Scott Pilgrim vs. The World: The Game (PC)
|BEAT ‘EM UP, SCOTT!
Więc tak – jest po polsku komiks, po latach pomijania go w planach wydawniczych. I powstał właśnie fajny serial na jego podstawie (o czym szerzej niedługo), więc postanowiłem wrócić do „Scotta Pilgrima” w formie filmowej i growej. Na pierwszy ogień poszła ta druga produkcja sprzed niemal piętnastu lat. Pikselowa nawalanka rodem z Game Boya, krótka, prosta, początkowo wkur… denerwująca bardzo znaczy, ale mająca swój ewidentny urok i wciągająca, jak choroba.
Fabuła i przebieg akcji jest bliski komiksowej wersji. Z tym, że sama treść została tu okrojona do minimum (stąd smaczki w tle wyłapią tylko znający fabułę pierwowzoru), więc ogólnie to tytułowy Scott poznaje piękną Ramonę i by z nią być musi pokonać jej siedmiu złych byłych. Więc zaczyn przemierzać miasto i toczyć boje z kolejnymi napotkanymi ex, do których prowadzi ścieżka pełna przeciwników. I tak się to toczy aż…
No to jest gierka typu beat ’em up więc w sumie idziesz i klepiesz mordy. Walisz z pięści, kopiesz, używasz combosów, wiadomo, do tego sporo rzeczy da się złapać i bić nimi innych – piłki, cegły, kije, miecze, nawet samym przeciwnikiem da się okładać innego czy walić nim o ziemię. Rzucać. Ale żeby sobie dobrze powalczyć, trzeba jednak najpierw wymaksować postać. No i to podstawowy problem całej tej gry, wkurzający mocno na początku, a przy okazji mający chyba wydłużyć usilnie samą rozgrywkę.
Bo z poziomem z jakim zaczynamy, nawet w najłatwiejszym trybie zbyt daleko nie nikt nie zajdzie zanim nie uzbiera odpowiedniego doświadczenia. Bo skalowania siły wrogów tutaj nie ma, nie że są jacyś potężni – poza finałowym bossem – ale jednak jak idą całą kupą łatwo jest wyprztykać się z żyć. Więc i więcej tych żyć też warto szybko zdobyć, a żeby to wszystko ogarnąć, trzeba zdobyć dużo kasy, żeby móc spłacić swój dług w wypożyczalni i wypożyczając filmy wymaksować postać. Są na to tricki, jak ktoś chce (spożywczak, guma i cheat na umieranie), jak nie, musi się pomęczyć całkiem sporo, bo żeby osiągnąć satysfakcjonujący poziom, trzeba powtarzać wciąż to samo przez czas dłuższy niż zajmuje potem ukończenie całej gry. Ot drażniący pradoks.
No i długość tej gry to też swoisty minus. Jak macie już dobry poziom, poleci może w dwie godziny. Mi zajęło to wszystko niespełna cztery, wliczając w to dodatki (takie sobie zresztą). Nie zmienia to jednak faktu, że jak już zacznie nam się dobrze grać, zabawa jest świetna. Urok starych, pikselowych gierek, gdzie szło się głównie w prawą stronę ekranu, pokonując kolejne wyzwania. Fajnie, że wierne to komiksowej wersji, która swoim wnikaniem w gry i szaleństwem na taką gierkę nadawała się idealnie. Fajnie, że są tu odniesienia, że ma to wszystko taki gameboyowy look i nerdowski feeling. No działa to na sentymentalnych dziadersów, nie powiem. I fajnie, że można się tu bawić zarówno solo, jak i z innymi, wybierając różne postacie do zabawy, bo to też ma swój urok.
I chociaż gra mogłaby być dłuższa – a w konsekwencji i mniej irytująca na początku – mogłaby być też tańsza przy tych rozmiarach, ograć warto. Wiadomo, rzecz dla fanów: komiksu czy takich klimatów, no ale chyba nikt poza nimi i tak by nie zainteresowałby się czymś takim. A oni już będą nawet zadowoleni.
Michał Lipka