleźli moje ciało powieszone na pasku od spodni w łazience. na rurze doprowadzającej wodę. Teraz rozpoczynam wędrówkę od nowa.

 

Łukasz „Underluk” Czerwiński                                                                                                                                                            20.03.2003r

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *