Samotny wędrowiec – James Lee Burke FRAGMENT PATRONUJEMY
|Tytuł oryginału: Wayfaring Stranger
Autor: James Lee Burke
Format: 143×205
Oprawa: miękka
Tłumaczenie: Donata Olejnik
ISBN: 978-83-65568-05-2
Premiera: 28 czerwca 2017 r.
Gatunek: kryminał, literatura obyczajowa
Znakomita powieść, która wyszła spod pióra geniusza literatury kryminalnej, Jamesa Lee Burke’a. W swojej, jak dotąd, najbardziej ambitnej powieści, bestsellerowy autor „New York Timesa” opowiada historię Ameryki widzianą oczami wyjątkowego człowieka.
Jest 1934 rok, szesnastoletni Weldon Avery Holland przypadkowo spotyka cieszących się złą sławą kryminalistów – Bonnie Parker i Clyde’a Barrowa – tuż po jednym z ich napadów na bank. W konfrontacji z przestępcami młody Weldon oddaje strzał, jednak nie ma pojęcia, czy kula trafiła do celu.
Dziesięć lat później podporucznik Weldon Holland ledwo uchodzi z życiem podczas bitwy o Ardeny, jednocześnie ratując życie sierżantowi Hershelowi Pine’owi oraz młodej hiszpańskiej więźniarce, Rosicie Lowenstein – kobiecie, która wywiera na niego podobny wpływ jak wcześniej jasnowłosa Bonnie Parker, i jest przy tym równie tajemnicza. Cała trójka przyjeżdża do Teksasu, gdzie Weldon i Hershel uczestniczą w budowie rodzącego się dopiero przemysłu naftowego.
Nie minie kilka lat i Weldon stanie w szranki z niebezpieczniejszymi ludźmi w branży, otrze się o osoby podejrzanej konduity i dwukrotnie straci, po czym odzyska swój majątek. Dopiero jednak perspektywa utraty jedynej i prawdziwej miłości – Rosity – popchnie go do najbardziej odważnego i lekkomyślnego czynu, zainspirowanego spotkaniem pary banitów w czasach młodości.
Samotny wędrowiec, romantyczna historia miłosna i mrożący krew w żyłach thriller w jednym, zabiera czytelnika w podróż pomiędzy kontynentami oraz epokami dziejów Ameryki. To monumentalna epopeja historyczna, pełna bohaterskich czynów, wyrazów lojalności, optymizmu i przejawów dobrego serca, będąca swoistą odą do amerykańskiego snu.
„Moją pierwszą reakcją po lekturze najnowszej powieści Jamesa Lee Burke’a było przekonanie, że za pięćdziesiąt lat ludzie będą ją czytać, omawiać i analizować tak samo, jak obecnie robią to z Wielkim Gatsbym”.
Book Reporter
„Samotny Wędrowiec to apoteoza dobra w obliczu zła, monumentalna saga, na kartach której roi się od gangsterów, ludzi z Hollywood, nafciarzy, dawnych towarzyszy broni nękanych decyzjami podjętymi na polu walki, skorumpowanych policjantów i sztywnych biurokratów. […] To, co podnosi świetnie opowiedzianą historię do rangi prawdziwego dzieła literackiego, to liryczna proza Jamesa Lee Burke’a.”
Pittsburgh Post-Gazette
FRAGMENT
Rozdział 1
W tamtym roku żadna z pór nie trzymała się swoich zasad. Dni były ciepłe, a powietrze takie, że ciężko się oddychało bez przykładania chustki. Noce witały nas chłodem i wilgocią, przybita nad oknami mokra juta zesztywniała od piasku, który wiatr przywiewał z zachodu wielkimi tumanami, wydając przy tym dźwięk pociągu przemierzającego prerię. Księżyc miał pomarańczową, czasem brązową barwę, i wielkość, jaką niekiedy przyjmuje w czasie żniw. Za to słońce stanowiło zaledwie plamę, żarówkę migoczącą w lampce, zapałkę spalającą się w kłębach własnego dymu. W lepszych czasach nasza rodzina zasiadała na werandzie w wiklinowych fotelach albo na drewnianej ławce, ze szklankami lemoniady i pucharkami lodów brzoskwiniowych.
Ojciec pojechał szukać pracy przy budowie rurociągu na wschodzie Teksasu. Może kiedyś miał wrócić, a może nie. W tamtych czasach ludzie często wychodzili na asfaltową szosę, przekraczali chmurę gorącego powietrza i znikali na zawsze. To właśnie nieobecności ojca oraz jego problemom alkoholowym przypisywałem oznaki pogarszającego się zdrowia psychicznego matki. Wydeptała dywanik w sypialni, chodząc po nim w kółku, wbijając paznokcie w nasadę dłoni, rozmawiając sama ze sobą, podczas gdy oczy jej łzawiły ze strachu i dezorientacji, których nikt nie był w stanie rozproszyć. Przestali nas odwiedzać znajomi.
Jako strażnik prawa dziadek wypowiedział wojnę naśladowcom Billa Daltona i Johna Wesleya Hardina i w 1916 roku z ekipą nieokrzesanych strażników Teksasu brał udział w zasadzce na żołnierzy Pancho Villi. Chcę przez to powiedzieć, że niespecjalnie interesowało go analizowanie zawiłości chorób umysłowych. Nie to, że był złym człowiekiem, po prostu wykazywał pewne braki w myśleniu. Nie sprawdził się jako ojciec. Czy to na skutek egoizmu, czy też nieporadności, często zostawiał swoje dzieci samym sobie, nawet jeśli wyraźnie pobłądziły. Nigdy nie rozumiałem tego defektu jego charakteru. Czasami nawet zastanawiałem się, czy to przez krew, którą rozlał, stał się zupełnie niezdolny do miłości.
Chował się za maską bezceremonialności i cynizmu. Wszystkich polityków plasował „gdzieś między poziomem miernym a gównianym”. Jego pierwsza żona miała „twarz, na widok której pociąg towarowy zawróciłby na polnej drodze”. Gdyby nie był chrześcijaninem, „wywaliłby służbę” (której już wtedy nie mieliśmy) i „na jej miejsce zatrudnił leniwce”. Jego zdaniem miejscowy bankier miał wielki nos tylko dlatego, że powietrze jest za darmo. Kim był w rzeczywistości mój dziadek? Nie miałem pojęcia.
Słońce właśnie zachodziło, kiedy spojrzałem przez okno z tyłu domu. Zobaczyłem, jak pokryty grubą warstwą pyłu czarny kanciasty samochód zjeżdża z szosy i skręca w las za naszymi zabudowaniami. Wysiadł z niego mężczyzna w fedorze i białej koszuli bez krawata, po czym wysikał się tuż przed reflektorami. Wydawało mi się, że z wnętrza pojazdu dobiega czyjś śmiech. Gdy już ulżył pęcherzowi, zdjął kapelusz i przeczesał włosy. Były gęste, falowane, brązowe i tak błyszczące jak wypolerowany kasztan. Spodnie wbijały mu się w żebra, a policzki wyglądały, jakby natarł je sadzą. Dość typowy wygląd mężczyzn wałęsających się po amerykańskim Zachodzie za czasów pierwszej kadencji prezydenta Roosevelta.
– Ktoś chyba zabłądził i zjechał z głównej szosy na naszą drogę – odezwałem się. – Kierowca oddaje mocz przed światłami swojego samochodu, a pasażerowie najwyraźniej doskonale się przy tym bawią.
Dziadek siedział przy stole w kuchni nad otwartą encyklopedią. Na nosie miał okulary do czytania.
– Celowo stanął przed światłami swojego wozu i sikał, żeby inni mogli go widzieć?
– Nie jestem w stanie wypowiedzieć się z całą stanowczością na temat jego procesów myślowych, ponieważ nie siedzę w głowie tego człowieka – odparłem. Podniosłem niemiecką lornetkę, którą mój wuj przywiózł z okopów, i ustawiłem ostrość na samochód. – Na przednim siedzeniu znajduje się kobieta, z tyłu siedzą jeszcze jedna kobieta oraz mężczyzna. Podają sobie butelkę.
– To mokrzy[1]?
Odsunąłem lornetkę od twarzy.
– O ile mokrzy jeżdżą czterodrzwiowymi samochodami.
– Moja pierwsza żona wykazywała poczucie humoru podobne do twojego. Tylko raz widziałem, jak się śmieje – wtedy, gdy zaraziłem się półpaścem.
Ustawiłem ostrość lornetki na kierowcę. Chyba już gdzieś widziałem tę twarz. Usłyszałem, jak dziadek podnosi się hałaśliwie z krzesła. Miał prawie dwa metry wzrostu i kostki mu puchły od nadciśnienia, przez co kołysał się na boki jak marynarz na pokładzie statku. Niekiedy używał laski, czasami obywał się bez niej. Jednego dnia wydawał się balansować na krawędzi życia i śmierci, po czym kolejnego wracał do swojego zwyczaju spędzania czasu w barze. Miał policzki rumiane od ginu, niemowlęcą skórę i wąskie oczy w kolorze najjaśniejszego błękitu, jaki widziałem. Czasami te jego oczy nie pasowały zupełnie do miny oraz głosu. Błyszczały tak intensywnie, że inni mężczyźni odwracali wzrok.
– Przejdźmy się na spacer, Grubasku – powiedział.
– Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywał.
– Masz tyłek szeroki jak wanna.
– W tylnej szybie samochodu widzę dziurę po kuli – oznajmiłem, znów patrząc przez lornetkę. – A mój tyłek nie przypomina wanny. Nie lubię, gdy tak mnie traktujesz, dziadku.
– Szerokie tyłki i masywne biodra to cecha rodzinna Hollandów. Warto, żebyś o tym pamiętał na przyszłość. To nasz charakterystyczny atrybut, a nie obelga.
Dziadek otworzył szufladę i wyjął z niej rewolwer w kaburze owiniętej pasem z mosiężnymi pociskami. Rewolwer miał przygaszoną barwę starej pięciocentówki. Już dawno został przystosowany do magazynków, ale pod lufą nadal tkwił przymocowany ubijak do prochu. Górne brzegi kabury miały wygładzoną i pożółkłą skórę od używania. Na uchwycie rewolweru znajdowało się sześć podłużnych nacięć. Dziadek przewiesił pas przez ramię i założył stetsona o zniszczonych brzegach i ciemnoszarej plamie od potu na denku. Wyszedł tylnymi drzwiami na zewnątrz. Robiło się już ciemno.
Wiatrak kręcił się jak oszalały, podtrzymujące go słupki trzeszczały z wysiłku, z wylotu wypływał wąski strumyk wody prosto do zbiornika, którego brzegi oblepione były brudem, martwymi owadami oraz sierścią zwierząt.
– Księżyc wygląda jakby wpadł do filiżanki. Nie mogę uwierzyć, że kiedyś nikt nie musiał modlić się o deszcz – oznajmił dziadek. – Ta ziemia jest chyba przeklęta.
W powietrzu czuć było popiół, kurz, kreozot oraz końskie i krowie odchody, które podniesione z ziemi, kruszyły się w palcach. Błyskawica przecięła niebo i umarła, jakby ktoś zdjął lampkę olejową z okna ciemnego domu. Wydawało mi się, że coś zadudniło nam pod stopami.
– Czułeś to? – zapytałem z nadzieją, że poprawię nastrój dziadka, a przy tym także i mój własny.
– Nie łudź się, chłopcze. To Katy[2] pruje po torach – odparł. – Przepraszam, że wyśmiewałem się z twojego tyłka, już więcej tego nie zrobię. Idź za mną, dopóki nie przekonamy się, co to za jedni.
Zbliżaliśmy się do krawędzi lasu, kiedy kierowca wyszedł z plamy światła rzucanego przez reflektory, stał przez chwilę nieruchomo, czarna sylwetka na tle jasnego blasku, po czym wsiadł do samochodu, włączył silnik i przełożył bieg. Drzewa były tak wysuszone, że szeleściły niczym kartki papieru, gdy wiatr przetaczał się pomiędzy ich koronami.
– Stać – powiedział dziadek.
Sądziłem, że kierowca zwyczajnie odjedzie, jednak on tego nie zrobił. Wystawił łokieć przez okno i popatrzył nam prosto w oczy, z zaciekawieniem raczej niż ze strachem.
– Do nas pan mówi? – zapytał.
– Jesteście na mojej ziemi.
– Myślałem, że to państwowy las – odparł kierowca. – Jeśli stał tu znak, to go nie zauważyłem.
Siedząca obok kobieta była ładna, miała złotorude włosy i beret założony skośnie, na jedno oko. Wyglądała na zadowoloną z życia dziewczynę ze wsi, z rodzaju tych, co pracują za ladą małego sklepiku albo w kafejce, do której zaglądają kierowcy ciężarówek na niewinne pogawędki. Teraz pochyliła się do przodu i uśmiechnęła dziadkowi w twarz. „Przepraszamy” – wypowiedziała bezgłośnie.
– Zdaje sobie pan sprawę, że wasza tablica rejestracyjna jest ubłocona? – zapytał dziadek kierowcę.
– Zajmę się tym.
– A w tylnej szybie macie coś, co wygląda jak dziura po kuli.
Kierowca wyjął gładki kamyk z popielniczki i przytrzymał go w świetle.
– Znalazłem go na tylnym siedzeniu. Pewnie jakiś dzieciak strzelał z procy. Widziałem nawet takiego na moście kolejowym. Jest pan strażnikiem prawa?
– Ranczerem. Nazywam się Hackberry Holland. Ale nie przypominam sobie, żeby pan mi się przedstawił.
– Smith.
– Panie Smith, proszę powiedzieć, dokąd się pan wybiera, a pomogę panu odnaleźć drogę.
– Lubbock. Albo jakiekolwiek inne miejsce, gdzie można dostać robotę. Pracuję głównie przy samochodach. To zabytkowa broń?
– Rewolwer Colt Army kaliber .44. Wykorzystuję go przede wszystkim jako przycisk do papieru. A więc zna się pan na samochodach?
– Można tak powiedzieć. Samochody to przyszłość tego kraju. Widzę siebie u boku Henry’ego Forda.
– Proszę skręcić w lewo na asfalt i jechać cały czas na zachód – odparł dziadek. – Jeśli zobaczycie Pacyfik, znaczy, że minęliście Lubbock.
Mężczyzna siedzący z tyłu opuścił szybę. Był to niski człowiek, nieważący więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów. Miał na sobie garnitur, krawat oraz kapelusz o wąskim rondzie, założony skośnie, jak to robili dandysi. Jego twarz była pociągła, przypominała łeb wyglądającego ze swojego boksu konia. Na jego twarzy widniał niesymetryczny uśmiech, typowy dla głupców, którzy uważają, że są mądrzejsi od swojego rozmówcy. Oddech mu cuchnął jak beczka zgniłych owoców.
– Mam na imię Raymond. A to moja dziewczyna, panna Mary – powiedział. – Bardzo nam przyjemnie pana poznać.
Siedząca obok niego kobieta miała dołek w brodzie, szerokie czoło i zacięte usta Irlandki. Jej twarz wydawała się zapadnięta na środku, jakby została ulepiona z miękkiego wosku. Paliła papierosa i wpatrywała się w dym.
– Na pastwisku leży pęknięta kratownica – oznajmił dziadek. – Nie przebijcie sobie opony, wyjeżdżając. I byłbym wdzięczny, gdybyście powstrzymali się przed rzuceniem tej butelki po whisky w krzaki.
– Ależ wszystko zostawimy w porządeczku – zapewnił go Raymond.
Dziadek oparł dłoń o szybę i zanim się odezwał, omiótł wzrokiem twarz mężczyzny.
– Człowiek, który pana zabije, rozłupie panu głowę, zanim się pan w ogóle spostrzeże – powiedział. – I nie mówię o sobie, ale o kimś, kogo możecie spotkać po drodze, o facecie, który okaże się największą pomyłką waszego życia.
– Bardzo pana przepraszamy. – Kobieta z przodu wychyliła się znad kierowcy, żeby dziadek lepiej ją widział. – Nie mieliśmy zamiaru sprawiać panu kłopotu. Ładna ta pana okolica. Dziękujemy za wyrozumiałość.
– Nie ma za co.
Chciałem, żeby do mnie też coś powiedziała, ale ona nie spuszczała wzroku z dziadka.
Kierowca ruszył powoli, nad wywoskowaną karoserią uniósł się nimbus brązowego pyłu, a na tle świateł reflektorów widniały czarne sylwetki nieznajomych. Zauważyłem długą srebrną rysę na lewym zderzaku. Kiedy zniknęli w oddali, poczułem na sobie wzrok dziadka, wyglądał, jakby chciał urządzić mi zgadywankę i udowodnić, jakim jestem kretynem.
– Czemu się tak przyglądasz, Grubasku?
– Ten samochód nie pasuje do tego, jak go traktują. Myślisz, że to bandyci napadający na bank?
– Jeżeli jeszcze tego nie słyszałeś, w banku nie ma pieniędzy, nie ma więc co kraść. Tak samo, jak i w sklepie. Ani w automacie na gumę do żucia na stacji benzynowej. Gdzieś ty, w imię cierpiącego Jezusa, się podziewał, chłopcze?
Podniosłem kamień i rzuciłem go wysokim łukiem w drzewa.
– Musisz lekceważyć każde moje słowo?
– To dlatego, że zbyt poważnie traktujesz świat. Chodź, sprawdźmy, co robi twoja matka. Kupiłem dzisiaj po południu lody brzoskwiniowe. Odkąd pamiętam, to jej ulubiony smak.
– Słyszałem, jak rozmawiałeś przez telefon z lekarzem – odparłem. Nagle dało się słyszeć świerszcze grające w ciemności oraz gwizd Katy w oddali. Pył zapychał mi nozdrza i wdzierał się do gardła. – Chcesz ją wysłać na terapię elektrowstrząsową, prawda?
– Lekarz wspomniał, że istnieje taka możliwość.
– Oni stosują elektrowstrząsy, kiedy nie wiedzą, co jeszcze mogliby zrobić. Uważam, że ten lekarz to ignorant. Zresztą jest głupi, uważa, że złośliwość to synonim inteligencji.
– Jego zdaniem elektrowstrząsy to najnowocześniejsza terapia w przypadku tego, co dolega twojej matce. Przeprowadza się je w szpitalu. Będzie miała najlepszą opiekę z możliwych. Przecież mogło być gorzej, niekiedy wsuwają stalową sondę do mózgu.
– Skoro już mowa o opiece, zastanawiam się, dlaczego nie miała żadnej, kiedy była małym dzieckiem. Sama musiała się o siebie troszczyć.
– Zaczynasz być zgorzkniały, Weldonie, a to nie leży w twojej naturze. Ta gorycz zje twoją młodość i pozbawi cię mądrości, która powinna przyjść z wiekiem.
Nienawidzę cię, pomyślałem.
– Powiedz mi jedno.
– Co?
– Myślałeś kiedyś o wybaczeniu?
– Tobie, dziadku? Nie. Zresztą, nigdy nie zabiegałeś o wybaczenie. Najpierw musiałbym zobaczyć taką chęć.
– Mówię o wybaczeniu nam wszystkim.
– Powiadomisz szeryfa o tych ludziach w samochodzie?
– To nie nasza sprawa. Jeśli wrócą, wtedy będzie inaczej.
– Ta kobieta z przodu zwróciła twoją uwagę.
– Jak wszystkie kobiety. Tak to działa. Właśnie dlatego kazania zawsze dotyczą seksu.
Nie mogłem znieść nawracania ze strony dziadka.
– Obcą kobietę o uroczym uśmiechu uważasz za promyk słońca, ale własna córka znaczy dla ciebie tyle, co krowi placek na trawie.
Ledwo to powiedziałem, a od razu pożałowałem ostrych słów. Dziadek ruszył przede mną, tkwiący w kaburze rewolwer kołysał mu się pod pachą, śmigła wiatraka grzechotały na wietrze. Kiedy weszliśmy do domu, moja matka wyjadała kupione przez dziadka lody prosto z pudełka i wycierała łyżkę we włosy.
———————————————————–
[1] Tzw. wets, czyli przeciwnicy prohibicji w USA [wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki].
[2] Potoczna nazwa linii kolejowej MKT działającej w USA w latach 1870–1988.