American Horror Story: Oczekiwanie (część 2) - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

American Horror Story: Oczekiwanie (część 2)

AMERICAN HORROR STORY: OSZUKIWANIE

Druga cześć dwunastego sezonu „American Horror Story”. No nie czekałem, nie śledziłem, przez dłuższy czas nawet nie miałem zamiaru oglądać, takie to beznadziejne było. Ale jednak należę do ludzi, którzy tak łatwo nie porzucają, nie odpuszczają i często na siłę do końca, bo jednak jakaś seria, jakiś twórca, cokolwiek, więc nawet jak gorzej wchodzi, to zmęczę, choćby po latach. Więc w końcu wziąłem i zmęczyłem i… I nie było warto. Co prawda druga część sezonu starała się nawet coś tam wykrzesać, ale nieudolnie, aż zęby zgrzytają a oczy łzawią. Jest tu jeden moment, który przez chwilę dawał nadzieję, że może jednak tragedii nie będzie, ale niestety, „Delicate”, czy jak chce tego polski tytuł – „Oczekiwanie” – to koszmar, o którym chciałbym jak najszybciej zapomnieć, a przede wszystkim chciałbym, żeby ten gniot przestał używać nazwy świetnego serialu, który bezczelnie swoją „jakością” po prostu kala, jeśli nie morduje.

W życiu Anny… No nadal dzieje się to samo. Nadal jest w ciąży, nadal te same dziwne wydarzenia są jej udziałem, a tymczasem poród zbliża się wielkimi krokami. Tak samo, jak oscarowa gala. Co z tego wszystkiego wyniknie? O co tu w ogóle chodzi? I kim naprawdę jest Siobhan?

Pytania, pytania i jeszcze parę pytań, ale zero obchodziły mnie odpowiedzi na nie. Ten sezon okazał się tak nieangażujący, tak źle zagrany i z tak płaskimi, nudnymi postaciami, że już o beznadziejnie skrojonej fabule nie wspomnę, że zero mnie interesowało co się dzieje, co się wydarzy i o co w tym wszystkim chodzi. Największy plus tej serii to to, że liczy tylko dziewięć epizodów. Niestety to i tak o dziewięć za dużo. Gdyby wyciąć z niego tylko to, co dobre, zostałyby dwie rzeczy – czołówka z niezapomnianą muzyką, tą samą co zawsze zresztą i jedna scena, kiedy akcja przenosi się na plan „Dziecka Rosemary” Polańskiego, gdzie ma szansę być to wszystko nieco meta – w końcu, nie zmazuje to jednak niesmaku z bycia kopią takich fabuł jak „Rosemary” właśnie. Reszta to żenada, nieśmieszny żart i absolutny brak pomysłu na treść, która co prawda była już tyle razy w popkulturze, ale miała potencjał.

Ale tak to bywa, jak świetny sprawdzony zespól scenarzystów, którzy potrafili z najbardziej ogranych i kiczowatych motywów zrobić doskonałą, świeżą i porywającą rzecz, zamienia się na showrunnerkę bez znaczących osiągnięć, a ta showrunnerka opiera jeszcze swoja fabułę na mało znanej i nieszczególnie docenionej powieści autorki, o której mało kto słyszał. Okej, z tego można było coś zrobić, Murphy i Falchuk pokazali nam przez lata, że nawet z historii o nawiedzonym domie, wiedźmach, cyrku czy końcu świata, na dodatek składając to wszystko z ogranych motywów, potrafią zrobić magię. Halley Feiffer nie potrafiła zrobić nawet przyzwoitego przeciętniactwa. Co dziwne, udało jej się zrobić serial tak niespójny, jakby pisała go cała grupa scenarzystów, którzy nie potrafili się dogadać co właściwie chcą osiągnąć, a przecież od początku do końca to ona odpowiadała za treść. Taki to talent. A finał serialu to już w ogóle jakiś absurd, żart i wielkie rozczarowanie.

Czemu? Oj już łatwiej byłoby wymienić czego w tym ostatnim odcinku nie zepsuto – bo spartolono wszystko, od beznadziejnie skrojonych czarownic, zachowujących się jak skończone idiotki, po brak wyważenia, aż zaczyna się zadawać pytanie czy to jest kręcone na poważnie, czy, kolokwialnie mówiąc (ale przy takiej tandecie inaczej się nie da), dla jaj. No i jeszcze to przesłanie. To miła być serial feministyczny, od początku łopatologiczny i naiwny na tym polu, bezmyślny i wyrugowany z jakichkolwiek wartość, ale podkreślający swój feminizm. I co? A no to, że ostatecznie wynika z tego mniej więcej tyle, że kobiety zawsze się zdradzą nawzajem, a gdy coś robią, wynika z tego zło. Ba, serial pokazuje, że matriarchat to zło w czystej postaci, piekło zbudowane na wykorzystywaniu kobiet przez kobiety. Ot taki to feministyczny manifest, mający z założenia pokazać siłę kobiet, a w rzeczywistości próżnujący słabość wobec właściwie wszystkiego – innych kobiet, własnych oczekiwań, kariery, wzajemnego wyniszczania się, nawet dziecka. I jakby pełen do kobiet wrogości (słuszne spostrzeżenie mojej lepszej połowy).

Żeby było zabawniej, rzecz ma idiotycznie i tandetnie poprowadzony wątek dywagacji kariera czy dziecko a może jednak oba, z beznadziejnym finałem z tym związanym. Jednocześnie rzecz okazuje się na tym polu zadziwiająco konserwatywna, choć miała być postępowa – oto dostajemy bohaterkę, która dla kariery jest gotowa poświecić dziecko, by odkryć, że jednak to nie to, a potem… No sami zobaczycie, ale finał, ten cały plot twist, który próbuje zmienić horrorwy serial w bajkę z happy endem bardziej infantylnym, niż w najgorszych przykładach lektur dla dzieci, jest tak żenujący i idiotyczny, że aż chce się śmiać.

I ja wiem, że to już dwunasty sezon, i wiem, że strajk scenarzystów (chociaż to nic nie tłumaczy, bo analogiczny strajk sprzed lat sprawił, że twórcy seriali potrafili albo zaserwować krótki, acz intensywny sezon, jak to było z „Dr. House’em”, albo świetnie wykorzystać przerwę i wrócić z nową mocą – w przypadku siódmego sezonu „24 godzin”). Wiem też, że temat ciąży i dziwnych wydarzeń w „AHS” już był i bez sensu było jeszcze raz się za niego brać, tym bardziej mając tak słaby materiał wyjściowy. Jednak nic z tego nie tłumaczy beznadziejnego prostactwa tego sezonu, intelektualnej pustki, braku zabawy materią, braku napięcia i grozy. Nic nie tłumaczy kiepskich dialogów, beznadziejnie nakreślonych postaci, które widza nic nie obchodzą, słabych efektów specjalnych, drętwoty i głupot aż kłujących w oczy. Miał być „American Horror Story: Oczekiwanie”, jest „American Horror Sorry: Oszukiwanie (widzów)”. Obejrzałem, skończyłem, uff, ale czuję się, jakby mi, miłośnikowi serii, ktoś napluł w twarz.

Michał Lipka

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *