American Horror Stories, sezon 3, cz. 2 (Huluween Event)
HULUWEEN TRWA DALEJ
Po beznadziejnym gniocie, jakim był dwunasty sezon „American Horror Story”, „American Horror Stories”, spin-off, który od samego początku był bardziej krytykowany, niż główna seria, teraz okazuje się być ostoją klimatów i jakości bliższej pierwowzorowi. Nie powiem, że druga część trzeciego sezonu jest jakimś cudem, bo epizody są często do bólu przewidywalne, by nie rzec oczywiste. Nie powiem, że to stare dobre „AHS”, bo „AHS” to tam mało i mogłyby to być epizody dowolnej serialowej antologii grozy, ale… Lepiej to zrealizowane, z lepszym klimatem, nie tak sztampowe, kiczowate i nielogiczne. Typowe, okej, czasem tandetne i w zasadzie tylko dwa z pięciu epizodów naprawdę robią niezłą robotę, ale nawet te najsłabsze są lepsze, niż całe to „Delicate”. No i czołówki pozwalają znów poczuć się, jak kiedyś.
Tym razem dostajemy pięć nowych epizodów. W „Backrooms” mężczyzna, który zmaga się ze stratą syna, w niewyjaśniony sposób trafia do sklepu, który nie powinien istnieć. W „Clone” chory bogacz zostawia swojemu chłopakowi cybernetycznego klona samego siebie. W „X” widok tajemniczej, przerażającej kobiety stanie się zaczątkiem śledztwa młodej pielęgniarki, prowadzącym do odkrycia co kryje się za tajemniczą literą. W „Leprechaunie” zaś grupka ludzi szykuje się do napadu na niewielki bank w mieście, by odkryć, że nie wszystko jest takim, jak się wydaje. Wreszcie na koniec, w „The Thing Under the Bed” mąż młodej kobiety nękanej przez dziwne sny, zostaje wciągnięty przez coś pod łóżko, zostawiając po sobie jedynie plamy krwi – żona podejmie się więc własnego śledztwa, chcąc odkryć prawdę i oczyścić się z zarzutów o zabicie go.
Stare lęki, legendy internetowe, ludowe podania… Twórcy tych pięciu epizodów bawią się grozą, ale i fantastyką, bo nie zawsze to, co dostajemy jest horrorem („Clone”). Pierwsze dwa odcinki to niestety mocne przeciętniaki, by nie rzec, że słabiaki. „Backrooms” oparty na chwytliwym motywie rodem z creepypast, popularnym zresztą w sieci od dobrych kilku lat (chyba każdy widział takie filmiki ukazujące pomieszczenia spoza naszej rzeczywistości) ogląda się całkiem do rzeczy, ale raz, że jest do bólu oczywisty, dwa, że jednak ta warstwa obyczajowa, którą rzecz stoi, kuleje przez sztampę, a warstwa horrorowa, wyglądająca jak ze średnich teledysków, nie ma w sobie nic niepokojącego, a szkoda. W „Klonie” zaś, fabuła jest za sztampowa, za bardzo rozciągnięta obyczajowo – nie miałbym nic przeciw, gdyby to była część obyczajowa wypełniona emocjami, a tymczasem relacje postaci są sztywne, sztuczne i pozbawione uczuć, choć na nich wszystko się opiera – i bez elementu, który naprawdę by zaintrygował i wciągnął nas w to wszystko.
Na szczęście trzeci epizod, zrobiony przez współtwórcę „AHS” z kolegami, podnosi poziom. Nie, tu też nie jest wybitnie i samego zamysłu czemu iść w czarnobiałe obrazy nie łapię, ale rzecz ma w sobie coś. „X” zaczyna się, jak amerykański remake azjatyckiego horroru z kobietą o wykrzywionej twarzy i powykręcanym ciele, pojawiającą się znienacka, a potem przemienia się w swoisty thriller medyczny, który… Nie, „Królestwo” to to nie jest, ale ma w sobie jakieś takie xfilesowe wibracje, które mnie kupiły. Przedostatni epizod to już kolejna strasznie oczywista wariacja, tym razem na temat leprechaunów i złota. Kto jest leprechaunem domyśliłem się na samym początku, szkoda, ale ogół opowieści, takiej bardziej skupionej na sensacyjnym aspekcie, niż na grozie, wypada całkiem przywozicie. W finale natomiast dostajemy całkiem zgrabną historyjkę o potworze pod łóżkiem, też niczym niezaskakującą, ale – obok „X” – wyróżniającą się klimatem i stroną wizualną. Dostajemy tu trochę zimowych scenerii, do tego fajne sekwencje w krainie snów, z ograniczeniem barw i nasyceniem tego wszystkiego klimatem inspirowanym latami 80.
Problem w tym, że nie ma tu epizodów takich, jak w poprzednich sezonach, które zapadłyby w pamięć na dłużej. No i brakuje związków z „American Horror Story” – w pierwszej serii mieliśmy nawiedzony dom i lateksowy kostium, które w głównym serialu przewijały się nie raz i nie dwa, w drugim jednego bohatera wspólnego z sezonem „Sabat”, a w trójce nic. Związki z „AHS” poza tytułem to już właściwie tylko ta czołówka i niektóre nazwiska członków ekipy (choćby Jeff Hiller). Postmodernistyczne podejście do horroru? Niby też, ale raz, że jest go tu w zasadzie bardzo mało, dwa – to nie jest domena tylko „AHS”, takie rzeczy mieliśmy już w „X-Files”, lata temu. Więc rzecz bardziej radzi sobie jako niezależna serialowa antologia grozy, niż część większego uniwersum, którym jest „American Horror Story”. Przyzwoita robota, z niezłym aktorstwem: mamy tu np. Victora Garbera („Titanic”, „Alias”), Jessicę Barden („The End of the F***ing World”, „Lobster”) czy polski akcent w postaci Dagmary Domińczyk („Hrabia Monte Christo”, „24 godziny”) – swoją drogą także żony Patricka Wilsona, tego z „Obecności” i „Naznaczonego” (czyli wszystko zostaje w horrorowej rodzinie).
W skrócie: można. Nie, że trzeba, nie że super, to już nie te czasy, ale śmiało można, jeśli lubicie horrory. Niezobowiązująca rzecz do łyknięcia na raz. Tylko pięć epizodów, niby nic szczególnego, ale cieszę się, że Hulu robi te swoje Huluweeny i serwuje nam takie rzeczy w październiku.
Powiązane
-
THE WALKING DEAD – sezon 10 – fotki
Brak komentarzy | sie 9, 2019
-
Figurki dla fanów serialu Preacher / Kaznodzieja
Brak komentarzy | cze 25, 2018
-
PENNY DREADFUL – komiks
Brak komentarzy | wrz 11, 2016
-
Ju-On: Origins – serialowa klątwa Netflixa
Brak komentarzy | maj 15, 2020