SIN CITY: EDYCJA WARTA GRZECHU
|I kolejny film odświeżony po latach. Tym razem padło na „Sin City”. W wersji rozszerzonej, czy jak kto woli reżyserskiej. Kiedyś sobie SPI wypuściło ten film w takiej fajnej, trzypłytowej edycji. Wersja zwykła, reżyserska i dodatki – i tych dodatków zdecydowanie więcej, niż na wcześniejszej, dwupłytowej edycji. I fajna jest ta wersja, lepsza, choć nadal samo tempo opowieści mogłoby być bardziej dostosowane do filmowych wymogów.
Sin City. Miasto Grzechu. Tu przeplatają się trzy historie. Marv spędza noc z kobietą ideałem, którą ktoś morduje, kiedy on śpi i od teraz jedyne, czego pragnie, to znaleźć mordercę i się zemścić. Dwight w obronie kochanki zadziera z ludźmi, z którymi nie powinien, co może doprowadzić do prawdziwej rzezi. A dobry gliniarz, John, ratując dziewczynkę z rąk pedofila, sam kończy w więzieniu.
Wersja reżyserska to niemal kwadrans dodatkowych materiałów. Rzecz w tym, że właściwie tylko połowa z nich – i to niecała – to nowe czy rozbudowane sceny. Bo zrobili to twórcy tak, że zmienili film w coś na kształt serialu. Każda część to oddzielny, czterdziestokilkuminutowy odcinek, więc i po każdym są napisy końcowe. I to wydłuża znacząco film. Ale jest kilka samych scen, których mi brakowało, jak chociażby ta z Weevilem czy matką Marva. Rzecz w tym, że nie balansują one filmu tak, jakbym liczył.
„Sin City” uwielbiam za stronę wizualną i zawsze będę jej bronił. Ogrom roboty wykonał Rodriguez z pomocą autora komiksowego pierwowzoru i samego Quentina Tarantino, by wiernie oddać kadry na ekranie robi wrażenie, urzeka, czasem zachwyca, bo jednocześnie naprawdę to wpada w oko i ma klimat. Problem w tym, że twórcy zbyt wiernie chcą to wszystko przenieść na taśmę – paradoksalnie, bo tam, gdzie nie trzeba, zmieniają oryginał. I cierpi na tym rytm filmu, bo zamiast nieco spowolnić akcję, wydłużyć ujęcia i dostosować do praw rządzących się filmem, sklecają całość z dynamicznych, szybkich i rwanych ujęć, przez co czuje się, że film to niepełny, za szybko wykonany i niewyważony. Najbardziej rzuca się to w oczy w „Trudnym pożegnaniu”, najmniej w „Tym żółtym draniu”. Ale rzuca.
Nadal jednak i fabuła, i realizacja, i nawet aktorstwo – przynajmniej w większości – stoi to wszystko na dobrym poziomie. Dobrze dobrane twarze, dobre efekty no i jeszcze świetne wydanie DVD z porcją dodatków spersonalizowaną niemalże – bo mamy tu polskie wywiady z całkiem zabawnym nakłanianiem aktorów i twórców by powiedzieli coś po polsku. Żal jednak pominięcia kilku dodatków dostępnych w oryginalnych edycjach, ale to bardziej uwaga już dla purystów, niż typowego widza. Tak czy inaczej, jeśli już za jakimś wydaniem się rozglądać, to takim. Ciężko to teraz gdziekolwiek dostać, ale można, a warto. No i warto film poznać, jeśli jakimś cudem jeszcze go nie widzieliście. Żadne cudo to nie jest, to nie komiksowy pierwowzór, który nieprzerwanie robi wielkie wrażenie, swoje minusy ma, ale nadal jest przyjemnym, mrocznym i krwawym kinem wypełnionym seksem i przemocą.