American Horror Story: Delicate (part 1)
|AMERICAN HORROR… NO SORRY, ALE NIE
„AHS: Delicate”… No nie, to nie powinno mieć z „American Horror Story” nic wspólnego. Uwielbiam ten serial, wszystkie sezony – każdy z nich oglądałem po kilka razy – i nawet w najgorszym momencie, nawet najsłabsze epizody spin-offu „Stories” nie były tak złe, jak ten sezon. Twórcy franczyzy odeszli, zostawiając rzecz w rękach beznadziejnej showrunnerki Halley Feiffer i w efekcie powstał sezon, w którym nie gra nic, nie ma napięcia, grozy, klimatu, a beznadziejne aktorstwo, kiepski scenariusz i słaba realizacja, w której położone jest dosłownie wszystko zabijają rewelacyjną dotąd markę.
Fabuła jest prosta jak druta. Kopia „Dziecka Rosemary” i niezliczonych horrorów, jakie inspirowały się tą klasyką. Anna to gwiazda, marzy o dziecku, poddaje się zabiegowi in vitro, ale coś zaczyna być nie tak. Nic się nie zgadza, w życiu kobiety pojawiają się dziwni ludzie, maż kryje w sobie sekrety, a wszystko tylko narasta. Czy tu dzieje się coś paranormalnego? A może to Annie odbija?
Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Pierwsze wątpliwości, co do sezonu zacząłem mieć, kiedy okazało się, że będzie on adaptacją powieści, która nawet szerszym echem nigdzie się nie odbiła. Zrobione to to po znajomości? Tak to wygląda, niestety. Potem wątpliwości przybyło, kiedy okazało się, że Murphy i Falchuk nie pracują nad sezonem, aż wreszcie zawiodły pierwsze zwiastuny, ale dałem szansę, obejrzałem – przynajmniej na razie pierwsza część, bo sezon podzielili na dwie, jakby było po co – i zawód jest duży.
Raz, że fabuła jest wtórna i słaba. To jeszcze byłoby do obronienia, bo w poprzednich sezonach twórcy swoje opowieści budowali na zgranych motywach, ale wyciskali z nich wszystko, co najlepsze, znajdowali coś nowego, a przede wszystkim swojego. Teraz nic nowego tu nie ma, nie ma nic charakterystycznego. Ze starego „AHS” mamy tu tylko tytuł, fajną czołówkę i może jeszcze te kostiumy satanistów, czy jak ich tam nazwać. Ale to za mało, bo reszta jest przerażającą słabizną. Klimatu brakuje, nie ma napięcia, nic nie zaskakuje i nie ciekawi… Są sceny, gdzie to wszystko powinno być, ale zrealizowano je tak, że ta realizacja i aktorstwo zabijają wszystko. Zresztą to aktorstwo to jakiś żart. Emma Roberts nigdy dobrze nie grała, ale teraz tworzy najgorszą kreację w swojej historii. Kardashianka, którą nie wiem po co zatrudniono, jest drętwa i drażniąca – tak samo zresztą, jak Matt Czuchry, na którego męczenie się w roli aż ciężko się patrzy. Tu nawet Cara Delevingne gra, jakby nie potrafiła wykrzesać z siebie żadnych emocji albo nie wiedziała, co ma grać – jej miny są żenadą gorszą, niż miny Elijah Wooda cierpiącego we „Władcy pierścieni”. I tylko Denis O’Hare i Billie Lourd nie zawodzą, jak zawsze, ale ich jest zdecydowanie za mało.
Efekt? Słabizna, jakiej po tej serii się nie spodziewałem. Kicza, tandeta, tragedia… Nie jestem ciekaw, co będzie dalej, nic nie obchodzą mnie postacie, ich losy i zagadki. A obrazu tej porażki dopełniają słabe efekty specjalne (zobaczcie tylko sceny, jak biała sukienka Emmy staje się czerwona, CGI, jak sprzed paru dekad i nie jest to celowy zabieg…). Szkoda, wielka szkoda. Liczę, że w następnej serii Murphy i Falchuk wrócą i pokażą, jak się robi ten serial, a na razie zostaje tylko żal, że ktoś w ogóle dopuścił do realizacji takiego gniota, jak „Delicate”. Takie „American Horror” to sorry, ale nie. I na drugą cześć sezonu zapowiadaną na przyszły rok nie czekam. Oby nowe odcinki „Stories” lepiej dały radę.
Michał Lipka