OPOWIADANIE – Wympieł – Marek Trusiewicz
|Jesień ciągnęła się niczym kiepski film. Siódmy miesiąc ludzie brnęli w błocie; Wracali do domów przemoczeni przez ulewny deszcz i załamani. Nawet najtwardsze jednostki powoli zmieniały się w zgarbione manekiny, zalegające ulice miast. Nikt nie chciał i nie mógł im pomóc. Matka natura najwyraźniej miała swoje plany, wobec środkowej części europy na ten rok.
Maria Strzelecka nie potrafiła przestać myśleć o swoim chłopaku, z którym bardzo się pokłóciła. To na kilka ostatnich godzin uwolniło ją od myślenia o pogodzie. Stojąc na przystanku, nie zauważyła nawet, iż powoli z nieba zaczął padać śnieg. Płatki osiadały na jej płaszczu i włosach niczym pszczoły. Temperatura spadała z minuty na minutę, autobus wciąż nie przyjeżdżał.
Nie był niczym nowym fakt, że polski PKS chyli się ku upadkowi. W Perun również sprawa miała się bardzo źle. Kierowcy nie mogli odpalić swoich pojazdów, które wyglądały bardziej jak relikt minionej epoki, niż nowoczesny pojazd. Gdy nadjeżdżał, słychać go było z kilometra. Dodatkową atrakcję stanowiła chmura rdzy, która się za nim unosiła. Maria nazywała ją „gwiezdnym pyłem”, a autobus wahadłowcem. Siedzący za jego sterami kierowca, często był na kacu, bądź po prostu pijany.
Właśnie w tej chwili, gdy starała sobie przypomnieć, każdy szczegół kłótni z Radkiem, z zamyślenia wyrwał ją znajomy dźwięk. Musiała aż przetrzeć oczy, by do końca zerwać kurtynę nieświadomości i powrócić na ziemię.
– Przegapiłam pierwszy śnieg – stwierdziła i uśmiechnęła się lekko. – Przegapiłam pierwszy, pieprzony, śnieg.
Stojący kilka metrów dalej mężczyzna w okularach, spojrzał w kierunku Marii. Na jego twarzy malowało się zdziwienie, nad którym bardzo szybko zapanował. Poprawił też krawat i ciaśniej okrył się paltem.
– Tak – rzekła Maria, szerzej się uśmiechając. – Jestem wariatką i gadam do siebie.
Chwilę później kolejny raz zajęła się przeszukiwaniem swej pamięci; odkopywaniem wspomnień związanych z Radkiem. Byli razem od gimnazjum, czyli jakieś dziesięć lat. To sporo, jak na czasy, gdzie ludzie mają dziesiątki partnerów rocznie i nie bardzo przejmują się pojęciem miłości, bądź jest ono na tyle wypaczone w ich umysłach, iż znaczy tyle samo, co „rżnąć się”. Marysia zdawała sobie z tego sprawę, myślała na ten temat tysiące razy, tysiące razy powtarzała sobie, że mają po prostu szczęście i są wyjątkowi. „Jesteśmy wyjątkiem, potwierdzającym regułę – zwykła mawiać, gdy wychodziła z ich wspólnego łóżka i mierzyła swe odbicie w lustrze”. Walczyła z własnymi wątpliwościami, ponieważ w szkole średniej doszła do wniosku, iż nie prowadzą one do niczego dobrego.
Autobus zatrzymał się na przystanku, wydając przeciągły pisk niczym umierający wieloryb. Jeden z kołpaków odpadł i wystrzelił do przodu. Ludzie spoglądali, jak mknie ulicą i zachodzili się ze śmiechu, gdy o mało nie potrącił dziecka, przechodzącego przez pasy. Dopiero spora wyrwa w asfalcie zakończyła jego harce. Tymczasem drzwi otworzyły się z sykiem i ludzie zaczęli wtaczać się do środka. Nastolatki przepychały się do przodu, używając łokci, osoby w średnim wieku stały nieruchomo niczym zombie, w które prawie zamieniła je rzeczywistość, a staruszkowie na głos wyrażali swoje niezadowolenie ze wszystkiego dookoła; poczynając od młodzieży, a kończąc na spóźnionym autobusie. Kierowca znosił to ze spokojem i tylko lekko kiwał głową, jak robił to – zapewne – od kilkunastu lat swej pracy. Marysia nie mogła powstrzymać uśmiechu, gdy spostrzegła jego wielki brzuch i strzechę rozczochranych włosów na głowie.
– Wsiadać! – rzekł w końcu. – Wsiadać i nie gadać. Ty! Młody! Do ciebie mówię, cholero! Przepuść tę panią, bo cię drzwiami ścisnę!
Nic nowego pod słońcem – pomyślała Marysia i zajęła swe miejsce. Dopiero, gdy zaczęło opuszczać ją napięcie, zdała sobie sprawę z jego istnienia. Dłonie drżały jej lekko, a żołądek dawał o sobie znać przeciągłym bólem. Nic nie mogła poradzić na to, że kocha Radka i mimo lat, nie potrafi zaakceptować pewnych rzeczy. Jedną z nich był wyjazd, o który się pokłócili. Domek w górach, przy odrobinie szczęścia śnieg dookoła i jego stara paczka zdrowo popijająca alkohol. Wszystko w najlepszym porządku. Niewinna zabawa i wspominanie minionych lat…
„Rozumiem… Boże, potrafię wiele zrozumieć. Nie chcę być jedną z tych zaborczych bab, które trzymają chłopaka na krótkiej smyczy. To byłoby straszne. – Mówiąc to wszystko, spoglądała mu w oczy. Znała go bardzo dobrze i miała nadzieję, dostrzec w nich odpowiedź. – Tylko dlaczego musi tam być Gabrysia? Czy nie pamiętasz, jak wiele kłopotu nam sprawiła? Jak wiele… ja wiele bólu sprawiła mi?”.
Nie odpowiedział jej, tylko machnął ręką i zaczął się śmiać. Był to dla niego żart. W końcu Maria nie chodziła z nikim innym i nie musiał być zazdrosny. Nie musiał znosić tego, że ukochana miała kogoś wcześniej i z tym kimś zaliczyła prawie wszystkie pierwsze razy, jakie parze nastolatków przychodzą najczęściej do głowy.
– Nienawidzę jej – powiedziała, gładząc torbę, którą trzymała na kolanach. Autobus podskakiwał an wybojach, przechylał się z prawa na lewo niczym walcząca ze sztormem łódź. Za oknem świat zamienił się w jedną, nieprzeniknioną taflę bieli. Śnieżyca spowodowała, że rzeczywistość skurczyła się. Nic nie miało być takie, jak wcześniej. Ludzie chowali się do domów, zwierzęta do nor, a śmierć wychodziła, zebrać żniwo. – Nienawidzę jej!
Wychyliła się ze swojego siedzenia i spojrzała w stronę kierowcy. Miała nadzieję, że nikt jej nie usłyszał. Brakowało jej tylko czyjegoś wzroku, wypełnionego zdziwieniem i pogardą. Na szczęście większość pasażerów była zajęta swoimi sprawami. Jedynie mężczyzna w okularach, kolejny raz spojrzał w jej kierunku i się uśmiechnął. Kierowca również spojrzał czujnie w lusterko niczym owczarek, pilnujący swych owieczek.
„ Nie wierzę, że jesteś zazdrosna! To do ciebie takie nie podobne. Zaczynam się bać… bać się o nas i wiesz co? – zapytał, oddalając się od niej. Niemal uciekając. – I tak pojadę w góry i będę się świetnie bawił! Masz mnie zawsze! Kurwa, przecież zawsze mnie masz i zawsze jestem przy tobie, więc ten jeden raz odpuść!”.
Chciała, ale nie mogła.
Odpuścić? Co to w ogóle miało znaczyć? Przecież nie kazałam mu zostać. Nie kazałam wybierać między mną, a starymi znajomymi. To byłoby potworne! Jednak on odebrał to jako atak. Wyjawiłam mu lęki i prosiłam o odrobinę zrozumienia, a dostałam garścią piachu prosto w twarz. Znamy się tak długo, a czasem wydaje mi się, jakbym mieszkała z cieniem; dwuwymiarową postacią, wyciętą z komiksu abstrakcją, do której nie dochodzą moje odczucia. A przecież ja oddycham, zamartwiam się, staram się i żyję! Żyję dla niego!
W autobus uderzyła pięść wiatru. Jego światła lekko przygasły. Na zewnątrz panowała kompletna ciemność, jednak śnieg wciąż tam był. Czaił się niczym bestia i opanowywał metr za metrem całą Polskę. Płatki wielkości guzików przyklejały się do szyby.
– Każdy tęsknił za śniegiem – zaśmiał się, któryś z pasażerów. Marysia po głosie wnioskowała, iż należał do kobiety w średnim wieku. – Każdy jojczył, że nie można pojeździć na sankach i ulepić bałwana. No to teraz, kurwa, będą mieć swojego bałwana.
Ludzie wybuchnęli śmiechem. Śmiał się nawet kierowca. Na ułamek sekundy jego głowa obróciła się do tyłu. Marysia nie była pewna, czy to faktycznie się stało, jednak podświadomość podpowiadała jej, że tak. W wyobraźni pozostał postrzępiony obraz jego uśmiechniętych ust.
– Dobrze pani gada! Teraz dopiero się zacznie, jak ulicę zasypie w cholerę! – zawtórował jakiś mężczyzna, jednak nikt nie podjął wątku i następne pół godziny minęło w kompletnej ciszy.
&
Marysia ocknęła się, gdy autobusem gwałtownie szarpnęło. Światło lamp zakuło ją w oczy. Dojechali do małej miejscowości, zwanej Samotnią. Większość ludzi wysiadła wprost w śnieżyce i rozeszła się w swoje strony. Tymczasem do środka wszedł nieznajomy, wyglądający identycznie, jak w mężczyzna okularach, tylko że on nie miał ich na nosie. Marysia lekko zdumiona doszła do wniosku, iż po prostu nie odziedziczył wady, która przejął po przodkach brat.
Autobusem kolejny raz szarpnęło. Koła zabuksowały. Stan drogi był w coraz gorszym stanie. Drogowców zapewne zima zaskoczyła kolejny raz. W końcu kto spodziewa się obfitych opadów śniegu, gdy od niemal siedmiu miesięcy pada deszcz. Kto spodziewa się śnieżycy w lutym?
Telefon wciąż milczał. Marysia domyślała się, że Radek jest już w drodze do chatki w górach i przepełnia go szczęście. Ciężko było jej przyjąć do wiadomości, iż w ogóle nie przejął się nieporozumieniem, które podzieliło ich przed kilkoma godzinami. Jednak intuicja podpowiadała, że tak właśnie jest. Ma cię głęboko w dupie – szeptała ze swojego miejsca w środku jej głowy. Miejsca pełnego zakamarków, w których kryły się podobne pomysły. – Jedzie z Gabrysią i świetnie się bawią. Dobrze o tym wiesz.
– Nie wiem. Nic nie wiem i wiele bym dała, żeby się dowiedzieć.
– Przepraszam? – To był mężczyzna w okularach. – Hej, mogę się dosiąść?
Decyzję podjęła w ułamku sekundy.
– Jest dużo wolnych miejsc, dlaczego akurat tutaj?
Nieznajomy dziwnie na nią spoglądał zza szkieł okularów. Z jego twarzy nie schodził uśmiech. Po chwili milczenia, podjął:
– Chciałbym pogadać, nudzi mnie bezustanne gapienie się w szybę. Własne odbicie oglądam, co rano w lustrze.
– Może porozmawiasz ze swoim bratem?
– Z kim? – zaśmiał się mężczyzna. Potrzebował chwili, by zrozumieć, o co chodzi Marysi. – Chodzi ci o tamtego faceta? Tego rozmawiającego z kierowcą?
– To oczywiste, że jesteście rodzeństwem.
– Mhm, możliwe. To nie takie proste.
– Jesteście, albo nie, co w tym skomplikowanego?
– Pozwól mi się dosiąść, a ci wyjaśnię.
Marysia miała powiedzieć: tak. Zgodzić się i zabić rozmową podróż do chorej matki. Zabić rozmową jadowite myśli o Radku i jego byłej dziewczynie. Jednak z jej ust padły słowa, których sama się zdumiała.
– Dziękuje, ale nie. Dzisiaj… dzisiaj mam kiepski dzień i mogłabym być nie miła…
Nim nieznajomy zdążył odpowiedzieć, autobusem szarpnęło. Najpierw w prawo, a później w lewo. Z początku wydawało się, że kierowca panuje nad sytuacją. Ludzie zachowywali się spokojnie, do czasu, gdy droga skręciła gwałtownie w lewo, a autobus pojechał prosto. Nie powstrzymały go barierki. Marysi wydawało się, że są zrobione z papieru. Bezwiednie zacisnęła dłonie na torebce. W końcu przednie światła pojazdu przestały padać na śnieg. Wydawało jej się, że lecą. Autobus naprawdę zamienił się w wahadłowiec i naprawdę zostawia za sobą gwiezdny pył!
Niestety, światła nie wychwytywały ziemi przed nimi, ponieważ znajdowała się kilkanaście metrów niżej. Dopiero, gdy to dotarło do ludzi, zaczęła się wrzawa. Ktoś próbował zbić szybę, a ktoś inny płakał. Ostatnim, co zapamiętała Marysia, nim pojazd przechylił się i zaczął spadać, był śmiech kierowcy. Śmiech zmieniający się, z każdą chwilą; nieludzki, pozbawiony człowieczeństwa rechot.
*
Pierwszy pojawił się pisk. Tak musieli się czuć ludzie, gdy wybuchał obok nich granat. Panika powoli opanowywała jej ciało, ponieważ nie mogła otworzyć oczu. Nie mogła się poruszyć. Pragnęła krzyczeć, by w jakiś sposób upewnić się, że nie jest martwa. Oczami wyobraźni widziała swoje ciało, rozerwane na części. Metal skręcony z kośćmi. Krew plamiącą świeży śnieg i płomienie. Wszędzie szalały płomienie, jakby rozbił się samolot pasażerski, a nie autobus.
– Radek! – Serce wypełniła jej nadzieja. Była pewna, że krzyczy. Klatka piersiowa potwornie ją bolała. Dopiero, gdy spróbowała drugi raz, zrozumiała, że z gardła wydobywa się tylko szept. – Radek…
Z daleka dobiegły głosy. Jacyś mężczyźni rozmawiali ze sobą. Echo niosło ich słowa, jakby znajdowali się w pomieszczeniu. Maria nie mogła znieść dłużej niepewności. Zmobilizowała wszystkie siły i poderwała ciało do lotu; udało jej się otworzyć oczy i podnieść na kilka centymetrów. Nie potrafiła zrozumieć, gdzie się znajduje i kto ją uratował przed śmiercią. Skąd wziął się księżyc wyglądający przez okno? Skąd wzięło się śmierdzące stęchlizną pomieszczenie, zalegające podłogę śmieci i walający się wszędzie gruz? Co to za miejsce?
– Gdzie jestem?
Gdzie jesteś? – zapytało echo w jej głowie. Głos należał do jej matki. Tylko, czy możliwe jest, by żywe osoby odzywały się do nas, gdy jeszcze żyją? Możliwe, by ich klony siedziały w naszych głowach i pomagały, lub podważały nasze decyzje? – Nie martw się, leż dalej i użalaj się nad sobą. Dzięki temu na pewno dożyjesz ranka. Na pewno też znowu spotkasz Radka, który niedługo dotrze do domku w górach i zabawi się ze swoją małą latawicą z przeszłości!
Nie. To nie mogła być matka. Ona nigdy nie odzywała się do niej w ten sposób. Jej głosu nie przepełniał sarkazm. Poza tym, ona była daleko stąd. W szpitalu. Dochodziła do siebie po poważnym wylewie…
Może już mnie nie ma? – zapytał głos. – Może leżę obsrana we własnym łóżku i czekam na pielęgniarkę, by stwierdziła, że dostałam kolejnego wylewu i już po mnie? Pomyślałaś o tym?
Nie wiedzieć czemu, stanął jej przed oczami Radek. Ich ostatnia rozmowa i jego śmiech. Nawet w takiej sytuacji nie mogła przestać się o niego troszczyć. Bała się, że go straci.
Głosy zbliżyły się. Ktoś wszedł do pomieszczenia. Maria przechyliła głowę w prawo, by móc, przyglądać się rozmówcom.
– Mówiłem, że się uda. Nixo będzie zadowolony.
– Tylko w Perun może ujść na sucho wypadek autobusu, w którym znikają wszyscy pasażerowie. Szykuję się uczta.
– Przestań pieprzyć. I nie waż się tknąć żadnego z nich, póki nie dostaniemy konkretnych poleceń.
– Tylko – rozmówca zaśmiał się. Marysia ze zgrozą poznała w nim mężczyznę, który wsiadał w Samotni; brata bliźniaka faceta w okularach – że ja dostałem jasne wytyczne. Możemy z nimi zrobić, co chcemy. Są moi… Nasi.
– Żartujesz! – Kierowca autobusu uśmiechnął się i podrapał po brzuchu przypominającym kulę smalcu. Jego oczy dziwnie lśniły w ciemności. – Robisz sobie ze mnie jaja, Stefan!
– Myśl, co chcesz. I patrz.
Na oczach Marysi mężczyzna zaczął się zmieniać. Jego skóra przybrała szary kolor, twarz wydłużyła się, a ręce i nogi pokryły łuską. Ostatnią i najbardziej widowiskową rzeczą, jaka stała się z jego ciałem, był ogon; gruby i dług na kilka metrów zwój mięśni wytopił się z jego ciała. Przypominał teraz jaszczura. Długie na trzy centymetry zęby dobijały blask księżyca, gdy się uśmiechał. Marysi wydawało się, że tak właśnie było – potwór musiał się uśmiechać.
Nie mogła zapanować nad drżeniem całego ciała. Wiedziała, że to ją zdradzi. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie była jedyną osobą w pomieszczeniu. Usłyszała jęki rannych, wybudzających się z dziwnej śpiączki. Ktoś zawył, inny puścił bąka, jakieś dziecko zawołało mamę. Tymczasem Stefan ruszył w ich kierunku, oblizując się fioletowym, pokrytym wrzodami językiem. Nie śpieszył się. Miał czas, by napawać się atmosferą niemożliwego do zrozumienia napięcia.
– Ene… due… rike… – rzekł zmienionym, ochrypłym głosem i skoczył do przodu.
Powoli docierało do niej, że umrze w tym zapomnianym przez Boga miejscu, jednak nie spodziewała się, że będzie pierwsza. Stefan zbliżył pysk do jej twarzy. Z brody kapała mu ślina. W oddechu czuć było gnijące mięso. – Ty będziesz pierwsza, zarozumiała pizdo.
Nastąpiło uderzenie. Marysia omal nie zsikała się w spodnie. Czuła, jak zęby przebijają jej gardło i wyrywają kawał mięsa… było to tylko wyobraźnia, ponieważ w rzeczywistości pojawił się kolejny potwór, który odtrącił Stefana.
– Nie powinieneś się wtrącać, bracie – rzekł Stefan. Uderzenie pchnęło go pod przeciwległą ścianę. Hamując, zostawił w posadzce wyryte pazurami dziury. – Nigdy więcej, bracie.
– Ona jest moja. Była moja już w autobusie i na tym skończmy. Chcesz walki na śmierć i życie? Potrzebujesz tego, żeby coś udowodnić? – Jaszczur otworzył paszczę, ukazując garnitur zębów. – Udowodnij więc!
– Spokój! – krzyknął kierowca. Marysi przyszło do głowy, iż wygląda komicznie, wchodząc między dwie bestie; metr pięćdziesiąt z wielkim brzuchem. – Przestańcie skakać sobie do gardeł. Idioci. Stefan, wybierz sobie kogoś innego. Odstąpię ci nawet swoje mięso.
Dłuższą chwilę stali, przyglądając się sobie nawzajem. Księżyc zdążył zajść za chmurę, oblewając ich sylwetki mrokiem, po czym wyjść na powrót. Marysia miała w głowię totalną pustkę. Rozglądała się za jakimś schronieniem, bronią, jednak bez rezultatów. Nic nie mogło jej pomóc.
Pomóż sama sobie – wypowiedział głos jej matki. – Bądź czujna, a w odpowiedniej chwili, będziesz wiedziała, co robić. W brew pozorom, z każdej sytuacji jest wyjście.
*
Krew chlusnęła jej na twarz. Podłoga, ściany, a nawet resztka sufitu były nią splamione. Stefan wraz z kierowcą nie mieli litości. Rozszarpywali swe ofiary na kawałki, zlizywali ich krew ze szponów, śmiejąc się przy tym niczym idioci. Marysia nie mogła uwierzyć własnym oczom. Powoli wmawiała sobie, że to wszystko halucynację, bądź przedstawienie. Tak! Spektakl wystawiony na deskach podrzędnego teatru, w którym zagłębiłby się tylko ostatni dureń. Nie ma ludzi zamieniających się w jaszczury. Nie ma świrniętych kierowców PKS -u. Nie było przepaści i nie było kłótni z Radkiem.
– Leżę we własnym łóżku – powiedziała drżącymi ustami. Podniosła się do pozycji siedzącej i otarła krew z twarzy. Gdy spojrzała na swe palce, uznała, iż musiał wetknąć je w plamę smoły. – Krew w świetle księżyca… Boże, Radek, gdzie jesteś?
– Pomogę ci, ale musisz się mnie słuchać. Nie odzywaj się i tylko kiwnij głowa.
Głos dochodził gdzieś z ciemności. Wiedziała, że należy do mężczyzny w okularach. Od początku się jej przyglądał i teraz zyskał sposobność, by się wykazać. Marysia oczami wyobraźni zobaczyła, jak dotyka jej; jak nachyla się do pocałunku. O mało nie krzyknęła. Emocje, których nigdy wcześniej nie czuła, szarpały jej sercem. Z całych siły zacisnęła usta, na które cisnęło się jedno słowo: „wypierdalaj!”. Jednak instynkt podpowiadał, że w tej propozycji czai się nie tylko coś upiornego, lecz również szansa na ratunek.
Korzystaj z niej – stwierdziła matka ze swojego miejsca w jej głowie. – Nie bądź idiotką, kochanie.
Skinęła głowa.
Nim zdążyła wziąć kolejny oddech, potężne dłonie chwyciły ją i wciągnęły kompletny mrok. Zapach stęchlizny i śmierci nasilał się. Nie mogła wytrzymać i oddała mocz. Bała się, że zaraz zostanie pożarta, rozdarta na strzępy, lub – o zgrozo – zgwałcona. Zielony stwór dosiądzie ją i rozedrze na strzępy. To dopiero będzie romantyczny koniec, pomyślała Marysia. Wyobraziła sobie Romka, stojącego nad jej trumną. Oczywiście miałby na sobie garnitur, oczywiście padałby deszcz i – oczywiście – byłaby z nim Gabrysia. Ogrzewaliby się nawzajem, podczas gdy ją spuszczaliby do zimnego grobu. Trzy metry pod ziemie, gdzie wiecznym kochaniem pozostanie mrok i żerujące na jej zwłokach czerwie.
– Nie pozwolę na to – stwierdziła, zaciskając dłonie. Wciąż drżała, jednak strach powoli zastępowała wola walki. Naczynie w jej głowie przekręcało się z lewa na prawo, a znajdujące się w nim emocje przybierały coraz ciemniejszy kolor. – Nie pozwolę…
Mijali pokoje, korytarze, klatki schodowe. Znajdowali się coraz niżej, jakby budowniczy tego kompleksu zamierzali dostać się do samego środka ziemi. Mężczyzna nie zwalniał. Parł przed siebie w dziwacznej postaci, wędrując po sieci myśli, rozpostartej we własnej głowie.
*
Nie mogła wyrzucić z pamięci, obrazu chłopca, któremu Stefan odgryzł głowę. Dźwięk przypominał pękającą skorupę orzecha. Dziecko nie zdarzyło pisnąć, jego ciało dostało drgawek i łupnęło o ziemię niczym worek ziemniaków. Z szyi tryskała krew; kojarząc się z efektami w kiepskim filmie. Nieznajomy, który zamienił z nią kilka zdań w autobusie zaczął zwalniać. Nie przemierzali już obskurnych korytarzy, kojarzących się z opuszczonym szpitalem. Tu sprzęt medyczny, stoły operacyjne i szafki z lekami wydawały się nietknięte. Jedyną rzeczą, sugerującą upływ czasu, był pokrywający wszystko dookoła gruby dywan kurzu.
Większość drzwi, ozdobiona była napisami w języku rosyjskim. Marysia rozpoznawała poszczególne słowa, ponieważ jej współlokatorka ze studiów, miała świra na punkcie Rosji. Kiedyś, gdy wypiły za dużo i nocą siedziały w pokoju, wyjawiła jej, że to przez ojca, który był zagorzałym komunistą. Chciał nawet się przeprowadzić to Mateczki Rosji, jednak nie potrzebowali kolejnego polaka-zdrajcy; Mieli takich na pęczki.
– Gdzie mnie zabierasz? – odważyła się w końcu zapytać. – Co to za miejsce?
Była pewna, że nie odpowie. Gdyby tak się stało, miała zamiar mówić dalej. Doszła do wniosku, że milczeniem nic nie wskóra. Nieznajomy jednak zareagował. Najpierw postawił ją na podłogę, później przybrał ludzki kształt. Trwało to dłuższą chwilę.
– Wympieł. To nasz dom.
– Mieszkacie tutaj?
Mężczyzna zaśmiał się i podniósł rękę, najwyraźniej chcąc poprawić okulary. Zapomniał, że nie ma ich na nosie.
– Domem nazywam miejsce, gdzie przyszliśmy na świat. Gdzie pozostało nasze serce i nasze wspomnienia.
– Jak poetycko.
– Z zawodu jestem polonistą. Ponosi mnie czasem.
Teraz Marysia się uśmiechnęła. To było silniejsze do niej.
– Pokazujesz uczniom swoją prawdziwą twarz?
– Oczywiście. Masz ją przed sobą.
– Więc to twój dom. Rozumiem, chyba. I co dalej? – Marysia opuszkami palców dotknęła plakatu wiszącego na ścianie. Domyślała się, że to plan działania w razie pożaru.
– To dom mojego brata Stefana i Alberta.
– Alberto to ten gruby?
– To ten kierowca. Zgadza się. Chodźmy dalej. Pokaże ci, po co to wszystko.
Niechętnie Marysia ruszyła za swym wybawcą. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Wstydziła się z powodu plamy w korku, nie pomagały tłumaczenia rozsądku, że to najmniejszy i mało istotny problem.
– Jeżeli masz zamiar mnie pożreć, powiedz od razu. Nie mogę znieść tej niepewności.
– To jedno mogę ci obiecać. Nie stanie ci się żadna krzywda. Można powiedzieć, że w tym miejscu jesteś najlepiej chroniona na świecie.
– Jakoś ci, kurwa, nie wierzę.
– I wcale się nie dziwię. A teraz proszę, chodźmy. Szybko.
Minęli dziesiątki drzwi. Wszystkie pomalowane na biały kolor i pokryte pajęczynami. W końcu dotarli do okrągłego pomieszczenia, przypominającego planetarium. Marysi to miejsce kojarzyło się z ostatnią misją w Mafii II, którą przechodziła wraz z bratem. Aparatura znajdująca się pod ścianami, przypominała sprzęt z filmów Si-fi, które leciały w telewizji, gdy miała kilka lat. Jednak ich nie pokrywał kurz, jakby gdzieś w tym kompleksie wciąż błąkały się duchy radzieckich naukowców.
– Tutaj nasza droga się kończy – powiedział ze spokojem mężczyzna i pchnął Marysię, która mocno łupnęła o ziemię.
Schody, w które uderzyła, były obite blachą, dlatego porządnie stłukła sobie kolano i piszczel. Czuła, że leje się z nich krew. Dłonie ją piekły, a jeden z nadgarstków pulsował bólem. Usłyszała syk i obróciła się za siebie. Gdy zobaczyła zamykające się drzwi, zrozumiała, że wybawiciel zwabił ją w pułapkę. Oszukał jak ostatnią idiotkę.
– Skurwysynu! – krzyknęła. Rozpacz kolejny raz wzbierała jej w klatce piersiowej. – Nie wybaczę ci tego!
Mężczyzna znikną. Chwilę później w głośnikach zamontowanych na górze, rozległ się jego głos:
– Nazywam się Nixo. Byłem pierwszym wyhodowanym nadczłowiekiem. Tych dwóch idiotów dało się zwabić w pułapkę tak samo jak ty.
Maszyny stojące pod ścianą, zaczęły lekko buczeć, wydając dźwięk podobny do pracującego transformatora. Nixo pojawił się w oknie powyżej.
– Proszę cię, wypuść mnie!
– Nie mogę… Znaczy się, mogę, jednak nie chcę. Potrzebuję kobiety. Samotność mijających dziesięcioleci jest nie do zniesienia.
Dopiero teraz do Marysi dotarło, co tak naprawdę ma się zaraz stać. Spocone dłonie wytarła o płaszcz. Gorączkowo rozglądała się za jakąś drogą ucieczki. Bohaterowie filmów postawieni w takich sytuacjach zawsze wiedzieli, co robić; zawsze odnajdywali sekretne przejście, bądź w cudowny sposób rozbrajali bombę sekundę przed wybuchem.
Po ścianie zaczęły pełzać wyładowania elektryczne. Włosy na rękach Marysi stanęły dęba. Powietrze zmieniało się. Coraz ciężej było nim oddychać. Z oddali dobiegał szum.
– Nie opieraj się temu! Nie ma sensu! – rozkazywał głos, dobiegający z głośników. – To jest nieuniknione!
Po tych słowach ciało Marysi zaczęło drżeć. Jakaś siła podniosła je do góry i zaczęła miażdżyć. Pękały kości. Nogi i dłonie wykręcały się w dziwacznych kierunkach. Krzyk uwiązł jej w gardle, ponieważ, gdy otworzyła usta, niewidzialna siła wdarła się również do nich. Po tym nastąpiła seria ogłuszających trzasków i ściany pomieszczenia spłynęły czernią.
*
Ocknęła się we własnym łóżku. Oczy miała zaropiałe. Nie mogła ich otworzyć. Pościel przyjemnie pieściła jej policzek. Gdzieś pies wył do księżyca. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko Radka i kołdry. Przed pójściem spać, musiałam zostawić otwarte okno, bo cholerny tu ziąb! – pomyślała i podniosła się do pozycji siedzącej.
Otworzywszy oczy, spostrzegła gwiazdy. Nieznane konstelacje i dwa księżyce zabarwione krwią, spoglądały na nią. Trawa, w której spała, miała niebieskawy kolor. W oddali, pod wpływem wiatru, kołysały się niebieskawe drzewa.
– Gdzie ja jestem?
Z braku lepszego pomysłu wstała i ruszyła przed siebie. Na horyzoncie majaczyły góry, tak jej się przynajmniej wydawało. Nagle usłyszała dziwny skrzek i obejrzała się za siebie. Po niebie szybowało stworzenie przypominające ptaka, jednak znacznie większe od jakiegokolwiek znanego Marysi. Pióra czerwonego koloru lśniły w promieniach słońca. Długi na ponad dwa metry dziób, był lekko zakrzywiony w dół.
– Piękne – stwierdziła, nie mogąc oderwać od niego wzroku, lecz nagle przeszedł ją dreszcz. Przypomniała sobie, jak tu trafiła. Przypomniała sobie… – Nixo…
Nie czekając chwili dłużej, ruszyła w dół wzniesienia. Wiatr uderzał ją w plecy; jakby poganiając. Nieprzenikniona ściana lasu, zdawała się teraz o wiele bardziej mroczna, niż wcześniej. Tam może kryć się wszystko – przeszło Marysi przez głowę. Od jaszczurów na dwóch nogach poczynając, a na różowych wilkach kończąc. Tymczasem ja idę tam bez żadnego przygotowania, czując się jak pieprzony czerwony kapturek!
Odnalazła ścieżkę, wydeptaną w wysokiej trawie i postanowiła jej zaufać. Nie miała nic do stracenia. Nixo przy pomocy tajemniczej aparatury przeniósł ją gdzieś… gdzieś indziej.
Słońce zaszło za jeden z księżyców, przez co zapanowała dziwna noc. W pół mroku pojawiły się zwierzęta, których szkielety przeświecały przez skórę; kojarząc się z rybami, żyjącymi gdzieś głęboko na dnie oceanu. Często pojawiały się rośliny podobne do paproci, jednak nie zielone, lecz fioletowe i większe od drzew; najczęściej przykrywając je wielkimi liśćmi, z których spływały krople rosy.
W powietrzu rozchodził się dźwięk bębnów. Zbyt wiele nowych odczuć atakowało zmysły Marysi i nie potrafiła tego ogarnąć. Poza tym, gdzieś w głębi bała się, że ten świat przypomina ziemię; jest na nim wiele piękna, lecz na każde cudo przypada dziesięć złych rzeczy.
Dopiero dźwięki muzyki wyrwały ją ze stagnacji. Rozsądek nakazał jej zejść ze ścieżki i ruszyć dalej zaroślami. Po chwili zauważyła strzelające w niebo płomienie. Ognisko. Zbliżywszy się jeszcze bardziej, wyjrzała zza wielkiego liścia.
Zgromadzone wokół źródła światła niczym starożytne plemię, siedziały postacie. Miały nienaturalnie długie ręce i nogi. Ich głowy były podobne do ludzkich, jednak nie posiadały oczu. Usta zaś przypominały pękniętą ranę; wypełnione były spiczastymi zębami i lała się z nich przypominając krew ciecz.
– Podejdź, człowieku – odezwał się jedna z dziwacznych postaci, wstając. – Nie zaznasz naszego gniewu. Nie zrobiłeś nic złego.
Z braku lepszego pomysłu, Marysia podeszła do ogniska na drżących nogach i rzekła:
– Dzień dobry – stwierdziła, czując się jak kompletna idiotka. – To znaczy: cześć. Nie wiem, co powiedzieć.
– Jesteś od Nixo?
Usłyszawszy znajome imię, Marysia odsunęła się dwa kroki w tył. Napięcie opanowało jej ciało. Nie mogła nad sobą zapanować.
– To do was przysłał mnie ten skurwiel?
– Czujemy twój strach, człowieku. Nie ma sensu się bać. Nie jesteśmy tacy głupi, jak Nixo sądzi. Kiedyś pojawił się tutaj, tak samo jak ty. Chciał przemiany. I ją dostał. Byłem głupi, dając mu moc. Jednak zło z naszego świata zniknęło setki lat temu. Zapomniałem o jego istnieniu.
Ignorując wszystko, co powiedział nieznajomy, Marysia zapytała:
– Nie macie zła? Jak to możliwe? A wojny? Pożerające się nawzajem zwierzęta? Postęp? Nic wam to nie mówi?
– Mieliśmy wszystko, co wymieniłaś. Nawet więcej. Nasza technologia zabrała nas w końcu do gwiazd. Byliśmy panami kilku planet. Może w końcu dotarlibyśmy nawet do waszej ziemi. Jednak gwiazdy miały inną drogę dla nas.
– Gwiazdy? Wierzycie w gwiazdy?
– Wierzymy w dobro. – Głos nieznajomego stał się na moment bardziej szorstki, jakby sama wzmianka o wierze, wzbudzała w nim niepokój. – Wierzymy w siebie nawzajem… Jeden ze statków wrócił z wyprawy. To było dawno temu. Wasz świat mógł jeszcze wtedy nie istnieć. Statek przyleciał, mając na pokładzie wirus. Nic nie mogło go zatrzymać. Technologia, lata pracy, nic to nie warte.
– Ilu zginęło?
– Prawie wszyscy. Jednak to nieważne. Ważne, że świat, który powstał potem, dzięki naszej wiedzy, stał się lepszy. Teraz wiemy, że nie liczy się to co na zewnątrz, lecz wnętrze istoty. Dzięki temu staliśmy się lepsi. Dzięki temu przetrwaliśmy.
– Rozumiem. Jednak z ziemią nie będzie tak łatwo. Ludzie to złe istoty.
– Jeszcze mają szansę. Miej wiarę.
Marysia skinęła głową. Następnie usiadła przy ognisku, po prostu wydało jej się, że wypada to zrobić.
– Czy wiecie, jak mogę wrócić do domu?
– Jest tylko jeden sposób. Sposób przemiany.
– Nie! – stwierdziła stanowczo. – W takim razie tu zostanę! Wszystko jest lepsze od życia jako bestia!
– To od ciebie zależy, jak i z kim będziesz żyć. Nikt o tym nie decyduje. Ani my, ani nawet Nixo. Choć… choć może wydawać się inaczej.
Siedziała przy ognisku bardzo długo. Postacie nie zakłócały jej medytacji. Dzięki esencji zawartej w tym świecie, bądź dodatkowemu – z braku lepszego określenia nazwijmy go magicznym – składnikowi, zawartemu w powietrzu, jej sposób myślenia zmieniał się. Wyobraźnia i bodźce płynące z wewnątrz ciała, miały teraz niesamowitą moc. Mimo zamkniętych oczu, wiedziała o wszystkim, co znajduje się dookoła. Wiedziała również, co musi zrobić, by przetrwać i wrócić do ukochanego.
Radek był jej obsesją i myślą przewodnią.
Wstała i podeszła do jednej z postaci. Wiedziała już, jak ma na imię.
– Chcę, Kafrysti, żeby dokonała się przemiana. Skoro nie ma innego wyboru, zaczynajmy.
– Nie w mojej mocy leży twoja przemiana. Moc nie pochodzi od istot, czy magii. Moc to natura.
– Nie rozumiem – stwierdziła Marysia, następnie powiodła wzrokiem, po siedzących przy ognisku postaciach. – Skoro nie od was zależy przemiana, nie od magii, to od kogo?
Usta, z których non stop sączyła się czerwona ciecz, odpowiedziały jednocześnie:
– Drzewo Jedynego.
– Okey, rozumiem. A gdzie ono się znajduje?
Kafrysti wskazał palcem ciemność.
– Spójrz. Jeżeli odnajdziesz wzrokiem czerwony punkt, odnajdziesz Drzewo Jedynego. Nie możemy pomóc ci w niczym więcej. Ruszaj.
To brzmiało niczym rozkaz, więc Marysia usłuchała. Wkroczyła w ciemność, którą wskazywał jej Kafrysti i ruszyła przed siebie, non stop wypatrując czerwonego światła.
*
Brnąc przez zarośla, najczęściej myślała o Radku. O jego szorstkich dłoniach, które mocno nadwyrężyła praca na budowie. O oczach, w których zawarte było tyle niepotrzebnego smutku. Kochała go od pierwszego wejrzenia. Do teraz nie potrafiła wytłumaczyć na czym polega ten fenomen. Ktoś podoba nam się fizycznie, ale go nie znamy… przecież nie można tego nazwać miłością…
A jednak.
Nie zawsze było między nimi różowo. Każda para ma wzloty i upadki, Marysia żyjąc z tą świadomością, starała się powściągać gniew i łagodzić napięte sytuację. Inaczej zachowałam się wczoraj – wpadło jej go głowy. Na chwilę przystanęła i spojrzała w niebo; w gwiazdy i dwa księżyce, które odwzajemniały jej spojrzenie. – Poniosło mnie, ponieważ faktycznie jestem zazdrosna. Gabrysia była jego pierwszą i najważniejszą, więc czy nie mam prawa się martwić?
Ruszyła dalej. Z poczuciem winy i przeświadczeniem, że zachowuje się jak stara, zazdrosna baba. Obiecała popracować nad tym, może nawet spotkać się z Gabrysią i spróbować dogadać. Wszystko jest możliwe, więc dlaczego nie to?
– Dlaczego nie? – rzekła z uśmiechem.
Wtedy zobaczyła czerwony punkt, pulsujący w ciemności.
Nogi same poderwały się do biegu. Liście mocno uderzały ją w twarz. Musiała schylić głowę. Spróbowała nawet zamknąć oczy. Czerwone światło mimo to wisiało w ciemności niczym świetlik zwiastujący krwawą bitwę.
– Biegnę do ciebie, Radek – stwierdziła i jeszcze bardziej przyśpieszyła.
Mijały sekundy, minuty, a świat przyśpieszał. Gdzieś zawyło jakieś stworzenie, które następnie zaczęło się śmiać niczym chory umysłowo człowiek. Las żył swoim odwiecznym tempem, nieniepokojony przez technologię i wyższą inteligencję. By istniał, wystarczyła odrobina magii i dobroć gromadzących się przy ogniskach postaci.
Nie wiedziała, jak długo biegnie, gdy potknęła się i przeleciawszy w powietrzu kilka metrów, wylądowała na czymś twardym. Gdy otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że to korzeń. Nigdy nie widziała, by drzewo miało tak potężne korzenie.
– Dotarłam – stwierdziła, starając się uspokoić serce, które galopowało w jej klatce piersiowej z powodu wysiłku i szczęścia. – Niedługo to wszystko dobiegnie końca!
Wstała i rozejrzała się dokoła. Na jednej z gałęzi wisiał jaszczur. Miał zaciśniętą na szyi pętlę. W wyciągniętej dłoni trzymał kryształ, który migał soczystym, czerwonym światłem.
– Do ciebie miałam się udać.
– Hgffgd.
– Teraz podejdę i wezmę kryształ, okey?
– Lk… jklo.
Chciała mieć to jak najszybciej za sobą, więc w dwóch krokach znalazła się przy wisielcu i oburącz złapała kryształ. Bała się bólu, łamania kości, bądź śmierci… Zamiast tego w jej głowie ciemność zastąpiło zrozumienie i wielka moc. Następnie jej ciało uniosło się nad ziemię i stało się kolejną częścią tego dziwnego świata.
*
W okół domku szalała śnieżyca. Gwałtowny wiatr atakował wyciosane z grubych bali ściany. Płatki śniegu w szaleńczym tańcu torpedowały ziemię niczym Kamikadze.
Odpowiedź na to mieli zgromadzeni przy kominku ludzie. Interesowały ich tylko pełgające płomienie, alkohol i bliskość drugiego człowieka. Zimno i ciemność panująca za oknem wydawała się jedynie mało istotnym dodatkiem.
– Dalej nie wierzę, że udało nam się dojechać! – rzekł odrobinę za głośno Tomek. W jednej dłoni trzymał butelkę wina, zaś drugą ściskał swą dziewczynę z szyję. Wydawało mu się, że ona to lubi. – Pieprzony śnieg, jeszcze trochę i spędzilibyśmy weekend w busie na poboczu drogi!
– Nawet nie chcę o tym słyszeć – odparła Gabrysia, wstając. Podeszła do barku i zaczęła rozwijać sreberko. – Chyba trafiłby mnie szlag… Radek? Możesz zrobić kolejnego drinka? Ja za ten czas skręcę małego i coś zapalimy, żeby rozruszać towarzystwo.
W pierwszej chwili Radek nie usłyszał słów koleżanki. Zapatrzony był w okno. On jako jedyny nie zapomniał o mroku i zimnie czekającym na zewnątrz. W takich chwilach zawsze przypominała się mu „Tragedia Przełęczy Diatłowa”. Co by się stało, gdybyśmy teraz musieli uciekać z tego domku? Jak długo przetrwalibyśmy w takich warunkach bez odpowiednich ubrań i źródła ciepła?
Godzinę, dwie?
– Radek? Radek!? Ruszysz cię w końcu? Co z tobą?
– Już, już – rzekł i odwrócił wzrok od okna. Czuł się skołowany, jakby przez pewien czas był pod wpływem hipnozy. – Muszę się napić.
– Zaraz się rozruszamy! – krzyknął Tomek i na potwierdzenie swych słów głośno beknął.
Wszyscy zaczęli się śmiać. Chwilę później wznieśli toast. Później kolejny i kolejny. Minęło kilka godzin. Śnieg zamiast przestać padać, zdwoił swoje wysiłki, by zamienić świat w białą kulę. Z domku, przypominającego zagubione pośród śnieżycy zwierze, dobiegała głośna muzyka i okrzyki radości. Szyby drżały od basu, a w oknach, co chwila majaczyły rozmazane sylwetki tańczących ludzi.
Na stole, w kałużach alkoholu, leżały butelki, niedopałki skrętów, papierosy i resztki jedzenia. Tomek zaczął całować się ze swoją dziewczyną, szarpiąc ją przy tym brutalnie za włosy. Nic go tak nie podniecało, jak odrobina ostrej gry. W końcu, czując, iż jeżeli więcej wypije, nie da rady stanąć na wysokości zadania, wyprostował się, zasalutował wszystkim i wybełkotał:
– Idę, kurwa, idę, znaczyyy się… idę spać! – Z jego twarzy nie znikał głupawy uśmiech. Jego dziewczyna stała z boku i płakała ze śmiechu. – I z czego się cieszysz, kurwo!
Tomek jedną ręką otworzył drzwi, a drugą szarpną swą drugą połówkę i wepchał ją do pokoju. Mimo, iż po chwili rozległ się trzask, świadczący o tym, iż łupnęła o podłogę, wciąż było słychać jej śmiech.
– Kurwa… – rzekł na koniec Tomek, następnie splunął i sam zniknął za drzwiami.
– Uwielbiam tę piosenkę! – Gabrysia przekręciła potencjometr w prawo. Z głośników wybrzmiały riffy Briana Maya z Queen. Następnie ruszyła chwiejnym krokiem w stronę Radka. Ściągnęła bluzkę, ukazując małe piersi, po czym siadła na nim okrakiem i zaczęła gładzić go po włosach. – Uwielbiałam się z tobą pieprzyć. Pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć. Jak króliki, jak… jak sama nie wiem co.
– Jak dwoje napalonych nastolatków, którzy dopiero zaczynają przygodę z seksem? – podsunął jej Radek. Ze wszystkich wypił najmniej i nie opuszczała go wredna świadomość.
Gabrysia zaczęła lekko poruszać biodrami, pocierać o jego krocze. Wydawała przy tym ledwo słyszalne jęki. Radek nie mógł nad sobą zapanować. Również pamiętał, dobrze im było w łóżku.
– Było nam razem cudownie – powiedziała dotykając swych piersi. – Możemy to powtórzyć. Tu i teraz.
– Tak, było cudownie póki mnie nie zdradziłaś.
W jednej chwili atmosfera w pokoju zaczęła się rozrzedzać. Napięcie seksualne drastycznie malało, zdawali sobie z tego sprawę i nie wiedzieli, co począć.
– Nie bądź taki. Stare dzieje. Zabawmy się. Tak po prostu. W imię starych czasów.
– Tak po prostu… Tak po prostu mam zrobić Marysi to, co ty zrobiłaś mi… – Chciał ją zrzucić. Spróbował wstać, jednak Gabrysia przysiadła na nim mocniej.
– Nic nie musisz robić. Po prostu siedź i nic nie rób. Daj mi chwilę.
Wyszła do łazienki. Radek sięgnął do stolika i zaczął skręcać blanta. Nie miał takiej w prawy, jak w młodzieńczych latach, więc zajęło mu to kilka minut.
Zapaliwszy, trochę się uspokoił. Powieki miał ciężkie i sam nie wiedział, co tu robi. Dlaczego dałem namówić się na ten wyjazd? – zastanawiał się. -Zrobiłem to tylko po ty, by Marysia cierpiała? Naprawdę taki ze mnie skurwysyn? Niestety, wtedy doszła do głosu szczera część jego osobowości, która rzekła: Przejechałeś tutaj, żeby zabawić się ze swoją stara miłością, więc nie udawaj teraz. Nie rób wymówek, tylko decyduj!
Nim zdążył odpowiedzieć, drzwi łazienki otworzyły się. Stała w nich Gabrysia. Miała na sobie czerwoną bieliznę. Jej długie, zgrabne nogi odbijały blask płomieni padających z kominka, jakby były natarte olejkiem.
– Zrobimy dzisiaj wszystko, co tylko zapragniesz. Przypomnij sobie najskrytsze fantazje, bo dzisiaj mam zamiar spełnić je wszystkie.
Nie mógł się dłużej oszukiwać. Blant wypadł mu z dłoni i dołączył do swoich braci, zalegających dywan. Radek wstał i podszedł do Gabrysi. Jego dłonie dotknęły znajomego ciała. Rozsądek poszedł na spacer, ponieważ teraz pierwsze skrzypce grał instynkt i pożądanie. Kochankowie zatracali się w sobie. Świat dookoła nie istniał. Nigdy nie istniał.
*
Wchodził w nią. Świat trząsł się w posadach. By odzyskać choć część rozsądku, podnosił czasem głowę i rozglądał się dookoła. Nigdy nie było mu tak dobrze z kobietą. Czuł jaka jest ciasna i wilgotna, jakby stworzona właśnie dla niego. W tej chwili śmierć wydawała się nierzeczywista niczym różowe słonie szybujące po niebie. Nie istniało nic piękniejszego i przyjemniejszego, niż dwoje ludzi splecionych ze sobą. Jedyne czego pragnął, to być głębiej. Wchodzić i wchodzić aż do utraty tchu. Jęki wydawane przez Gabrysię tylko wzmagały jego pożądanie. Czuł jej paznokcie wbijające się w skórę na plecach i sam miał ochotę krzyczeć.
Gdy kolejny raz podniósł głowę, jakby nabierając haust orzeźwiającego powietrza, zobaczył, że w ciemności za oknem ktoś stoi. To była Marysia. Śnieg oblepiał jej płaszcz, włosy, a nawet policzki. Spływały po nich łzy.
W jednej chwili stracił rezon. Kutas zaczął mu mięknąć, a cała przyjemność wyparowywała do atmosfery.
– Marysia? – rzekł i zerwał się na nogi.
Teraz za oknem była tylko ciemność.
– A ty znowu o niej? – Gabrysia podniosła się na łokcie. – Nawet w takiej chwili? Straszna z ciebie ciota. Skończ to, co zacząłeś, a nikomu nie zdradzę tej żenującej wpadki.
Chciał powiedzieć: „pieprz się”, jednak nim zdołał to zrobić, frontowa ściana domku wyleciała w powietrze. Nie można było tego inaczej określić. Setki, a nawet tysiące kawałków drewna zamieniło się w pociski. Wszystkie leciały w kierunku ich nagich ciał. Radek poczuł, że jego skóra zamienia się w jedną krwawą ranę. Padł na podłogę, szlochając. Był naćpany, pijany i zdezorientowany. Z tronu na szczycie świata, w jednej chwili wpadł w najciemniejszy kąt piekła.
Z pokoju wyskoczyli Tomek wraz z dziewczyną. Szara postać potężnych rozmiarów rzuciła się na nich. Była szybka niczym płatki śniegu, wdzierające się do domku. Jednym kłapnięciem odgryzła rękę Tomka, a jego dziewczynie najzwyczajniej w świecie wypruła flaki. Krew ściekała ze ścian, jelita parowały na dywanie. Jakaś część ludzkiego ciała musiała dostać się do kominka, ponieważ Radek słyszał syk i czuł zapach smażonego mięsa. Przerwał na chwilę płacz, by zwymiotować na nogę swej kochanki.
– Co tu się dzieje, do kurwy nędzy!? – wykrzyknęła Gabrysia. Mimo wszystko nie opuszczał jej bojowy nastrój.
Coś częściowo podobne do jaszczura złapało za głowę Tomka i odwróciło się powoli. Radkowi przyszło do głowy, iż potwór uśmiecha się; szczerzy zęby i wpatruje się w swe ofiary kaprawymi oczyma.
Jaszczur zaczął zbliżać się do Gabrysi, miażdżąc powoli głowę Tomka. Mężczyzna krzyczał i wygadywał głupstwa. Błagał o pomoc swoich nieżyjących rodziców, błagał o pomoc Boga, w którego nigdy nie wierzył, jednak nikt ani nic nie usłyszało jego lamentu. Była tylko ciemność, która w końcu wlała się do chaty i miała zamiar zabrać ze sobą wszystkich jej lokatorów.
– To nie dzieję się naprawdę – stwierdziła Gabrysia, jedną ręką szukając czegoś na stoliku. – Ciebie tu nie ma!
– Jestem – wychrypiał powoli stwór – śmiercią.
Po tych słowach zgniótł głowę Tomką. Po pomieszczeniu rozszedł się dźwięk, pękającego na chodniku melona. Z długich na pięć centymetrów szponów skapywała krew; wiły się na nich resztki włosów.
– Ciebie! Nie! Ma! – krzyknęła na całe gardło Gabrysia i rzuciła się do przodu z nożem w dłoni. Ostrze złamało się w zetknięciu z łuskami jaszczura.
Radek chciał powiedzieć, żeby przestali. Błagać o litość, jednak zamiast tego narobił w gacie i nim stracił przytomność, zdążył skonstatować, iż jaszczur rozrywa Gabrysię na kawałki; zamienia ją w krwawe puzzle, jakimi bawią się demony w piekle.
*
Obudziło go zimno. Zdał sobie sprawę, że leży zupełnie nagi w jakimś pomieszczeniu. Wstał. Syknął z bólu, ponieważ zamiast prawej nogi, miał jedną wielką ranę. Czyli wydarzenia w chacie, były prawdą, przeszło mu przez głowę. Następnie zobaczył drzwi i przeczytał napis. Nie przeszkadzała mu w tym cyrylica. Uczył się jej na studiach.
Wympieł.
– Wympieł – rzekł, jakby smakując to słowo.
Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Był pewny, że to jaszczur. O mało znowu nie narobił w gacie. Szybko obrócił się za siebie i spostrzegł dziwne urządzenia, po których pełzają wyładowania elektryczne.
– Kocham cię – usłyszał głos wydobywający się z głośników. Doskonale go znał. Serce szybciej zabiło mu w piersi.
– Też cię kocham…
Sekundę później wszystko przykryła czerń, a świat jaki dotąd znał, przestać istnieć.
Koniec
Marek Trusiewicz, 24.03 2016