OPOWIADANIE – Grabarz - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – Grabarz

„Zamurowano cię w linię życia, w której jak płyn w probówce zależnie od ciśnienia powietrza możesz się przesuwać w przód, w tył, w miarę dolewania rosnąć, ale bezwzględnie tylko w tej jednej jedynej linii.”
Krzysztof Kamil Baczyński,” Człowiek, który chciał żyć drugi raz”

# # #

Szpadel agresywnie wymierzony w moją pierś powoli opadł na deski ganku.
– Przypadkiem, powiadasz pan – przemówiła ciemna sylwetka na tle, złociście wylewającego się przez próg, wnętrza domostwa.
Skinąłem głową z nadzieją, że mój rozmówca prawidłowo zinterpretuje ów dyskretny gest pokory.
Odmowa z jego strony oznaczała dla mnie kolejne, samotne godziny pośród mrocznego, październikowego lasu. A była to wizja tak koszmarna, iż nie ośmielałem się wybiegać dalej w swych przypuszczeniach. Czekałem na odpowiedź.
– Zgoda – rzekł po krótkiej chwili milczenia i cofnął się do środka, zostawiając drzwi otwarte. Umknąłem lodowatej ciemności podążając za swoim gospodarzem.
Chłodną sień oddzielała od prymitywnie urządzonej kuchni brudna, kocioszara zasłona. Podczas gdy gospodarz zajął się przygotowywaniem herbaty, skorzystałem z propozycji rozgoszczenia się w pokoju.
Nie wniósł on nic nowego do ogólnego wrażenia, jakie wywołał sobą ów dom. Prosty, w swym porządku nastawiony raczej na funkcjonalność niż estetykę, zawierał, oprócz starego szerokiego łóżka, nad którym zawieszono zdobny w chaotyczny wzór, kilim, niski stół, komodę i samotny na tle ściany regał z książkami. Pozwoliłem sobie zająć miejsce przy stole. Krzesło jęknęło niepokojąco pod moim ciężarem.
– Nie tylko ludzie się starzeją – odezwał się nagle delikatny głos. Spojrzałem w kierunku jego źródła, by ze zdumieniem stwierdzić, iż na łóżku, siedziała obca niewiasta, której, co było powodem mej siurpryzy, wcześniej nie dostrzegłem. – Radzę usiąść koło mnie.
Grzejąc dłonie na kubku parującej kawy, której zapach dotarł właśnie do mych nozdrzy, uśmiechała się w moim kierunku. Włosy spływały na ramiona kruczym wodospadem loków, zasłaniając po drodze część twarzy. Ogólnie zaś, być może ze względu na swój ubiór – wytworną, długą, chabrową suknię z jasnym kołnierzem, zdała się jakby nie pasować do tego miejsca.
– Przepraszam. Nie zauważyłem. – Poderwałem się z krzesła, które i tym razem głośnym zgrzytem dało wyraz swego niezadowolenia.
– Anna – spokojnie wyciągnęła rękę w moim kierunku. – Może o to mi chodziło?
– Mariusz – pozwoliłem, by ciepłe palce oplotły moją zmarzniętą dłoń. Gdy zbliżyłem się do Anny, po raz pierwszy uderzył mnie dziwny kwaśny zapach, lekko zaznaczający swą obecność pomimo silnej unoszącej się woni kawy. Zapach wilgoci. Jakby wilgotnej, oddającej swe ciepło podczas pierwszego wrześniowego deszczu, ziemi. Wtedy jednak nie zwróciłem na to specjalnej uwagi.
W tym momencie wrócił gospodarz i stawiając na stole dwie szklanki świeżo zaparzonej herbaty, spoczął na krześle, które tym razem zareagowało jakby mniej impulsywnie. Gestem ręki polecił mi łóżko. Usiadłem na brzegu, wciąż starając się nie szafować zbytnio pewnością siebie.
Mogłem teraz dokładnie przyjrzeć się swemu dobroczyńcy.
Najbardziej fascynujące twarze mają starzy ludzie. Porozdzierane niezliczonymi znamionami przeszłości, które mimo pozornego chaosu układają się w określony wizerunek. Ponadto każda ze zmarszczek niesie z sobą coś jeszcze – funkcję. Można patrzeć godzinami na starą twarz, której zagłębienia rozprostowują się, to znów składają w trakcie rozmowy, tym razem współgrając nie tylko z ogólnym obrazem, ale i ze sobą nawzajem. Taką właśnie twarz miał mój gospodarz. Bo takie było moje pierwsze wrażenie.
– Anna – poruszyły się nagle jego usta – jutro wyjeżdża.
Nie zdążyłem nawet zastanowić się nad znaczeniem tej wiadomości, gdyż zaraz zmieniono podmiot rozmowy.
– Grzyby? – zapytała mnie, a mego gospodarza obdarzyła spojrzeniem pełnym zdziwienia.
– Zupełnie się na tym nie znam. Zbieram tylko czarne łebki. Reszta to dla mnie hasła z krzyżówek – próbowałem nie uśmiechać się zbyt szczerze.
Zapadła cisza. Nerwowo szukałem w głowie tematu wystarczająco naiwnego by pozwolił się rozwinąć na tym poziomie dyskusji. Żaden jednak nie odpowiadał wymaganiom.
– Nie jest najgorzej. Widziałem kosz. Żona powinna być zadowolona – odezwał się w końcu gospodarz.
– Nie mam… żony – wypaliłem, orientując się, że znów zmarnowałem zaczątek rozmowy. Obiecałem sobie, że następnym razem spróbuję po prostu mówić, co myślę.
– Lubi pan las? – Anna przysunęła się do brzegu łóżka. Kwaśna woń znów delikatnie podrażniła moje nozdrza.
– Raczej wspomnienia, jakie ze sobą przynosi. To piękna, naturalna bariera od stresu cywilizacji. Czasami, kiedy mam ochotę zerwać z mętlikiem roboty i chorych zasad, przyjeżdżam tu i chodzę.
– I? – Ciągnęła mnie za język Anna.
– I wracam. Te chwile są właśnie najcenniejsze. Myślę czasami, że skoro nie byłoby bieli bez czerni, Boga bez Szatana, czy nawet życia bez śmierci, to dobrze żyć w brudzie, żeby czasem móc docenić potęgę spokoju.
– Ładnie powiedziane – mruknął gospodarz. – I co, nie myślałeś tego zmienić?
– Jak to?… – Jego pytanie wydało mi się nie na miejscu, ale za wszelką cenę musiałem podtrzymać rozmowę. – Jest wiele powodów… A wszystkie razem składają się na ogólne sformułowanie – to niemożliwe.
Podniósł parującą szklankę do ust i pociągnął kilka długich łyków. Potem, odstawiwszy ją, zmęczonym wzrokiem przebiegł po zżółkłych ścianach.
Anna lekko się uśmiechnęła.
Resztę wieczoru spędziłem na rozmowie ze swoją współlokatorką w niemym towarzystwie gospodarza. Przeważnie ja mówiłem, ona zaś okazała się być cierpliwą słuchaczką. Przez własną gadatliwość niczego się o niej nie dowiedziałem. „Może o to jej chodziło”.
Po paru godzinach zmęczenie zaczęło powoli brać górę nad chęcią dyskusji i zmuszony byłem poprosić o miejsce na nocne legowisko. Wskazano mi łóżko, gdzie, ułożywszy się, niemal natychmiast zasnąłem. Gospodarz z Anną przenieśli się do kuchni.
W nocy zbudziłem się tylko raz, będąc pewnym, iż dobiegł mnie dźwięk otwierania wejściowych drzwi, tym bardziej że czułem jeszcze w powietrzu rześki podmuch, jaki musiał wedrzeć się przy tym do wnętrza. Zaraz jednak znów odpłynąłem w nieświadomość.
#

Wstałem po godzinie dziesiątej i od razu po przebudzeniu snuć jąłem w głowie plany związane z powrotem do domu. Nosiłem się z zamiarem wykorzystania gościny jeszcze na czas śniadania, by potem wypytać o drogę i ruszyć z powrotem. Stało się jednak inaczej.
Podszedłem do okna, by rozsunąć przysłaniające poranek kotary. To zaś, co zobaczyłem za szybą, przyprawiło mnie o zimny dreszcz; świadomość beztrosko spędzonej nocy, naiwnie i samotnie – wszystko to złożyło się rażąc mnie odruchem nagłego skurczu krtani.
Pośród łodyg nagich krzewów i mdłego jesienią zieliszcza, ujrzałem bowiem szare, kamienne płyty, starannie poustawiane w rzędy krzyże i gdzieniegdzie samotne figury Matki Boskiej. Tej nocy spałem niemal pośrodku nekropola.
Moje myśli kłębiły się w chaotycznych dociekaniach, toteż nic dziwnego, że zadrżałem na dźwięk otwieranych drzwi. W progu stanął gospodarz i zadał jakieś pytanie. Nie słyszałem dokładnie jego treści – utonęła pośród sztormu moich obecnych rozważań.
– Samo drzewo nie przyniesie się. Pomożesz mi pan? – zapytał, być może powtarzając.
W milczeniu ubrałem się i ruszyłem na dwór. Kroczyliśmy między grobami w stronę małej komórki przy ścianie lasu. Chłodne powietrze nieco mnie ocuciło. Zatrzymałem się i ogarnąłem cały krajobraz.
Nawet teraz trudno było je zauważyć, nic więc dziwnego, że i w nocy umknęły mej uwagi. To tu, to tam błyskała swą smutną, kamienną barwą powierzchnia pomnika. Niektóre całkiem nowe, inne tak stare, że spomiędzy płyt przedzierały się sporych rozmiarów krzewy. Spojrzałem na swego gospodarza.
– Jest pierwszy zawód świata – odparł na moje nieme pytanie – musi być też ostatni. Amen.
Przynieśliśmy drewno do domu i zabraliśmy się za przygotowywanie śniadania. Anny nie spotkałem. Wychodząc po wodę spostrzegłem jednak coś jeszcze. Przy drzwiach, oparty o ścianę, stał szpadel. Cała jego dolna część oblepiona była świeżą, wilgotną gliną, a chodnik wokół pokrywały grudki ziemi.
Może rzeczywiście nie powinienem był zwracać uwagi na tego rodzaju szczegóły, ale wszak często łapiemy się na tym, iż tracimy kontrolę nad obrazami, które formują się w naszej wyobraźni, chcemy przestać myśleć o czymś, gdy tymczasem ów temat wciąż narzuca się umysłowi. Tak było i teraz. Niesforne myśli jęły snuć się wokół coraz to śmielszych przypuszczeń. W końcu zebrawszy się na odwagę, dla własnego spokoju, podczas śniadania zacząłem zadawać memu gospodarzowi pytania, starając się wyzbyć przynajmniej części nękających mnie wątpliwości.
– Lucjan – przerwał mi, zanim zdążyłem dokończyć pierwsze. – Możesz mi mówić Lucjan.
– Mariusz – przedstawiłem się ponownie, nie będąc pewnym stosowniejszego zachowania. – Cóż to za cmentarz? W pobliżu nie ma nawet żadnej wsi, a niektóre groby są całkiem świeże.
– Słusznie – odpowiedział i nabrał w usta kęs jajecznicy.
– Kim jest dla ciebie Anna? – zadałem pytanie, na które odpowiedź wydała mi się bardziej znacząca.
– A co myślisz?
– Córką, znajomą, przypadkową postacią w twoim życiu?… – Przez moment zabrakło mi pomysłów.
– Wnuczką, wdzięczną osobą. – Pomógł mi Lucjan, po czym nabrał na łyżkę następną porcję żółtej, okapującej rozgrzanym masłem papki. – Po co tobie taka informacja?
– Zafrasował mnie jej stosunek… Wydało mi się jakby czuła się z jakichś powodów niepewnie. Może „obco” byłoby lepszym określeniem. Zniknęła rano, to znaczy, rano jej już nie było. Po co miałaby wychodzić tak wcześnie? Za to słyszałem wyraźnie, jak ktoś w nocy otwierał drzwi. I jeszcze ten szpadel. Czy zawsze kopie pan w nocy? – Skończywszy dopiero spostrzegłem, jak dalece moja, niesiona ekscytacją ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem.
– Lucjan – przypomniał mi mój gospodarz. – Naprawdę chcesz wiedzieć, kim jest? Nawet jeśli to niczego tobie nie wyjaśni? Czasem lepiej zadać sobie też pytanie, czy naprawdę chce się znać odpowiedź.
Skinąłem głową.
Wycierając kromką chleba pusty talerz odpowiedział.
– Była tym wszystkim, choć teraz nie jest już żadną z osób, któreś wymienił.
To rzekłszy wstał od stołu i zaczął sprzątać naczynia.
#

Rozmowa przy śniadaniu, mimo, a właściwie dzięki, swej pozornej enigmatyczności okazała się stanowić żyzny grunt pod plenne ziarno teorii, które nękać zaczęły mój umysł. Jakąż to wypaczoną osobowość kryć musiała owa pomarszczona twarz? Jakież dewiacje mogły zrodzić się na tym odludziu, pośród cmentarnej, leśnej polany? Choć z drugiej strony nie miałem prawa żądać od Lucjana całkowicie zdrowych odruchów.
A może zbyt daleko zabrnąłem w swych przypuszczeniach?
Wciąż targały mną wątpliwości, i z tego tylko powodu hamowałem się jeszcze przed zadaniem decydującego pytania. Tuż przed planowanym przeze mnie opuszczeniem owej smętnej posiadłości wydarzyło się jednak coś jeszcze, co ostatecznie zdawało się odpowiadać na większość pytań, jakie sobie stawiałem.
Zabierając kolejną porcję drewna z komórki, pomiędzy stertą zużytych i po części zgniłych ubrań odnalazłem sukienkę Anny.
Zabrawszy ją ze sobą wybiegłem na zewnątrz i rozejrzałem się po cmentarzu. Nie trzeba było szukać daleko. Jeden z najbliższych grobów był zupełnie świeży. Nawet nie zasypany do końca. Ruszyłem biegiem w kierunku domu. Zaraz za progiem chwyciłem szpadel i wpadłem do kuchni. Lucjan kończył myć naczynia.
– Gdzie ona jest! – krzyknąłem.
– Kto? – odparł niemrawo, odwracając się w moją stronę.
Uniosłem dłoń, pokazując mu chabrowy materiał.
– Zabiłeś ją! I zakopałeś w swojej pieprzonej ziemi!
Stał i patrzył na mnie, jakby szukał odpowiedniego słowa.
– Co ty tu właściwie robisz? – Byłem bliski histerii.
Wytarł ręce w szmatę i wyszedł do pokoju. Ruszyłem za nim.
– Siądź. – Wskazał mi miejsce.
Kiedy spocząłem na miękkim materacu łóżka, znów się odezwał.
– Nie zadając tylu pytań oszczędziłbyś sobie odpowiedzi. Teraz już za późno… Otóż, chłopcze, naprawiam błędy.
Jego zagadki zaczynały mnie irytować.
– Powiedz, czy nie miałeś nigdy ochoty zerwać ze wszystkim? Wyjechać i żyć do końca jako ktokolwiek inny? Pozbawić się monotonii szarego dnia? Rzucić wypełnione zawiścią otoczenie i wypróbować gdzie indziej swoich talentów? Może i nie chciałeś, twoja sprawa. Są jednak ludzie, którzy marzą o tego rodzaju zmianie. Czują, że ich życie nie toczy się najlepszym torem. Że ramy stwardniały tak bardzo, iż w żaden sposób nie da się ich przebić. Jedyną dla nich możliwością jest ten cmentarz. Załatwiają na papierku swoją śmierć i, ostatnią wolą chowani są właśnie tu, na mojej polanie. Potem ich odkopuję, a potem żyją swoje nowe, piękne życie, daleko od starych trosk, bogatsi w doświadczenia minionego okresu. Zadowala ciebie takie wytłumaczenie?
Całkiem prawdopodobne, że owa teoria zawierała pewne logiczne elementy, ale dla mnie jej treść była wciąż absurdalna. Rozgrywał się tu ciężki pojedynek między jego i moją wiarą, choć właściwie postawiony zostałem przed zjawiskiem, które mogło obalić cały mój dotychczasowy pogląd na układ świata i cechy człowieczeństwa.
– Anna nie była pierwsza. I, zapewniam ciebie, nie będzie też ostatnia. Jeżeli nadal nie wierzysz, poczekaj ze mną do wieczora.
#

Zmrok zapadł wyjątkowo szybko. Nastaniu ciemności zdecydowanie sprzyjała aura – gęste chmury barwy ołowiu szczelnie zakrywały nieboskłon przez parę ostatnich tygodni.
Od śniadania nie zamieniłem z Lucjanem ani słowa. Kilkakrotnie próbował zagadnąć o pracę, to znów o przyczyny mej samotności. Obawiałem się jednak podejmować dyskusję. Wciąż nie wiedziałem, z jakim człowiekiem mam do czynienia i czy nie wykorzysta którejś z informacji przeciwko mnie.
Wieczorem Lucjan poprosił mnie do sieni, skąd zabrał szpadel i wyszliśmy na zewnątrz. Powietrze na polanie zamarło, drażniąc krtań suchym i ostrym kolcem mrozu. Chmury cały czas przysłaniały niebo, które teraz było niewiele tylko jaśniejsze od mroku otaczającego nas lasu. Lucjan ruszył pierwszy, niosąc w ręku latarkę. Minąwszy kilka starych, skruszałych płyt zatrzymał się przy wyglądającym na całkiem świeży kopcu.
– Tu – powiedział odstawiając latarkę. – Najsampierw mniej przyjemna część wieczoru.
Zanurzył szpadel w miękkiej jeszcze ziemi i jął odrzucać jej warstwy na leżący obok zbity z desek prymitwny blat.
– Mały wynalazek, żeby nie męczyć się przy zakopywaniu – wyjaśnił.
Kiedy tak wpatrywałem się w niknącą pośród grud ziemi głowę szpadla, po raz pierwszy pomyślałem, na ile to co przeżywam jest prawdą. Wszystko bowiem mogło być jedynie sprytnie przygotowaną inscenizacją znudzonego samotnością człowieka lub próbą łatwego zbycia niepotrzebnych kłopotów, jakich obnosiłem się z zamiarem mu przysporzyć. Cofnąłem się poza zasięg trzonka łopaty. Miałem przecież prawo spodziewać się i najgorszego.
Tym czasem Lucjan kopał. Z niezmiennym rytmem zatapiał swe narzędzie w ziemi, wgłębiając się w jej istotę.
– Jestem jak Bóg – stękał przerzucając wilgotne grudy. – Nie. Ja też jestem Bogiem! Daję życie. Niezłe, co?
W końcu łopata uderzyła kilkakrotnie w twarde deski żałobnej skrzyni.
– Jak powiedziałem, to smutniejsza część wieczoru – zaczął znów, stojąc w dole, na wieku trumny.
W środku miał znajdować się żywy człowiek. Jeżeli rzeczywiście tam był, powinien już zareagować na nasze głosy i próbować wydostać się na zewnątrz. Nasłuchiwałem. Ze środka dał się słyszeć jakby cichy chrobot, przewracanie się czegoś dużego i miękkiego, choć może to sam Lucjan był źródłem tych dźwięków. Nie widziałem go dokładnie; latarnia oświetlała tylko sam otwór. Niżej panowała ciemność.
– Widzisz, czasami nie wszystkim udaje się. – kontynuował. – Ten trafia na mój cmentarz już drugi raz. Zgodziłem się. Wiem, co dla niego najlepsze. Potemu, że komu dwa razy nie udało się, to i trzeci raz zmarnuje. Szkoda jego cierpienia. A ponieważ jestem Bogiem, daję życie – nagle zamachnął się szpadlem i wbił go pionowo, prosto w wezgłowie trumny; dół syknął głuchym trzaskiem, niczym poza tym – i odbieram. Amen.
Stałem niezdolny pochwycić myśl, która pomogłaby mi rozpętlić ów nienormalny kocioł, jaki powstał w mym umyśle. Byłem oto świadkiem rzeczy koszmarnej i bluźnierczej. Morderstwa. I to najgorszego z jego odmian – kiedy to zabójca nie wie nawet kogo i za co zabija. Nie znając rzeczywistej wartości ofiary, uzurpuje sobie prawo do uwolnienia jej duszy. Nie zdążyłem zareagować, nie przeciwstawiłem się, więc niemal to ja sam zabiłem!
Kiedy tak próbowałem, pustym wzrokiem wyłowić sens chwili, stary człowiek zasypał otwór jednym sprawnym podniesieniem desek, na które uprzednio rzucał ziemię.
Przeszliśmy kawałek dalej, a tu Lucjan wręczył mi szpadel.
– Czasami ludziom wydaje się, że Bóg zabiera najbardziej potrzebnych, młodych, najlepszych. Ale On wie, że nie sprawdzą się tu, gdzie przez pomyłkę ich umieścił, więc lekko to poprawia. Ale najsampierw trzeba im trafić do mnie. Jestem jak brama do nowego życia, jak czyściec. – Skierował światło na kopiec grobu. – Teraz ty, chłopcze.
Chwyciłem szpadel w dłonie i rozpocząłem żmudną pracę.
Z przekory próbowałem przekonywać się do myśli, jakimi karmił mnie Lucjan. Może rzeczywiście powierzony mi został przywilej dawcy życia? Jak Bogu?
Choć z drugiej strony to absurd. Czułem się jednak jak w nieprzyzwoitym śnie i pomyślałem, iż właściwie czy był to tylko sen, czy koszmarna jawa, ja, kopiący w ten mroźny wieczór na leśnym, anonimowym cmentarzu w towarzystwie jego stróża i gospodarza w jednej, nielogicznej osobie, łamię właśnie prawo Boga. Tym szpadlem podkopywałem grunt pod własną wiarą.
Boże! Jakiego koszmarnego aktu właśnie byłem twórcą? Jak łatwo poddałem się zwątpieniu i uwierzyłem w rzecz tak absurdalną. Oby te chmury uczyniły mnie i tego starego człowieka jedynymi świadkami mego grzechu.
Wtedy to mój szpadel jęknął w zetknięciu z warstwą desek trumny.
– Oto i ona – odezwał się głos nade mną. – Możesz uwolnić tego człowieka. Twoja wola. Pamiętaj, kim ty teraz jesteś.
Wsłuchałem się w odgłosy nocy. Spod warstwy desek nie wydobywał się żaden dźwięk. A więc jednak sprytna inscenizacja? Na powrót jęły nękać mnie koszmarne wątpliwości. Cóż bowiem mogłem zastać po otwarciu wieka? Skuloną z zimna postać, cieszącą się na mój widok, złaknioną ciepłej herbaty i pachnącą wilgotną ziemią, która spędzi ten wieczór na długiej rozmowie z Lucjanem, dzieląc się swymi przeżyciami z okresu, zanim tu trafiła. Oznaczałoby to moją porażkę.
Czy też może znajdę tu starego, przegniłego trupa, o jątrzących smrodem, popękanych wyrywającym się na zewnątrz gazem, tkankach i usłyszę nad sobą charkot bezwstydnego śmiechu Lucjana? Wtedy także będę ofiarą.
Albo, ot po prostu: trumna będzie pusta. Okaże się być głównym elementem scenografii tego przedstawienia.
Wypełzłem na zewnątrz i odrzuciłem szpadel spoglądając na milczącą twarz Lucjana.
Byłem sam pośród nieopisywalnej obcości mrocznego krajobrazu. Sam pośród czyjegoś szatańskiego planu. Niezdolny nie tylko zaakceptować go, ale nawet pojąć. A co najgorsze bezbronny wobec nacierającej na mnie zewsząd myśli o własnej słabości.
Zacząłem krzyczeć, żeby przerwać tę próbującą uwieść mnie pseudoharmonię i pobiegłem przed siebie, zostawiając Lucjana, jego dom, cmentarz i boskość swemu własnemu losowi. Tak oto zwyciężałem!
Biegłem, a potem szedłem, aż znalazłem się na asfaltowej drodze. Wzdłuż niej ruszyłem spokojnie. Tu ja byłem panem, ale i las wokół, i niebo były już jakby inne.

UNDERGROUND

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *