Skrzywiona litera – Tom Franklin PATRONUJEMY 14.06.2017 r.
|Zdobywca Złotego Sztyletu za najlepszy kryminał w księgarniach!
Tytuł: Skrzywiona litera
Autor: Tom Franklin
Tytuł oryginału: Crooked Letter Crooked Letter
Format: 130×197
Oprawa: miękka
Tłumaczenie: Magdalena Lewańczyk
ISBN: 978-83-61386-91-9
Premiera: 14 czerwca 2017 r.
Gatunek: kryminał, literatura obyczajowa, dramat
Bestseller New York Timesa! Zdobywca Złotego Sztyletu za najlepszy kryminał! Wielokrotnie nagradzana powieść, porównywana do Zabić drozda.
Tom Franklin, zdobywca nagrody imienia Edgara Allana Poe, powraca z kolejną przejmującą powieścią, której akcja rozgrywa się w stanie Mississippi.
Silas Jones jest jedynym stróżem prawa w małym, cichym miasteczku Amos. Ostatni skandal, który poruszył miejscową społecznością, miał miejsce dwadzieścia lat temu – kiedy nastoletnia dziewczyna zniknęła po randce z Larrym Ott, dawnym przyjacielem Silasa. Nigdy nie orzeczono winy Larry’ego, ale mieszkańcy sami go osądzili i wykluczyli ze społeczności.
Niespodziewanie spokój miasteczka zostaje zburzony. Larry zostaje zaatakowany, ginie kolejna nastolatka, a miejscowy handlarz narkotyków zostaje zamordowany. Nad pełną napięcia historią o morderstwie wisi też pewna tajemnica łączącą dwóch mężczyzn – jednego czarnego, drugiego białego.
„Skrzywiona litera” jest doskonałym kryminałem, naznaczonym pełnym grozy klimatem amerykańskiego południa i wyróżniającym się genialną narracją oraz niezapomnianym postaciami.
FRAGMENT
Minęło osiem dni od zaginięcia córki Rutherfordów, kiedy Larry Ott wrócił do domu i zastał w nim potwora.
Poprzedniego wieczoru na południowo-wschodnim wybrzeżu szalała burza. W wiadomościach można było zobaczyć zdjęcia powodzi, powyrywanych drzew i zniszczonych domów. Czterdziestojednoletni Larry mieszkał sam w Mississippi w domu rodziców, który należał teraz do niego, ale nie potrafił tak o nim myśleć. Zachowywał się bardziej jak opiekun posiadłości. Sprzątał, odbierał pocztę i płacił rachunki. O danej godzinie włączał telewizję i uśmiechał się wraz ze sztucznie śmiejącą się widownią sitcomów, brał na wynos jedzenie z McDonalds’a, czy KFC, a potem siadał na ganku i patrzył, jak na horyzoncie słońce topniało za drzewami i ustępowało nocy, co wieczór innej, co wieczór takiej samej.
Był początek września. Tamtego ranka stał na ganku z kawą w dłoni, już trochę spocony, i patrzył na lśniący w słońcu trawnik, zabłocony podjazd, druciany płot, na podmokłe zielone pole, przecięte na obrzeżach ostem, szałwią i wiciokrzewem. Od najbliższego sąsiada dzieliły go prawie dwa kilometry, zaś pobliski sklep był od wielu lat już zamknięty.
Z dachu nad gankiem zwisało kilka doniczek z paprociami. Zawieszone przez jego matkę dzwonki wietrzne uczepiły się jednej z nich. Odłożył kubek z kawą na poręcz i podszedł rozplątać smukłe piszczałki z liści.
Za domem była stodoła. Rozsunął do niej drzwi, do których u dołu były przymocowane koła kosiarki. Zdjął z komina traktora spaloną puszkę po sardynkach, powiesił ją na wieszaku i wszedł na maszynę. Usiadł na metalowym siedzeniu. Jedną stopą przytrzymał sprzęgło, zaś drugą hamulec. Przekręcił klucz i zapalił starego Forda. Podobnie jak wszystkie inne rzeczy w domu, traktor również należał do jego ojca. Był to model 8-N w szarym kolorze z jaskrawo-czerwonym silnikiem i nadwoziem. Czerwony silnik zaskoczył, trochę mocniej przycisnął sprzęgło i powietrze wokół niego nabrało przyjemnego, dymnego kolorytu. Wyjechał ze stodoły, jednocześnie unosząc dźwignię. Podskakiwał równomiernie w siedzeniu, podczas gdy ogromne koła traktoru, każde obciążone sześćdziesięcioma litrami wody, toczyły się po równinie. Ford rozdzielał chwasty i polne kwiaty. Podrywał do lotu trzmiele i motyle, rozleniwione koniki polne i ważki, które jego matka zwykła nazywać „wężowymi lekarzami”. Traktor rzucał długi cień na odległy płot. Larry zawrócił i zaczął okrążać pole, przycięty przy płocie ligustr, wysokie i bujne drzewa, południową granicę, która wciąż była ocieniona, a teren tam podmokły. Od marca do lipca przycinał trawę dwa razy w miesiącu, ale kiedy zaczynały się pojawiać jesienne polne kwiaty to zostawiał je w spokoju. We wrześniu przylatywały emigrujące kolibry, krążyły nad błękitną szałwią, którą uwielbiały, i przeganiały się nawzajem od kwitnących pąków.
Kiedy dojechał do kurnika, zwolnił i zaparkował obok niego traktor. Spojrzał na niebo i pokiwał głową. Coraz więcej chmur tłoczyło się nad drzewami, a w powietrzu czuć było deszcz. W siodlarni napełnił plastikowy dzban po mleku karmą i kukurydzą. Brązowe granulki i blado-żółta kukurydza pachniały ziemią. Dodał też trochę skruszonego żwiru, który wspomagał trawienie kur. Pierwszy kurnik, zbudowany przez ojca Larry’ego jako prezent z okazji któregoś Dnia Matki, rozciągał się na sześć metrów długość po lewej stronie stodoły i łączył się z pokojem w środku, który został przebudowany na grzędę. Nowy kurnik nieco się różnił. Larry’emu zawsze było przykro, że kury musiały żyć na tak małej przestrzeni, która w zależności od pogody albo się kurzyła, albo stawała się podmokła. Tym bardziej, że na pięciu akrach pola wokół jego domu rosły jedynie chwasty i zadomowiły się owady, więc była to wielka szkoda, ze kury nie mogły sobie ucztować. Kiedyś w ramach eksperymentu spróbował wypuścić parę z nich na wolność – miał nadzieję, że będą się trzymać blisko i nadal używać stodoły jako grzędy, ale pierwsza z nich od razu pobiegła w stronę lasu, przeszła pod płotem i zniknęła. Następna padła ofiarą rysia. Zastanowił się nad tym i w końcu wpadł na pewien plan. Któregoś weekendu latem zbudował około dwumetrową, przenośną klatkę z otwartym podłożem, do której przyczepił kółka z kosiarki. Zdemontował stary płot postawiony przez ojca i w jego miejsce zrobił nowy, który pasowałby do drzwi klatki, tak żeby wychodząc na zewnątrz, kury wciąż były w jej obrębie. Każdego ranka, jeśli była ładna pogoda, przyczepiał klatkę do traktora i jeździł z nią na pole, zawsze na inny płat ziemi, żeby kury miały świeży pokarm – czy to owady, czy różną roślinność – a ich odchody nie niszczyły trawy, tylko ją nawoziły. Kury wydawały się być z tego zadowolone. Żółtka ich jajka były dwa razy bardziej żółte, a i smakowały o wiele lepiej.
Wyszedł na zewnątrz z pokarmem. Chmury burzowe zbierały się nad drzewami niczym złowroga góra, wiatr stawał się coraz silniejszy, a dzwonki co rusz brzęczały z ganku. „Lepiej trzymać je dziś w środku”, pomyślał, zawrócił, przesunął drewniany zatrzask i wszedł do kurnika. Uderzył go odór odchodów i spleśniałego kurzu. Zamknął za sobą drzwi, wokół jego butów posypały się pióra. Cztery z brunatnych kur siedziały głęboko zagrzebane w słomie w swoich drewnianych pudełkach.
– Witam, miłe panie – powiedział. Włączył kran i zaczął wlewać wodę do starej opony, przeciętej w połowie niczym donut. Podczas gdy się napełniała, przeszedł do wnętrza klatki, a za nim ruszyły pozostałe, niesiedzące kury. W tle słychać było brzęczenie stojącego przy płocie traktora. Larry zaczął rozrzucać pokarm z dzbana. Obserwował, jak kury mechanicznymi ruchami wydłubują go spomiędzy odchodów i mokrych piór. Wrócił do kurnika, przegonił siedzące kury, zebrał brązowe jajka, oblepione ekskrementami, i wrzucił je do koszyka.
– Miłego dnia, drogie panie – powiedział, wychodząc. Wyłączył kran, zatrzasnął drzwi i odłożył dzban na swoje miejsce. – Może jutro uda nam się wyjść na dwór.
Kiedy już wrócił do domu, wydmuchał nos, umył ręce i ogolił się przed lustrem w łazience na korytarzu. Postukał żyletką o krawędź umywalki i włoski, której z niej wyleciały były bardziej siwe niż czarne. Wiedział, że gdyby przestał się golić, to miałby tak samo siwą brodę, jak ta, którą jego ojciec zapuszczał podczas sezonu na polowanie, około trzydziestu pięciu lat temu. Larry był dość pulchnym dzieckiem, ale teraz miał szczupłą twarz. Miał krótkie, nierówno przystrzyżone włosy. Sam je sobie obcinał, odkąd jego matka była w River Acres, w domu starców, który nie był blisko żadnej rzeki i w większości byli tam czarni, czy to pacjenci, czy obsługa. Wolałaby, żeby była w jakimś lepszym ośrodku, ale tylko na taki było go stać. Ochlapał twarz ciepłą wodą i przetarł ręcznikiem swoje odbicie w zaparowanym lustrze.
Oto i on. Mechanik, ale tylko w teorii. Zarządzał dwupiętrowym zakładem mechanicznym przy autostradzie numer jedenaście. Był to podupadający, biały budynek z zielonym żywopłotem. Jeździł czerwonym Fordem pickupem swojego ojca, model wyprodukowany w latach siedemdziesiątych, z szerokim bagażnikiem. Samochód miał ponad trzydzieści lat, a na liczniku tylko pięćdziesiąt sześć tysięcy mil, wciąż miał ten samy silnik, a poza przednią szybą i światłami, żadne z fabrycznych części nie były wymieniane. Miał wysuwany bagażnik, a w środku Larry trzymał skrzynkę z narzędziami: z kluczami, gniazdkami i zapadkami, w razie gdyby dostał wezwanie o pomoc i musiał wyjechać w teren. Obok tylnej szyby była półka na broń, w której trzymał parasol – po atakach z 11 września nie można było obnosić się z bronią. W przypadku Larry’ego, półka i tak wcześniej nie było mu potrzebna, gdyż nie wolno mu było posiadać broni.
W sypialni przepełnionej książkami, nałożył swój roboczy strój, składający się z zielonych, sztruksowych spodni i bawełnianej koszulki z wyszytym imieniem LARRY na piersi. O tej porze roku koszula była z krótkim rękawem. Nosił czarne, masywne obuwie, podobne do tego jakie nosił jego ojciec, który również był mechanikiem. Usmażył boczek na patelni, a na wytopionym tłuszczu zrobił jajecznicę z porannych jajek. Otworzył puszkę Coli i zjadł śniadanie oglądając wiadomości. Córka Rutherfordów wciąż nie została odnaleziona. Jedenastu żołnierzy zginęło w Bagdadzie. Wyniki licealnych rozgrywek footballowych.
Odłączył komórkę od ładowarki, zero nieodebranych połączeń, włożył ją do przedniej kieszeni spodni, wziął książkę, którą aktualnie czytał, zamknął za sobą drzwi i ruszył przez mokry trawnik do wozu. Wsiadł do samochodu, odpalił silnik i wyjechał, a krople wody już zaczęły uderzać o szybę. Przy końcu długiego podjazdu, zatrzymał się przy skrzynce na listy, czarne metalowe pudełko z drzwiczkami i przymocowaną czerwoną flagą. Otworzył okno i włożył rękę do skrzynki. Paczka. Wyciągnął ją. Przesyłka z jednego z jego klubów książki, pełna katalogów. Rachunek za telefon. Wrzucił pocztę na tylne siedzenie i ruszył w stronę autostrady. Wkrótce będzie przy swoim garażu, otworzy drzwi wjazdowe, wyciągnie na zewnątrz kosz na śmieci, otworzy szerokie, tylne drzwi, żeby się przewietrzyło. Postoi przez chwilę przy jednym z dyspozytorów paliwa, przyglądając się przejeżdżającym samochodom i mając nadzieję, że któryś z Meksykanów z hotelu naprzeciwko będzie potrzebował naprawić hamulce, czy cokolwiek innego. Później wejdzie do środka, otworzy drzwi od swojego biura, przewróci zawieszkę z napisem ZAMKNIĘTE na OTWARTE i weźmie puszkę Coli z automatu. Usiądzie za biurkiem, z którego widział przez okno drogę i przejeżdżający średnio co pół godziny samochód, czasem dwa. Otworzy dolną półkę biurka, oprze na niej nogi i zajrzy do paczki. Ciekawe, która powieść została książką miesiąca.
Cztery godziny później był jednak w drodze do domu. Zadzwonili do niego z domu starców. Jego matka miała dobry dzień i chciała, żeby przywiózł jej obiad.
– Ależ oczywiście, psze pani – odparł.
Poza obiadem, chciał jej również przywieźć album. Jedna z pielęgniarek, ta miła, poradziła mu, że to pomaga przywrócić wspomnienia, pomaga na dłużej utrzymać pamięć. Jeśli się pospieszy, to zdąży wziąć album, podjechać do KFC i być w ośrodku przed południem.
Jechał szybko, co jak na niego było wyjątkowo nieroztropne. Miejscowi policjanci znali jego wóz i często go obserwowali, zatrzymywali się przy torach, obok których codziennie przejeżdżał. Nie przyjmował zbyt wielu gości, poza pijanymi nastolatkami, zajeżdżającymi z krzykiem pod jego dom i wyrzucających na jego działkę butelki po piwie lub petardy. Nie liczył oczywiście Wallace’a Stringfellow, jego jedynego przyjaciela. Zdarzały się też stresujące wizyty od głównego śledczego Gerald County, czyli Roy’a Frencha, dzierżącego nakaz przeszukania w dłoni.
– Sam rozumiesz, prawda? – powtarzał za każdym razem French, klepiąc go po plecach kwitkiem papieru. – Musimy przebadać każdą opcję, a ty jesteś w kręgu podejrzanych.
Larry kiwał wtedy zawsze głową, robił przejście w drzwiach, nawet nie czytając nakazu, i wpuszczał Frencha do środka. Siedział na ganku, podczas gdy French przeszukiwał szafki w jego sypialni, kuchnię, garderobę, strych. Świecił latarką po stodole, kurniku, strasząc tym kury.
– Sam rozumiesz – mówił, kiedy odchodził.
Larry doskonale rozumiał. Gdyby jemu zaginęła córka, to też by tu przyszedł. Poszedłby wszędzie. Wiedział, że najgorsze musiało być to oczekiwanie, ta niemożność zrobienia czegokolwiek, podczas gdy twoja mała dziewczynka błądziła zagubiona po lesie, albo była związana w czyjejś piwnicy i zakneblowana własnym czerwonym stanikiem.
Pewnie, że to rozumiał.
Zatrzymał samochód przed gankiem, wyszedł z samochodu, zostawiając otwarte drzwi. Nigdy nie zapinał pasów, bo jego rodzice też tego nie robili. Pospiesznie wszedł po schodach, odsunął najpierw siatkę chroniącą przed owadami, przytrzymał ją stopą, podczas gdy szukał kluczy, otworzył zamek, wszedł do pokoju i pierwsze, co zauważył to leżące na stole otwarte pudełko po butach.
Zamarł. Odwrócił się i ujrzał twarz potwora. Od razu rozpoznał maskę, którą miał od dziecka, której jego matka nienawidziła, a ojciec wyśmiewał. Była to szara maska zombie ze strużkami krwi, z włochatymi łatami włosów i z jednym plastikowym okiem, zwisającym na czerwonym sznurku. Ktokolwiek miał ją teraz na sobie musiał ją znaleźć ukrytą w szafie Larry’ego. Frenchowi nigdy nie udało się na nią natknąć.
– O co… – zaczął Larry.
– Wszyscy wiedzą, co zrobiłeś – przerwał mu wysokim tonem mężczyzna w masce. Uniósł pistolet.
Larry podniósł ręce i zrobił krok do tyłu, podczas gdy mężczyzna zbliżył się do niego z wycelowanym pistoletem.
– Poczekaj – powiedział.
Nie zdołał jednak zaprzeczyć temu, że nie miał nic wspólnego z zaginięciem córki Rutherfordów z zeszłego tygodnia, ani że nie porwał Cindy Walker dwadzieścia pięć lat temu, ponieważ mężczyzna podszedł bliżej i wcisnął lufę pistoletu w pierś Larry’ego. Przez chwilę zobaczył ludzkie oczy w tej potwornej masce. Ujrzał w nich coś znajomego. Wtedy usłyszał odgłos strzału.
Kiedy otworzył oczy, leżał na podłodze i ujrzał sufit. Brzęczało mu w uszach. Drżał i przegryzł wargę. Odwrócił głowę, potwór wydał mu się teraz mniejszy, niż był wcześniej. Opierał się o ścianę przy drzwi, ledwo łapiąc oddech. Jego dłonie, ubrane w białe ogrodowe rękawiczki, trzęsły się, zarówno ta trzymająca pistolet, jak i ta bez.
– Giń – powiedział chrapliwym tonem.
Larry nie czuł bólu, tylko krew. Jego gwałtownie bijące serca zdawało się coraz bardziej przyspieszać. Czuł zapach krwi. Coś się paliło. Nie mógł ruszać lewą ręką, ale prawą dłonią dotknął klatki piersiowej. Czuł jak się wznosi i opada, krew przepływała mu między palcami i wzdłuż żeber pod koszulą. Czuł w ustach żelazo. Było mu zimno, był senny i bardzo spragniony. Pomyślał o swojej matce. O ojcu. O Cindy Walker stojącej w lesie.
Mężczyzna przy ścianie przykucnął. Wciąż obserwował go zza maski, jego oczy lśniły, a Larry poczuł do niego dziwne współczucie, ponieważ każdy potwór potrzebował tylko czyjegoś zrozumienia. Mężczyzna przeniósł pistolet z prawej do lewej dłoni i dotknął swojej maski, jakby zapomniał że wciąż miał ją na sobie. Zostawił na szarym policzku smugę krwi, tym razem prawdziwej wśród tej namalowanej. Miał na sobie stare znoszone dżinsy, podarte na kolanach, a na rękawie koszuli miał plamę jasnoczerwonej krwi.
Głowę Larry’ego wypełniło brzęczenie grzechotnika i usłyszał, jak szeptał coś, co brzmiało jak „cisza”.
Mężczyzna w masce pokiwał głową, znowu przeniósł pistolet z jednej dłoni do drugiej i teraz obydwie rękawiczki miał poplamione krwią.
– Giń – powtórzył.
Larry nie miał nic przeciwko.