OPOWIADANIE – ABCHASKI BRIBE – MICHAŁ LIPKA - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – ABCHASKI BRIBE – MICHAŁ LIPKA

Jednym z podstawowych problemów piekła jest to, że stanowi rozczarowanie. To powinna być otchłań, w której człowiek dusi się odorem siarki, odchodów i płonących ludzkich ciał. Powinna śmierdzieć skwierczącą skorą tych, którzy za życia byli księgowymi, adwokatami, prokuratorami, sprzedawcami czy telemarketerami i dymiącymi się włosami wszystkich tych urzędników, lekarzy, teściowych czy przyjaciółek żon i dziewczyn, kojarzącymi się z wonią chitynowego pancerzyka jakiegoś robaka, przypalanego przez dziecko przy użyciu szkła powiększającego. Powinna, a w rzeczywistości przesiąknięta jest przede wszystkim metaliczną wonią wiecznie ciepłej krwi.

Rozczarowanie. Zawód. Nuda. Ale właśnie nuda jest największym problemem tego miejsca. Porażką wszelkich oczekiwań, jakie można by mieć, kiedy za życia nasłuchało się wszystkich tych opowieści rodem z horrorów albo widziało niezliczone filmy, straszące ludzi gośćmi o twarzach nabitych gwoździami.

Ale w życiu wszystko rozczarowuje. W tym po śmierci także.

Wszystko tu jest takie samo, nic niczym się od siebie nie różni. Niekończące się brunatne krajobrazy, pełne rozedrganych cieni, jakie rzucają przedmioty w świetle płonącego ognia, niebo niczym skłębiony dym, za którym nic nie ma, choć równie dobrze może być wszystko. Każda jedna rzecz przypomina poprzednią, każdy jeden człowiek, cień człowieka, jaki można spotkać na swojej drodze, jest taką samą, snującą się żałosną kopią swojego poprzednika.

Splunąłem, ale nawet pacyna śliny, gęsta, przypominająca flegmę wydzielina wyrzucona z ust tylko dlatego, że tak chciałem, bo w geście tym nie było grama sensu, była jak wszystkie inne splunięcia. W świecie na górze można zachować pozory indywidualności, tutaj wszystko traci jakiekolwiek znaczenie, bo jest tym samym, jak byśmy się nie starali. Moje splunięcie wygląda jak splunięcie każdego innego człowieka, jaki kiedykolwiek pokusił się o plucie. Ślina zmieszana z rdzawym pyłem podłoża, niczym każda inna ślina wyrzucona z ust, jak wyrzuca się wyskrobany płód na te ziemie. O ile można to było nazwać ziemią. O ile czymkolwiek można było to nazwać.

Kiedyś sądziłem, że wydzielina śluzówki ust może być skrajnie odmienna w zależności od tego, do kogo należy. Splunięcie kobiety mogło być erotyczne, seksowne. Intymne. Męskie stawało się obrzydliwym, bezsensownym produktem ślinianek, który powinien nigdy nie wydostać się poza otoczone niedogolonym zarostem wargi. Teraz niczym się to od siebie nie różniło.

– Kurwa – mruknąłem, ale była to „kurwa”, jak wszystkie inne „kurwy” świata tak, że człowiek czuł się żałosnym naśladowcą, plagiatorem, kiepskim, niezdolnym do wymyślenia choćby jednego oryginalnego słowa ekwiwalentem papugi.

Wzruszyłem więc ramionami.

Piekło w końcu nie musiało być tylko kopią z kopi, z kopii, z ksera, z odbitki. Piekło mogło być czymś więcej, trzeba jednak było tylko wiedzieć, gdzie szukać.

O abchaskim Bribe’ie po raz pierwszy usłyszałem, kiedy byłem człowiekiem i chodziłem jeszcze po świecie na górze, który w rzeczywistości wcale niewiele różnił się od piekielnych otchłani.

– To nie jest coś, co można zignorować – opowiadał mi ten, którego nazywałem Mojsze Szmuc ze względu na jego duży, zagięty nos, niczym szczyt stereotypowego semity.

Mojsze Szmuc było najbardziej żydowskim określeniem, jakie przyszło mi do głowy, ale Mojsze się tym nie przejmował. Nie był antysemita, nie był ksenofobem, wszystkich nienawidził po równo, więc jakkolwiek bym go nie określił, czułby się tak samo.

– Obok takich rzeczy nie można przejść obojętnie – mówił, a jego partnerka wiła się i jęczała, krzyczała, wyła wręcz, pod wpływem jego pchnięć. – Abchaski Bribe jest… No wszystkim jest, do cholery!

Język mu się plątał, myśli uciekały, ale kiedy uprawia się seks z ekstra dziewczyną, wijącą się pod tobą, każdy ma pełne prawo nie panować nad sobą.

– Szlag by to. Abchaski Bribe jest jak ona – ideałem w swoim gatunku.

I na tym, skończyła się nasza pierwsza rozmowa na ten temat.

Jedna z legend o piekle opowiada o samochodzie. Właściwie o marce samochodu, całej linii takich samych aut, która nie ma nazwy, ale nazwy mieć nie musi.

Ludzie na powierzchni opowiadają sobie o rogatych diabłach, których czerwona skóra brudna jest o tłustej sadzy, spadającej z nieba, jakby za tymi gęstymi chmurami nad głową demony kremowały zwłoki wszystkich bóstw, jakie wpadły w ich łapy. Każdy mówił o siarce wypalającej ciała i oczy potępionych, opowiadano o kotłach z wrzącym tłuszczem – może tłuszczem grubych płodów, usuniętych w dziewiątym miesiącu ciąży przez jakiegoś rosyjskiego ginekologa bez dyplomu – w których kąpani byli grzesznicy. Byli też tacy, którzy straszyli rozdzieraniem ciał przez ptaki i dzikie zwierzęta albo torturowaniem przez diabły z widłami, ale diabłów tu nie było. Może kiedyś rogate stwory o kręconych czarnych włosach biegały w te i we w te, utrzymując ogień pod kotłami i bawiąc się sprawianiem bólu, ale teraz chyba zbyt wiele ludzi trafiało w to miejsce, zbyt wiele dusz spływało tutaj nieprzebranym strumieniem, żeby komukolwiek chciało się nimi zajmować.

Zostawały więc same, na bezkresnej przestrzeni, gdzie nuda i samotność miały być dla nich niekończącą się udręką, monotonią, która doprowadzać miała do szaleństwa, a w rzeczywistości przypominała pracę w korporacji. Z tą różnicą, że tutaj żaden szef nie stał nikomu nad głową i nie groził wyrzuceniem na zbity pysk, by pracownik zdechł gdzieś z głodu. Tu nawet z głodu nie można było zdechnąć, chociaż żołądek ssał niemiłosiernie. Ale i do tego ssania można było przywyknąć.

Ludzie na powierzchni opowiadali więc sobie legendy o tym miejscu, ale nie mieli pojęcia jak może ono wyglądać. Mówili dużo, a tymczasem piekło też miało swoje legendy. Bo kiedy idzie się przez nieskończoną, czerwono-brunatną pustkę, jakby szło się nocą po powierzchni Marsa, nie mając pojęcia, dokąd właściwie się zmierza, zaczyna się dostrzegać, jak wiele piekło może skrywać. Każdy cień, każdy załom, każde wzniesienie, może wszystko to jest jedynie pozornie takie samo? Gdzieś tam musiał być Hitler, gdzieś indziej Stalin i Lenin pewnie kłócili się przy butelce wódki, by za chwilę płakać sobie w ramiona i nazywać braćmi i towarzyszami. Może za kolejnym wzgórzem przechadzał się wynalazca gilotyny.

A może gdzieś tam spotkać można jeden z tych legendarnych samochodów. Przypadkiem, bo na takie natrafia się tylko wtedy, gdy wejdzie się na pasy po to, by zginąć pod kołami, ale jednak. Szansa zawsze istnieje.

A jak mówiła legenda, te auta są jedyne w swoim rodzaju. Przepiękne, złożone jedynie z fragmentów ciał ludzi, którzy zginęli w wypadkach samochodowych. Kierownica z pokruszonych żeber, którymi ktoś wypełnił jelito grube, zmiażdżone, gdy impet wyrzucił kierowcę, wbijając kierownicę z tworzywa w jego brzuch. Koła z pozlepianych krwią strzępków czaszek ludzi, którzy pod wpływem alkoholu zatoczyli się, wpadając głową pod koła nadjeżdżającego tir-a, prowadzonego przez naćpanego młodzika świeżo po zrobieniu prawa jazdy.

Według tej legendy fotele o konstrukcji z kości dzieci, które molestowane przez rodziców rzuciły się pod koła samochodów, obite były pociemniałą, ale wciąż delikatną skórą dziewczyn, które spaliły się żywcem, gdy zaspokajany przez nie oralnie kierowca oralnie stracił kontrolę nad pojazdem, zmieniając go we wbity w ekrany dźwiękoszczelne albo drzewo wrak.

Podobno zamiast wajchą, biegi zmieniało się fragmentem nogi dziewczynki, która w chwili wypadku wystawiała nogę przez okno, chłodząc ją w przyjemnych podmuchach wiatru. Jej stopa miała idealnie pasować do dłoni kierowcy.

A wszystko to po to, by szczęśliwiec, który odnajdzie jeden z tych pojazdów, najpewniej potracony przez niego i zmasakrowany na jakimś zapomnianym przejściu dla pieszych w centrum piekła, gdzie przejścia dla pieszych nie powinny istnieć, mógł podróżować do miejsc, do jakich nie dotrze na własnych nogach. Żeby mógł dotrzeć tam, gdzie nie da się dotrzeć inaczej.

Ale póki co szedłem. Powoli, konsekwentnie, z pyłem mielącym mi się pod nogami, jak najgorszy piasek na najgorszej plaży, z kłębami nieba nad głową i brakiem jakichkolwiek punktów orientacyjnych. I czekałem, bo przecież okazja do odkrycia legendy nie może zdarzyć się od tak, już, w tej chwili. Trzeba być cierpliwym, a cel przyjdzie sam.

– Jak to nie wiesz, co to jest abchaski Bribe? – zdziwił się Mojsze, kopiąc w ogródku.

Ruch za ruchem, szpadel przerzucał kolejne porcje ziemi z powiększającej się dziury, na startem tuż obok, a on opowiadał:

– To jakby nie wiedzieć o istnieniu In Dog We Trust.

In Dog We Trust?

– Człowieku, ja pier… Dobra, spokój.

Wbił szpadel, dopchnął go nogą, zanurzając w ziemi, wydobył trochę piachu, odrzucił na bok i powtórzył.

In Dog We Trust. Legendarny zooseksulany film porno, na którym uwieczniono seks ze schwytanym aniołem. – Mówił zooseksulany zamiast zoofilski, tak jak zamiast hasła pedofil, używał określenia podesuksualista, bo uważał, że każdy ma prawo do własnej orientacji. – Każdy o nim słyszał.

Znów przekopał trochę ziemi.

– Jedna ze złotych reguł Internetu mówi, że jeśli tylko coś istnieje, istnieje też porno temu poświęcone.

Znów przerzucił nieco piasku.

– Słyszałeś o gruzińskich winach, przepalankach i koniakach – ciągnął Mojsze, uznając to za pewnik. – Musiałeś więc słyszeć o abchaskim Bribe’ie.

I kopał dalej.

– Abchaski Bribe – poinformował – to legendarny miejscowy alkohol, którego nigdzie nie kupisz. Produkowany gdzieś na wsi, której nazwy nikt nigdzie nie wymienia, bywa w posiadaniu wybranych osób, które nigdy nie ujawnią jego pochodzenia, składu ani żadnych innych informacji na jego temat.

Trafił na jakiś kamień. Odsłonił go, wykopał i dalej zanurzał szpadel w ziemi ogródka.

– Dostać go można jedynie, jak wskazuje nazwa, jako łapówkę. Nigdzie go nie kupisz, nigdzie nie ukradniesz. To najpilniej strzeżony skarb i sekret. Wiadomo o nim jedynie tyle, że ma około 120 procent alkoholu, a jego wypicie wprowadza w stan zupełnego oświecenia.

Kopał dalej.

– Podobno kiedyś Bribe’a spróbował Dalajlama.

W cieniu owocowych drzewek jego ogródka, które tak szczelnie oddzielały nas od świata zewnętrznego, że równie dobrze nic poza tym miejscem mogłoby nie istnieć, w słoneczny, ciepły dzień, jego słowa brzmiały niemal mistycznie.

– Podobno każdy, kto wypije butelkę, z miejsca dostąpi wniebowstąpienia albo nawet stanie się równy Bogu – powiedział Mojsze.

I dalej przerzucał szpadlem ziemię ogródka.

W piekle nie ma znajomych. Nie ma przyjaciół. Nawet jeśli ktokolwiek z nich tutaj trafił, człowiek nigdy się z nim nie spotykał. To była kolejna prawda o przesiąkniętej wonią krwi, kojarzącą się ze stertą zużytych podpasek gnijących na śmietniku w upalny dzień otchłani.

Chyba, że znajdziesz jeden z samochodów, który nie miał szyb, ale za to za światła służyły mu płonące czaszki płodów, które zginęły, kiedy ich ciężarne matki spalały się żywcem w płonących wrakach, podczas gdy ich wrzący tłuszcz scalał się w jedno z roztopionym tworzywem siedzeń i pasów bezpieczeństwa. Wtedy dotrzesz, gdzie tylko zamarzysz.

Szedłem więc i szukałem. Wiecznie zmęczony, nie musiałem odpoczywać, bo odpoczynek nic nie dawał. Wbrew pozorom nie było to wcale takie złe. Jak do powoli podawanej w małych dawkach trucizny przywyka ludzki organizm, tak i ludzka dusza przywykała do piekła.

Krajobraz był czerwony i brunatny, czasem czarny, ale ze wszech miar nudny. Nie było oceanów wrzącej spermy wylanej przez mastrubantów ani stert obciętych paznokci, jak w dziele jednego z pisarzy. Nie było rozpaczy i zgrzytania zębami. Były wydmy, które równie dobrze mogły być przesiąkniętym krwią piaskiem, jak i tłuczniem z ludzkich kości, rozbijanych wraz z kończynami na proszek.

Nie myślałem o tym, nie przejmowałem się tym. Samochód był ważniejszy, dlatego maszerowałem dalej, bez snu, bo sen też nie był potrzebny, bez potrzeb fizjologicznych, które wciąż odczuwałem, a którym nie mogłem dać ujścia. Jeśli miałbym dać komuś radę, powiedziałbym, by lepiej nie umierał bez oddania moczu i opróżnienia jelit przed zgonem, a przy okazji żeby także najadł się do syta – może nic mu to nie da, ale kto wie – z tym, że nie miałem komu dać takiej rady, bo w nieskończonym miejscu, nawet przy nieskończonej ilości dusz, można nigdy nie spotkać nikogo innego. A zresztą ci, których spotykałem dawno już nie żyli. Dlatego po prostu szedłem dalej.

Jak trafiłem do piekła?

Ktoś pewnie by powiedział, że miało to jakiś związek z tamtą dziewczynką, ale prawda była taka, że trafiłem tutaj, bo ktoś musiał. To nie było kwestią grzechu czy przekonań, po prostu z piekłem było, jak z życiem – koło ruletki wylosowało dla ciebie marny żywot i taki musiałeś wieść. Proste.

Bo porwanie razem z Mojsze, a potem zgwałcenie na śmierć dwóch ośmioletnich bliźniaczek nie było niczym, za co można by zostać skazanym na te krwawe otchłanie. To była tylko zabawa. Zawody, który zdoła dojść zanim dziecko się wykrwawi. Nie udało się żadnemu z nas, wszystko przez to, że Mojsze zaczął opowiadać o abchaskim Bribe’ie, ale jakie to miało znaczenie?

W krajach arabskich stary dziad mógł sobie wziąć za żonę siedmioletnią dziewczynkę i wykrwawić ją w taki sam sposób w noc poślubną i nie był za to karany, jak więc my mogliśmy ponosić konsekwencje za coś podobnego?

Albo za zakopanie ciał w ogródku Mojszego?

Nie, po prostu śmierć, jak i życie, to partia pokera i nam – mi – trafiły się kiepskie karty. Mogłem więc mieć tylko pretensje albo do losu, albo siły wyższej.

Dlatego szedłem. I szukałem tego przeklętego samochodu o dachu stworzonym z rozciągniętej skóry z brzuchów tych, którzy byli zbyt grubi, by strażacy mogli wyciągnąć ich na czas z wraku. Bo w piekle też istnieje nadzieja, a na pewno jej potrzeba, a co może dać większą nadzieję, jak nie rozpalająca wyobraźnię legenda, nawet jeśli opowiedziało się ją sobie samemu?

Bo z samochodem było, jak z abchaskim Bribe’em – ktoś o nim słyszał, ale nikt nigdy nie widział. I właśnie o to chodziło. Każdy alkoholik mógł wierzyć, że istnieje alkohol idealny, trunek doskonały, który da mu oświecenie i przekroczy z nim wszelkie granice, czyniąc go człowiekiem niezwykły, wybranym.

A w piekle każdy potępieniec mógł poczuć się wybrańcem, bo gdzieś tam czekał na niego samochód, którym pewnie Stalin pojechał na spotkanie Lenina, bo inaczej nigdy ich drogi by się nie skrzyżowały. I co z tego, że samemu wszystko wymyśliłem? Nie zastanawiałem się nad tym, nie myślałem, to był mój abchaski Bribe, więc po prosu szedłem przed siebie, opowiadając o tym każdemu, kogo napotkałem, a piekło przesuwało się wokół mnie, wciąż takie samo, nudne i nijakie, jakby nigdy nic nie miało się zmienić.

14.06.2021. r.

Michał P. Lipka

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *